Dawid Jakubowski
„Julian Marchlewski - bohater czy zdrajca”.
Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, Warszawa 2007.
Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, Warszawa 2007.
Julian
Marchlewski (1866-1925) to jedna z zapisanych na trwale w naszej historii postaci,
które już pod koniec XIX w. podjęły walkę o narodowe i społeczne wyzwolenie
Polaków. Równolegle działali inni wielcy, w tym jego rówieśnicy, jak np. Józef
Piłsudski (1867-1935) i Roman Dmowski (1864-1939). Każdy z nich jednak inaczej
wyobrażał sobie wskrzeszenie Polski.
Piłsudski
widział ją najbardziej zbliżoną do przedrozbiorowej Rzeczypospolitej - w
ścisłej federacji z Litwą, Białorusią i Ukrainą, tolerancyjną wobec mniejszości
narodowych, w tym licznych Żydów. Pełne powodzenie takiego wariantu mogło
stworzyć drugą Rzeczpospolitą „od morza do morza”.
Dmowski
chciał Polski etnicznej („Polska dla Polaków”), dopuszczał repolonizację i ograniczoną
polonizację mniejszości słowiańskich, ale dla innych mniejszości narodowych nie
przewidywał równoprawnego miejsca w naszym kraju. Z tego też powodu nie
zależało mu na maksymalizacji terytorium Polski.
Marchlewski
natomiast był internacjonalistą. Jego polski patriotyzm przejawiał się głównie w
miłości do języka, kultury i historii Polski. Osobiście tłumaczył na niemiecki
i rosyjski literaturę polską, do końca życia pozostał zakochany w rodzinnym
Włocławku, a także w Warszawie i Tatrach. Pisał pracę naukową pt. „Historia
Polski” (nieukończoną z powodu przedwczesnej śmierci). Polskę widział jako
równoprawną część światowej ojczyzny proletariatu, czytaj: Polską Republikę
Rad, sfederowaną z Rosją radziecką i in. republikami radzieckimi.
Zastanawiając
się nad życiowymi wyborami tych trzech wielkich postaci, nie wolno nam na to patrzeć
z perspektywy dzisiejszej. Trzeba sobie dobrze przypomnieć (z literatury i
historii) Polskę i Europę z przełomu XIX i XX wieku, panujące wówczas stosunki
gospodarcze, narodowościowe i religijne - rzutujące na pasje ludzi czynu,
którzy całe dorosłe życie poświęcili głoszeniu i wdrażaniu wyznawanych przez
siebie idei.
Julian
Marchlewski wyboru życiowego dokonał świadomie. To nie był samouk ze
społecznych nizin. Pochodził ze szlachecko-inteligenckiej rodziny, uzyskał
doktorat na uniwersytecie w Zurychu, jego rodzony brat, prof. Leon Marchlewski,
był przez jakiś czas, już w niepodległej Polsce, rektorem Uniwersytetu
Jagiellońskiego.
A
mimo to od wczesnej młodości Julian Marchlewski poświęcił się walce o
polepszenie bytu i praw robotników, czemu podporządkował swoje dalsze życie.
Nie
da się tego dziś zrozumieć bez odwzorowania społeczno-gospodarczych realiów
tamtych czasów. A to naprawdę były bardzo ciężkie czasy dla robotników i chłopów. Socjalizm i komunizm to wtedy dopiero teoretyczne idee. I trudno było
przewidzieć, jak je twórczo rozwiną i wdrożą w życie towarzysze Lenin i Stalin. A mianowicie, że po zdobyciu władzy uczynią
z marksowskiej „dyktatury proletariatu” nie przejściowy lecz permanentny i
krwawy element systemu.
Niewykluczone,
iż niektórzy dzisiejsi zagorzali antykomuniści, gdyby im przyszło żyć w tamtych
czasach, to zasililiby szeregi … zagorzałych komunistów. A z kolei dr Julian
Marchlewski, gdyby działał dziś, to może tworzyłby opracowania historyczne
rozprawiające się z komunizmem.
Po
tym niezbędnym wstępie, teraz już ściśle o samej książce. Cytując mojego ulubionego "klasyka", w jej lekturze odnajduję „plusy dodatnie” i „plusy ujemne”.
Dodatnią
stroną (szczególnie dla miłośników historii) będzie opis sytuacji w Niemczech
na przełomie 1918 i 1919 roku, w tym wyjaśnienie, dlaczego nie doszło tam wtedy
do rewolucji socjalnej, na wzór tej bolszewickiej.
