sobota, 30 czerwca 2018

„Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna”. Autor: Janusz Bieszk


Dość, przynajmniej na razie, wspominania tego okrutnego XX wieku ! Cofnijmy się aż do czasów starożytnych i wczesnośredniowiecznych, ale na ziemiach polskich pozostając.

Janusz Bieszk „Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna”
Wydawnictwo BELLONA, Warszawa 2015

Drugie zdanie tytułu tej książki tłumaczy wszystko. Absolutnie nie powinniśmy mieć cywilizacyjnego kompleksu niższości względem starożytnych Grecji i Rzymu, o Anglosasach z zachodniej Europy już nie wspominając. Polska, a konkretnie Lechia, Lechistan, istniała od zawsze. Jej pierwszym władcą był król Sarmata, panujący na przełomie XIX i XVIII wieku przed naszą erą. Po nim państwem rządził jego syn, król Kodan, założyciel miasta portowego Kodan, Codanum (obecnie: Gdańsk), co nastąpiło ok. 1750 r. p.n.e.  Nazwa państwa „Lechia” wzięła się jednak od kolejnego panującego (w latach 1729-1679 p.n.e.) króla Lecha I Wielkiego, wnuka króla Sarmaty. Na starożytnym Wschodzie nazywano je Lechistanem. Tak oto powstał naród Lechitów czyli Lachów, czyli nas - Polaków.
Dalej autor wymienia kolejnych przedchrześcijańskich królów Lechii, aż do czasów znanych nam już ze szkolnych podręczników historii. Wskazuje też miasta starożytnej Lechii, podając przybliżone daty ich założenia (przykładowo: Carodonum czyli Kraków - ok. 1550 r. p.n.e., Szczyt czyli Szczecin - ok. 1450 r. p.n.e.). Wszystko to dokumentuje średniowiecznymi kronikami polskimi i (przede wszystkim) zagranicznymi. Także starymi mapami. W zależności od starych kronik, owych królów Lechii można doliczyć się od kilkunastu do kilkudziesięciu.
Autor umiejscawia władców Lechii w konkretnych czasach starożytnej i wczesnośredniowiecznej historii powszechnej, opisuje ich politykę wewnętrzną i zagraniczną, w tym sojusze i wojny z innymi ówczesnymi potęgami, Rzymu i Bizancjum nie wyłączając.

Upadek imperium Lechitów zapoczątkował król Popiel II Zbrodniczy (panujący w latach 830-840), podczas uroczystej uczty trując winem zaproszonych dwudziestu członków swojej rodziny – książąt rządzących dzielnicami państwa. Potem sam padł ofiarą buntu poddanych, rozwścieczonych z powodu jego postępku. I nastąpiło dwuletnie bezkrólewie – aż do króla Piasta.
Protoplastą dynastii Piastów nie był jednak żaden kmieć Piast kołodziej, lecz rycerz – szlachcic Koszyszko herbu Kroy, (cyt. str. 193): „(…) urzędnik i zarządca dworu królewskiego, nazywany piastunem czyli majordomem ! Stąd przez jego potocznie określaną funkcję, wykonywaną na dworze, później zniekształconą, nazywano go Piastem, co nie miało nic wspólnego z zawodem kołodzieja, tak infantylnie lansowanym w literaturze przedmiotu. (…) Król Koszyszko – panował w latach 842-862.”.

Chrzest Polski nie nastąpił, jak nas uczono w szkole, dopiero w 966 r., lecz – po raz pierwszy – już w 845 r. (w obrządku łacińskim), oraz – po raz drugi – w 874 r. (w obrządku wschodnim). Mieszko I nie był bynajmniej twórcą państwa polskiego. On tylko, w pewnym sensie, kontynuował proces jego reaktywacji, przy czym do przywrócenia dawnej świetności już niestety nie doszło.

