niedziela, 7 sierpnia 2016

"Julian Marchlewski - bohater czy zdrajca". Autor: Dawid Jakubowski

Dawid Jakubowski „Julian Marchlewski - bohater czy zdrajca”. 
Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, Warszawa 2007.

Julian Marchlewski (1866-1925) to jedna z zapisanych na trwale w naszej historii postaci, które już pod koniec XIX w. podjęły walkę o narodowe i społeczne wyzwolenie Polaków. Równolegle działali inni wielcy, w tym jego rówieśnicy, jak np. Józef Piłsudski (1867-1935) i Roman Dmowski (1864-1939). Każdy z nich jednak inaczej wyobrażał sobie wskrzeszenie Polski.

Piłsudski widział ją najbardziej zbliżoną do przedrozbiorowej Rzeczypospolitej - w ścisłej federacji z Litwą, Białorusią i Ukrainą, tolerancyjną wobec mniejszości narodowych, w tym licznych Żydów. Pełne powodzenie takiego wariantu mogło stworzyć drugą Rzeczpospolitą „od morza do morza”.

Dmowski chciał Polski etnicznej („Polska dla Polaków”), dopuszczał repolonizację i ograniczoną polonizację mniejszości słowiańskich, ale dla innych mniejszości narodowych nie przewidywał równoprawnego miejsca w naszym kraju. Z tego też powodu nie zależało mu na maksymalizacji terytorium Polski.

Marchlewski natomiast był internacjonalistą. Jego polski patriotyzm przejawiał się głównie w miłości do języka, kultury i historii Polski. Osobiście tłumaczył na niemiecki i rosyjski literaturę polską, do końca życia pozostał zakochany w rodzinnym Włocławku, a także w Warszawie i Tatrach. Pisał pracę naukową pt. „Historia Polski” (nieukończoną z powodu przedwczesnej śmierci). Polskę widział jako równoprawną część światowej ojczyzny proletariatu, czytaj: Polską Republikę Rad, sfederowaną z Rosją radziecką i in. republikami radzieckimi.

Zastanawiając się nad życiowymi wyborami tych trzech wielkich postaci, nie wolno nam na to patrzeć z perspektywy dzisiejszej. Trzeba sobie dobrze przypomnieć (z literatury i historii) Polskę i Europę z przełomu XIX i XX wieku, panujące wówczas stosunki gospodarcze, narodowościowe i religijne - rzutujące na pasje ludzi czynu, którzy całe dorosłe życie poświęcili głoszeniu i wdrażaniu wyznawanych przez siebie idei.

Julian Marchlewski wyboru życiowego dokonał świadomie. To nie był samouk ze społecznych nizin. Pochodził ze szlachecko-inteligenckiej rodziny, uzyskał doktorat na uniwersytecie w Zurychu, jego rodzony brat, prof. Leon Marchlewski, był przez jakiś czas, już w niepodległej Polsce, rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.
A mimo to od wczesnej młodości Julian Marchlewski poświęcił się walce o polepszenie bytu i praw robotników, czemu podporządkował swoje dalsze życie.
Nie da się tego dziś zrozumieć bez odwzorowania społeczno-gospodarczych realiów tamtych czasów. A to naprawdę były bardzo ciężkie czasy dla robotników i chłopów. Socjalizm i komunizm to wtedy dopiero teoretyczne idee. I trudno było przewidzieć, jak je twórczo rozwiną i wdrożą w życie towarzysze Lenin i Stalin. A mianowicie, że po zdobyciu władzy uczynią z marksowskiej „dyktatury proletariatu” nie przejściowy lecz permanentny i krwawy element systemu.
Niewykluczone, iż niektórzy dzisiejsi zagorzali antykomuniści, gdyby im przyszło żyć w tamtych czasach, to zasililiby szeregi … zagorzałych komunistów. A z kolei dr Julian Marchlewski, gdyby działał dziś, to może tworzyłby opracowania historyczne rozprawiające się z komunizmem.

Po tym niezbędnym wstępie, teraz już ściśle o samej książce. Cytując mojego ulubionego "klasyka", w jej lekturze odnajduję „plusy dodatnie” i „plusy ujemne”.