Ale
to jeszcze nic. Dawid Jakubowski, przytaczając źródła, bardzo dokładnie opisuje
tajne negocjacje polsko-radzieckie w 1919 i na początku 1920 roku, w których
stronę radziecką reprezentował właśnie Julian Marchlewski. Równie szczegółowo
przedstawia kilkutygodniową działalność Juliana Marchlewskiego w roli szefa
Polrewkomu, tj. tymczasowego rządu Polskiej Republiki Rad, zainstalowanego w
Białymstoku na początku sierpnia 1920 r., który następnie - zmierzając do Warszawy - zdążył dotrzeć aż
do Wyszkowa (co później uwiecznił w literaturze Stefan Żeromski). Owe dokładne
opisy (tajnych negocjacji i działalności Polrewkomu), to naprawdę historyczne
„perełki” - dla nich samych warto sięgnąć po omawianą książkę. Nie zważając na
to, o czym piszę poniżej.
„Plusem
ujemnym” jest natomiast, wg mnie, krypto hagiograficzny charakter książki.
Autor wyraźnie sympatyzuje z prezentowaną przez siebie postacią. Podkreśla
„humanizm” Marchlewskiego, jakby zapominając, że jego tytułowy bohater działał również
w realiach radzieckich (przewrót październikowy i krwawa wojna domowa, bezpardonowa
wojna z Polską). Należał do czołowych bolszewików (choć nie do tych z
najściślejszej czołówki), a więc i osobiście był współodpowiedzialny za to, co
się tam wtedy działo. Mimo że osobiście rąk krwią nie splamił, to jednak słowem
i piórem uzasadniał, usprawiedliwiał poczynania reżimu. Był przy tym
propagandystą i demagogiem, a nie jedynie teoretykiem komunizmu (jak
przedstawia go autor).
W
pewnym miejscu p. Jakubowski wręcz bredzi. Na str. 193 pisze, że Marchlewski w
1923 r. (cyt.) „nie wiedział o warunkach panujących w więziennictwie sowieckim,
nie znał roli funkcjonujących już od 1918 r. łagrów.”. A przecież Marchlewski,
bliski przyjaciel Dzierżyńskiego i utrzymujący z nim kontakty towarzyskie, nie
mógł tego nie wiedzieć! W warunkach walki o utrzymanie się przy władzy, o
przeżycie, o to „kto kogo”, Lenin et consortes bynajmniej nie ukrywali
stosowanych represji. Wręcz przeciwnie - eksponowali je w celu zastraszenia
pozostałych jeszcze przy życiu przeciwników politycznych. Czołowe kadry bolszewickie
(a do takich z pewnością był zaliczany Marchlewski) na pewno ze szczegółami
znały sytuację wewnętrzną Rosji radzieckiej.
No
i jeszcze dwa drobne „byczki” faktograficzne, tzw. oczywiste pomyłki zauważone
w książce. Polsko-rosyjskie rokowania pokojowe rozpoczęły się już w 1920 r., a
nie „21 września 1921 r.”, jak czytamy na str. 186. W tej dacie było już pół
roku po zawarciu pokoju w Rydze. A powstanie listopadowe, Panie Dawidzie,
wybuchło w 1830 r., a nie w 1831 r., jak Pan napisał na str. 161.
Ww.
błędy proszę koniecznie poprawić długopisem w posiadanym egzemplarzu książki.
Tytułowe
sformułowanie („bohater czy zdrajca”) też jest, moim zdaniem, tyleż przekorne
co niezręczne. Wątpliwości tu brak - zaraz po 1990 r. Julian Marchlewski przestał być patronem
ulic, fabryk, statków, szkół, etc. I chyba nikt nie zaprotestował, nawet z kół
lewicowych - w odniesieniu do tej właśnie konkretnej postaci.
Wcześniej,
druga Rzeczpospolita odniosła się do niego dość „ambiwalentnie”. Zdrajcą
formalnie (powtarzam: formalnie) go nie uznano. Zaoczny proces karny został
wstrzymany, a pan Marchlewski mógł sobie legalnie i bezpiecznie przez nasz kraj
przejeżdżać pociągiem na trasie Moskwa-Berlin, robiąc sobie przerwę w podróży
na prywatne odwiedzenie Warszawy.
No
i na zakończenie kilka słów ode mnie (bo p. Dawid o tym nie napisał, choć jako
historyk - powinien).
Julian
Marchlewski miał cholerne szczęście, że nie dożył lat 30. ub. wieku. Doczekałby
się bowiem oskarżenia o bycie „wrogiem ludu”, sabotażystą, szkodnikiem,
trockistą, polskim, niemieckim lub japońskim szpiegiem - co niezawodnie
udowodniono by na procesie, być może publicznym. A i on sam by się do tego
przyznał, pod dyktando śledczych Jagody albo Jeżowa. Nieco później kula w łeb w
potylicę w kazamatach NKWD i pochówek w zbiorowym, nieoznaczonym, leśnym, gnilnym
dole. A w PRL, i owszem, też wykreowano by go na bohatera, ale nie już od
zarania Polski Ludowej (jak to faktycznie miało miejsce), lecz dopiero po 1956
r.