Dlaczego nasza historiografia to wszystko przemilcza bądź bagatelizuje, nie dając wiary? Autor wskazuje tu na inspirację Kościoła (w czasach kontrreformacji), pragnącego wymazać z historii Polski wszystko to, co niechrześcijańskie i nierzymskokatolickie. Dochodziło wówczas do urzędowego niszczenia starych ksiąg. W 1615 r. król Zygmunt III Waza, bardzo powolny jezuitom, rozkazał skonfiskować i spalić wszystkie znajdujące się w kraju kroniki Jana Długosza („Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego”). Niszczono wtedy też inne, jak byśmy dziś rzekli, białe kruki. Wobec ówczesnej mizerii rynku wydawniczego i czytelnictwa w ogóle, doprowadziło to do wymazania w świadomości Polaków (Lechitów, Lachów) ich historii i napisania jej od nowa.

Polecam Państwu tę niezwykle sympatyczną lekturę. I proszę się teraz nie uśmiechać ironicznie. Pragnę bowiem też zwrócić uwagę na dość obszerną (jak na unikalną tematykę książki) bibliografię podaną na str. 281-287. Autor dokumentuje swoje śmiałe stwierdzenia poważnymi publikacjami historycznymi, także tymi w Polsce niewznawianymi i zapomnianymi, bądź w ogóle w naszym kraju nieznanymi. Ale zagranicą uznawanymi i traktowanymi poważnie. Dostęp do niektórych z nich wskazuje w Internecie. Do tych ostatnich należy też kilkanaście filmów YouTube.

I  już na zakończenie: proponuję poprawienie rażącego błędu ortograficznego, który wkradł się do wiersza 11 (od dołu) na str. 116. Wyraz „wataha” pisze się przez „h”, a nie przez „ch”.

PS
Ważna informacja. Pan Janusz Bieszk napisał również (m.in.) kolejny tom dziejów Polski – esej historyczny pt. „Chrześcijańscy królowie Lechii. Polska średniowieczna” (Wydawnictwo BELLONA, Warszawa 2018). Książka ta, podarowana mi przez szefa, leży i czeka (w domowej bibliotece, na przeczytanie). Postaram się kiedyś i o niej tu napisać.


środa, 20 czerwca 2018

„Żydokomuna. Interpretacje historyczne”. Autor: Paweł Śpiewak


Paweł Śpiewak „Żydokomuna. Interpretacje historyczne”
Wydawca: Czerwone i Czarne sp. z o.o., Warszawa 2012

Wydaje się, że liczba polskich antysemitów znacznie obecnie przewyższa liczbę polskich Żydów. Tych drugich pozostało już bowiem w naszym kraju jak na lekarstwo. Niedawno w TV jakiś miarodajny i kompetentny rabin określił ich populację na nie więcej niż 20 – 30 tysięcy osób. Tymczasem nasz rodzimy polski antysemityzm ma się dobrze, doszukując się Żydów nawet tam, gdzie nie tylko ich nie ma, ale też ich nigdy nie było. A zrozumienie i akceptację znajduje szczególnie w niższych, uboższych i słabo wykształconych warstwach społecznych. Ów antysemityzm, aczkolwiek obserwowany u sporej liczby takich osób, pozostaje jednak na ogół bierny, wyrażający się tylko werbalną niechęcią do Żydów, natomiast daleki jest od aktywnej ich dyskryminacji.
Skąd się ten antysemityzm wziął? Głównie z odwiecznych konfliktów pomiędzy Polakami a ich wewnętrznymi sąsiadami (konfliktów natury religijnej i społeczno-ekonomicznej) oraz z mitów wyrosłych na tej glebie.
Jednym z takich mitów jest powstały przed II wojną światową mit żydokomuny, przypisujący – jeśli nawet nie wszystkim Żydom, to na pewno ich przeważającej części – sympatie prokomunistyczne, w tym aktywne członkostwo partii bolszewickiej w ZSRR i Komunistycznej Partii Polski w naszym kraju. A po wojnie wskazujący na nadreprezentację osób pochodzenia żydowskiego we władzach partyjnych (PPR i PZPR do 1968 r.) oraz w kierowniczych gremiach resortów bezpieczeństwa publicznego i obrony narodowej (również do 1968 r.).