Dodatnią stroną (szczególnie dla miłośników historii) będzie opis sytuacji w Niemczech na przełomie 1918 i 1919 roku, w tym wyjaśnienie, dlaczego nie doszło tam wtedy do rewolucji socjalnej, na wzór tej bolszewickiej.
Ale to jeszcze nic. Dawid Jakubowski, przytaczając źródła, bardzo dokładnie opisuje tajne negocjacje polsko-radzieckie w 1919 i na początku 1920 roku, w których stronę radziecką reprezentował właśnie Julian Marchlewski. Równie szczegółowo przedstawia kilkutygodniową działalność Juliana Marchlewskiego w roli szefa Polrewkomu, tj. tymczasowego rządu Polskiej Republiki Rad, zainstalowanego w Białymstoku na początku sierpnia 1920 r., który następnie  - zmierzając do Warszawy - zdążył dotrzeć aż do Wyszkowa (co później uwiecznił w literaturze Stefan Żeromski). Owe dokładne opisy (tajnych negocjacji i działalności Polrewkomu), to naprawdę historyczne „perełki” - dla nich samych warto sięgnąć po omawianą książkę. Nie zważając na to, o czym piszę poniżej.

„Plusem ujemnym” jest natomiast, wg mnie, krypto hagiograficzny charakter książki. Autor wyraźnie sympatyzuje z prezentowaną przez siebie postacią. Podkreśla „humanizm” Marchlewskiego, jakby zapominając, że jego tytułowy bohater działał również w realiach radzieckich (przewrót październikowy i krwawa wojna domowa, bezpardonowa wojna z Polską). Należał do czołowych bolszewików (choć nie do tych z najściślejszej czołówki), a więc i osobiście był współodpowiedzialny za to, co się tam wtedy działo. Mimo że osobiście rąk krwią nie splamił, to jednak słowem i piórem uzasadniał, usprawiedliwiał poczynania reżimu. Był przy tym propagandystą i demagogiem, a nie jedynie teoretykiem komunizmu (jak przedstawia go autor).
W pewnym miejscu p. Jakubowski wręcz bredzi. Na str. 193 pisze, że Marchlewski w 1923 r. (cyt.) „nie wiedział o warunkach panujących w więziennictwie sowieckim, nie znał roli funkcjonujących już od 1918 r. łagrów.”. A przecież Marchlewski, bliski przyjaciel Dzierżyńskiego i utrzymujący z nim kontakty towarzyskie, nie mógł tego nie wiedzieć! W warunkach walki o utrzymanie się przy władzy, o przeżycie, o to „kto kogo”, Lenin et consortes bynajmniej nie ukrywali stosowanych represji. Wręcz przeciwnie - eksponowali je w celu zastraszenia pozostałych jeszcze przy życiu przeciwników politycznych. Czołowe kadry bolszewickie (a do takich z pewnością był zaliczany Marchlewski) na pewno ze szczegółami znały sytuację wewnętrzną Rosji radzieckiej.

No i jeszcze dwa drobne „byczki” faktograficzne, tzw. oczywiste pomyłki zauważone w książce. Polsko-rosyjskie rokowania pokojowe rozpoczęły się już w 1920 r., a nie „21 września 1921 r.”, jak czytamy na str. 186. W tej dacie było już pół roku po zawarciu pokoju w Rydze. A powstanie listopadowe, Panie Dawidzie, wybuchło w 1830 r., a nie w 1831 r., jak Pan napisał na str. 161.
Ww. błędy proszę koniecznie poprawić długopisem w posiadanym egzemplarzu książki.

Tytułowe sformułowanie („bohater czy zdrajca”) też jest, moim zdaniem, tyleż przekorne co niezręczne. Wątpliwości tu brak - zaraz po 1990 r. Julian Marchlewski przestał być patronem ulic, fabryk, statków, szkół, etc. I chyba nikt nie zaprotestował, nawet z kół lewicowych - w odniesieniu do tej właśnie konkretnej postaci.
Wcześniej, druga Rzeczpospolita odniosła się do niego dość „ambiwalentnie”. Zdrajcą formalnie (powtarzam: formalnie) go nie uznano. Zaoczny proces karny został wstrzymany, a pan Marchlewski mógł sobie legalnie i bezpiecznie przez nasz kraj przejeżdżać pociągiem na trasie Moskwa-Berlin, robiąc sobie przerwę w podróży na prywatne odwiedzenie Warszawy.

No i na zakończenie kilka słów ode mnie (bo p. Dawid o tym nie napisał, choć jako historyk - powinien).
Julian Marchlewski miał cholerne szczęście, że nie dożył lat 30. ub. wieku. Doczekałby się bowiem oskarżenia o bycie „wrogiem ludu”, sabotażystą, szkodnikiem, trockistą, polskim, niemieckim lub japońskim szpiegiem - co niezawodnie udowodniono by na procesie, być może publicznym. A i on sam by się do tego przyznał, pod dyktando śledczych Jagody albo Jeżowa. Nieco później kula w łeb w potylicę w kazamatach NKWD i pochówek w zbiorowym, nieoznaczonym, leśnym, gnilnym dole. A w PRL, i owszem, też wykreowano by go na bohatera, ale nie już od zarania Polski Ludowej (jak to faktycznie miało miejsce), lecz dopiero po 1956 r.