Mit ów postanowił przeanalizować dr hab. Paweł Śpiewak, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, poseł na Sejm RP w latach 2005-2007. Widzom telewizji niepublicznej znany z okazjonalnych wystąpień w roli zapraszanego komentatora wydarzeń politycznych.
Profesor Paweł Śpiewak w sposób popularnonaukowy zdefiniował żydokomunę, absolutnie nie przecząc jej istnienia w przeszłości, ale też określając jej znikomy udział w populacji polskich Żydów oraz faktycznie niski zakres społecznego poparcia w ich środowisku, całkowicie odbiegające od wyobrażeń naszych ludowych antysemitów.
W telegraficznym skrócie: żydokomuna w Rosji oraz w przedwojennej i tuż powojennej Polsce, i owszem, istniała, ale zupełnie brak jest podstaw, aby przyznać jej charakter reprezentatywny dla społeczności żydowskiej. Co najwyżej quasi-reprezentacyjny, a to już przecież nie to samo. To że samozwańczo-reprezentacyjna grupa jakiejś populacji jest aktywna i rzuca się w oczy, nie świadczy jeszcze o jej reprezentatywności dla całej populacji. Owa quasi-reprezentacja sama się przecież ze społeczności żydowskiej wyłoniła, nikt jej członków w sposób mniej lub bardziej demokratyczny nie desygnował do występowania w imieniu wszystkich polskich Żydów.

Profesor Paweł Śpiewak przedstawia działalność rewolucjonistów i komunistów pochodzenia żydowskiego w Rosji (poczynając od rewolucji w 1905 r.), Związku Radzieckim, Polsce i całej Europie. Niewątpliwie to kosmopolityzm i internacjonalizm popchnęły ich w ramiona Lenina i bolszewików. Partia bolszewicka na pierwszym planie podkreślała przecież swój ponadnarodowy charakter i propagowała ideę walki klas, pragnąc – aż do przegranej wojny z Polską w 1920 r. – zbudować komunizm w całej Europie.
Sporo laickiej inteligencji żydowskiej w tamtym czasie nie czuło się już żydami (z małej litery, bo chodzi o wyznanie, a nie o narodowość) i znalazło się jakby w społecznej próżni. Żydowscy pobratymcy odrzucili ich za odejście od judaizmu, a krajanie (Rosjanie, Polacy, Niemcy, etc.) nie chcieli uznać za swoich z racji odmienności narodowościowej, mimo nieraz daleko posuniętej ich asymilacji kulturowej. Jedynie rewolucyjne partie robotnicze (głównie bolszewicy) przyjęli ich z otwartymi rękami. Tam energiczni i wykształceni działacze byli na wagę złota. W końcu ktoś inteligentny musiał pokierować tym ruchem, pracować na odcinku agitacji i propagandy, a potem tworzyć zręby komunistycznej administracji. No bo czyż np. towarzysz Lew Trocki nie był dla bolszewików na wagę złota? Bez jego zdolności organizacyjnych i osobistego wielkiego zaangażowania bolszewicy mogliby przegrać wojnę domową w latach 1918-1920.

Profesor Paweł Śpiewak kreśli dzieje żydowskich komunistów na przestrzeni lat, równolegle przedstawiając wszechobecny w Europie (za sprawą Adolfa Hitlera, choć nie tylko) antysemityzm - pchający walczących o fizyczne przetrwanie Żydów w ramiona Stalina. Dla narodów Europy środkowo-wschodniej wejście Armii Czerwonej oznaczało nieraz zamianę jednej okupacji na drugą, natomiast nielicznym ocalałym Żydom dawało realną szansę na przeżycie. Szansę tę wykorzystywali, a wybawcom okazywali ludzką wdzięczność, deklarując też nierzadko współpracę.

Zachęcam do lektury tej książki, opisującej – na tle dziejów Europy – historię dwudziestowiecznej żydokomuny i dokarmiającego się nią dwudziestowiecznego antysemityzmu. I trudno się oprzeć wrażeniu istnienia jakby sprzężenia zwrotnego pomiędzy jednym i drugim fenomenem. Żydokomuna wyłoniła się ze społeczności żydowskiej m.in. także wskutek braku akceptacji dla tej społeczności w krajach zamieszkiwania, czyli wskutek antysemityzmu. Później natomiast sama stała się idealnym wręcz pretekstem, „usprawiedliwieniem” nasilającego się antysemityzmu. Powstało więc tu jakby błędne koło.
Jak prof. Paweł Śpiewak trafnie zauważył, polski komunista był w oczach naszych rodaków przede wszystkim komunistą, ale żydowski komunista, pomimo że nieraz lepiej od nich mówił i pisał po polsku (uważając też język polski za swój język ojczysty), pozostawał dla nich przede wszystkim Żydem, chociaż on sam się już Żydem, ani tym bardziej żydem, absolutnie nie czuł.

I na zakończenie wyjaśnienie, z tzw. ostrożności procesowej (uśmiech). Różni ludzie bowiem ten mój blog czytają (uśmiech). Osobiście nie jestem ani filosemitą, ani antysemitą, ani semitą. Temat żydowski, z racji moich zainteresowań historycznych, pewnie nieraz tu jeszcze zagości, ale nie jako dominujący.


niedziela, 10 czerwca 2018

„Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”. Autor: Piotr Zychowicz


Piotr Zychowicz „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2018

Zacznijmy od króciutkiego komentarza historii Polski lat 1944-1947.
Nieprawdą jest, jak to głoszą niektórzy publicyści, iż jedna okupacja (niemiecka) została zastąpiona przez drugą (radziecką). Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy Hansem Frankiem i Edwardem Osóbką-Morawskim (czy nawet Bolesławem Bierutem). Stalin zainstalował w Polsce posłuszny mu, ale jednak polski rząd marionetkowy. Nasz kraj na 45 lat (1944-1989) stał się radzieckim satelitą, do 1956 r. krążącym po orbicie bardzo bliskiej ZSRR. Ale czy to można i wypada nazywać okupacją, zwłaszcza gdy dopiero co przegoniono okupanta rzeczywistego? Spostrzegam tu dwie strony medalu.

Awers.
Polacy, niezależnie od wyznawanych poglądów, przystąpili do odbudowy kraju, w tym kompletnie zniszczonej lewobrzeżnej Warszawy, oraz do zasiedlania zdobytych (nazwijmy rzecz po imieniu) niemieckich terenów.
Moi dziadkowie (i po mieczu, i po kądzieli), niebędący przecież przybyszami ani repatriantami ze wschodu - lata okupacji spędzili w tzw. Generalnym Gubernatorstwie, wyjechali wówczas żyć i pracować w Gdańsku i Sopocie. Dziadek Włodzimierz (po mieczu), inżynier budownictwa, został tam dyrektorem wydziału budownictwa w urzędzie wojewódzkim w Gdańsku, a dziadek Bazyli (po kądzieli), również inżynier budownictwa, był właścicielem przedsiębiorstwa budowlanego, znacjonalizowanego dopiero parę lat później.
Młodzież (w tym mój ojciec i wujek, brat matki) nadrabiała okupacyjne zaległości edukacyjne, najczęściej łącząc studia z pracą. Premier emigracyjnego Rządu RP w Londynie złożył swój urząd by stać się wicepremierem marionetkowego Rządu RP w Warszawie, uznanego latem 1945 r. już przez wszystkich wielkich koalicjantów, tj. także przez Wielką Brytanię i USA. W tamtym czasie zdecydowana większość Polaków (ze Stanisławem Mikołajczykiem na czele) łudziła się, że Polska stanie się krajem tylko militarnie podporządkowanym ZSRR, ale że nie zostanie u nas zainstalowany ustrój podobny radzieckiemu. Polscy oficerowie – ci z powracający z oflagów i ci, którzy zdecydowali się opuścić Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie – byli w kraju przyjmowani do Wojska Polskiego z zaliczeniem lat służby i z potwierdzeniem posiadanych stopni wojskowych. Zwolnienia z wojska oraz represje wobec niektórych z nich miały dopiero nadejść. Celem wprowadzenia w „klimat” książki p. Piotra Zychowicza zatrzymajmy się jednak na latach 1944-1947 i postarajmy się odwzorować sposób postrzegania ówczesnej Polski przez naszych niedawnych przodków.

Rewers.
Drugą stroną medalu była gorycz przemilczenia a nawet dezawuowania wielkiego wysiłku patriotycznego żołnierzy Armii Krajowej podczas wojny, liczne ich aresztowania przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, tortury, wywózki na Sybir, rozstrzeliwania. Fałszerstwo wyników referendum „3 x tak” dn. 30 czerwca 1946 r. i wyborów do Sejmu RP dn. 19 stycznia 1947 r. Surowe represje wobec działaczy niepodległościowych, w tym także wobec polityków Polskiego Stronnictwa Ludowego, współrządzącego przecież krajem wraz z PPR i PPS. Zdominowanie wyższej kadry dowódczej Wojska Polskiego przez oddelegowanych oficerów radzieckich pochodzenia polskiego (nieraz wątpliwego). Kontrolowanie resortu bezpieczeństwa publicznego przez tzw. doradców radzieckich ze szkoły Berii i Jeżowa. Łatwo dostrzegalny, choć oficjalnie skrywany serwilizm części wierchuszki PPR wobec Stalina i jego pachołków. Napisałem „części wierchuszki PPR”, gdyż niektórzy (np. Gomułka, Spychalski) się z tego po trosze wyłamywali, za co przyszło im później zapłacić latami uwięzienia. Ordynarne kłamstwo katyńskie (dopiero po 1956 r. zaczęto tę kwestię oficjalnie przemilczać), surowe represje za głoszenie prawdy. Świeża pamięć nie tylko o zbrodniach hitlerowskich, ale też o morderstwach, prześladowaniach i wywózkach Polaków w głąb ZSRR do niewolniczej pracy w latach 1939-1941, także o ludobójstwie Polaków na Wołyniu i w Galicji w latach 1943-1944, dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów.

No i jesteśmy w domu. Naszym polskim domu lat 1944-1947. Lasy są jeszcze pełne oddziałów partyzanckich Armii Krajowej (później, po jej rozwiązaniu, już byłej Armii Krajowej) i Narodowych Sił Zbrojnych. Żołnierze nie chcą i nie mogą pogodzić się z otaczającą ich rzeczywistością.

Nie chcą, gdyż nie o taką Polskę walczyli. Pragną Polski rzeczywiście niezawisłej, silnej politycznie i militarnie, nieuszczuplonej (a wręcz powiększonej) terytorialnie względem obszaru przedwojennego. Mają nadzieję na rychły konflikt zbrojny aliantów zachodnich z ZSRR. Mówiąc otwarcie – liczą na wybuch III wojny światowej, którą na pewno wygra Zachód uzbrojony w broń atomową.
Jedna bombka atomowa i wrócimy znów do Lwowa. Druga bombka, byle silna, i wrócimy też do Wilna. A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści. Tak przecież wtedy podśpiewywano.
Ich determinację podtrzymują emisariusze z Zachodu dostarczający instrukcje i twardą walutę, za którą w tuż powojennej Polsce można było kupić absolutnie wszystko. Leśni zwalczają więc, jak mogą, nową władzę, koncentrując się na aparacie partyjnym PPR, funkcjonariuszach UBP i MO, żołnierzach KBW. Od owej „koncentracji” zdarzają się jednak dość liczne wyjątki – będące właśnie tematem dziś polecanej książki.
A tak na marginesie – nie wszystkie rodzaje owych „wyjątków” Autor zaprezentował. Nie wspomniał np. o zwalczaniu przez Żołnierzy Wyklętych reformy rolnej PKWN - represjach (także zabójstwach) nie tylko wobec aktywistów ją w terenie wdrażających, lecz też wobec chłopów, którzy odważyli się sięgnąć po pańską ziemię.

Nie mogą wyjść z lasów, gdyż zdemobilizowani i rozbrojeni rychło zostaliby wyaresztowani i poddani represjom (z karą śmierci włącznie). Każdy ich partyzancki dzień w Polsce już nieokupowanej przez Niemców to dla nowej władzy dowód ich wrogości. Poza tym wielu z nich ma za sobą potyczki z partyzantką radziecką i AL-owską oraz z wojskami NKWD, co oczywiście – w oczach tejże nowej władzy – czyni ich militarnymi wspólnikami Hitlera i niesprawiedliwie stawia na równi z folksdojczami i inną kolaborancką hołotą.

Byli to więc, bez przesady, Żołnierze Wyklęci. Wyklęci i bezpardonowo zwalczani przez nowy establishment, oraz bardzo różnie oceniani przez ówczesne polskie społeczeństwo. Bardzo różnie, gdyż nowa propaganda działała skutecznie i przekonywująco. A dlaczego przekonywująco? Ano dlatego, że ci Wyklęci nie byli święci. Lata wojny i okupacji zrobiły swoje, ukształtowały charaktery tych w większości młodych żołnierzy, znieczuliły ich na ludzką krzywdę, rozgoryczyły i przepełniły chęcią zemsty. A nieraz też wręcz ich zdemoralizowały.
Łatwo panu Piotrowi Zychowiczowi i mnie teraz (każdy nad klawiaturą swojego komputera) drobiazgowo analizować i oceniać ich zachowania w owych trudnych latach. Ja np. wcale nie jestem pewien, jak bym się zachowywał w tamtych czasach – mając wtedy np. 20 lat, należąc do oddziału partyzanckiego, będąc świadomym zbrodni nie tylko hitlerowskich, lecz też stalinowskich (a także ukraińskich nacjonalistów), oraz mając niewyrównane rachunki za krzywdy rodzinne (zbrodnie NKWD, wywózki na Sybir 1940-1941, Katyń 1940, Wołyń 1943, etc.). Piszę to hipotetycznie, gdyż nie było mnie wtedy na świecie i akurat takowych krzywd moja rodzina nie doznała. Los się w ogóle obszedł z nią w miarę łaskawie. Podczas wojny zginęli tylko stryj ojca i stryjeczny brat ojca. Pierwszy w hitlerowskim obozie koncentracyjnym, drugi w powstaniu warszawskim.

Ad rem.
Książkę „Skazy na pancerzach. (…)” naprawdę gorąco Państwu polecam. Autor po raz kolejny udowodnił, że powinna się liczyć tylko prawda historyczna, której nie wolno tuszować ani fałszować w imię doraźnych bądź długofalowych interesów politycznych. Historia to nie propaganda. Historyk ma oczywiście prawo mieć swój punkt widzenia, ale nie wolno mu kłamać, przemilczać ani nawet tendencyjnie relatywizować faktów potwierdzonych wiarygodnymi zeznaniami świadków.
Już nie po raz pierwszy podziwiam cywilną odwagę p. Piotra Zychowicza. Gdyby tę książkę napisał ktoś inny, jej autora zaraz by w Internecie okrzyknięto „postkomuchem”, „resortowym dzieckiem”, „ubeckim wnuczkiem”, itp. raczej mało przyjemnymi epitetami.
Nie będę streszczał ani nawet sygnalizował treści dziesięciu rozdziałów tej książki. Dziś jej bardziej szczegółowe omówienie zastąpiłem przypomnieniem tła historycznego. Zaznaczam też, iż to lektura – chociaż łatwa w odbiorze – to jednak raczej dla czytelników o mocnych nerwach.
***

A na zakończenie, jak prawie zawsze, przedstawiam kilka moich wątpliwości tzw. redakcyjnych.

Str. 256, wiersze 1 i 2 od dołu.
Zbytnim uproszczeniem (zwłaszcza w publicystyce pisanej) jest stwierdzenie, iż (cyt.) „Wojsko Polskie skapitulowało”. W kampanii 1939 r. kapitulowały jedynie poszczególne oddziały i zgrupowania WP, natomiast nasza armia jako całość żadnego aktu kapitulacji nie podpisała. Dzięki temu mogła się już wkrótce, zachowując ciągłość polityczną, na nowo organizować we Francji (co byłoby kontrowersyjne, gdyby Naczelny Wódz lub ktoś z jego upoważnienia podpisał akt kapitulacji czy chociażby zawieszenia broni).

Str. 259, wiersz 11 i 12 od góry.
Wskazana jest data (cyt.): „(…) ostatniej nieudanej akcji, do której doszło 21 listopada 1945 roku w Opolu.”. Z kontekstu wynika, iż raczej chodzi o rok 1950, a nie 1945.

Str. 276, wiersze 5 i 6 od dołu.
Cyt. „Obrady tego gabinetu odbywały się w jidysz.”. Szanownego Autora najwyraźniej poniosła swada publicysty. W jidysz, i owszem, usiłowali się porozumiewać niektórzy żydowscy urzędnicy wydziałów Polrewkomu z mieszkańcami chwilowo zajętych miast północno-wschodniej Polski, ale sam „ten gabinet” był polskojęzyczny. Marchlewski był pół-Polakiem, pół-Niemcem, Dzierżyński, Kon, Unszlicht – Polakami (brat tego ostatniego był nawet katolickim księdzem). Proszę zerknąć choćby do Wikipedii.

Str. 335–337, część podrozdziału 2, dotycząca tzw. krwawej niedzieli (3 września 1939 r.) w Bydgoszczy.
Autor w ogóle tu nie dostrzega aktu dywersji niemieckiej. Pisze bardzo przekonywująco. Ale czy można tę kwestię naprawdę uznać za całkowicie wyjaśnioną? Historyk niemiecki Jochen Boehler w książce pt. „Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce” (jej opis proszę odszukać w katalogu tej czytelni) też bardzo powątpiewa w atak niemieckich dywersantów na maszerujących przez Bydgoszcz polskich żołnierzy, zastrzegając jednak (cyt., str. 148): „Nie można także wykluczyć, że odpowiedzialność za masakrę w Bydgoszczy spoczywa na niemieckich dywersantach.”. Może więc też i p. Piotr Zychowicz powinien ów tekst (dotyczący genezy krwawej niedzieli) zredagować w sposób nieco mniej arbitralny.

Str. 356, wiersz 9 od dołu.
Zdaję sobie sprawę, iż sformułowanie (cyt.) „zaledwie promil strat” stanowi przenośnię, ale jest ona nie na miejscu. 3 tysiące w odniesieniu do 100 tysięcy to jednak już 3%, a nie jeden promil. Ponadto: którzy historycy podają akurat powyższe liczby? Warto było wskazać ich nazwiska i publikacje. Przecież w innych przypadkach Pan Piotr skrupulatnie dokumentował swoje stwierdzenia. Pozwolę sobie zauważyć, iż prof. Grzegorz Motyka ocenia, że (cyt.) „liczba ukraińskich strat wynosi 10-15 procent polskich”. [„Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła”, podrozdział pt. „Jak ocenić polski odwet i Akcję „Wisła”, str. 457.]

Str. 375, wiersz 7 od góry i wiersz 9 od dołu.
Pan Piotr Zychowicz najwyraźniej uwziął się na ministra Józefa Becka. Jak najbardziej słusznie. Ale nie bierze pod uwagę, iż w newralgicznym 1939 roku minister Beck nie był już głównym kreatorem polskiej polityki zagranicznej. Wykonywał polecenia marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza i posłusznego marszałkowi prezydenta Ignacego Mościckiego. Nasi urzędowi historycy z IPN już dojrzewają do potwierdzenia tego faktu. Choć zbyt wolno im to idzie.

Str. 377, wiersze 6 i 7 od góry.
Cyt.: „(…) gigantycznymi ofiarami, jakie poniósł naród polski w tragicznych latach 1937-1989 (…)”.
Co do początku wyodrębnionego ww. okresu historii – pełna zgoda. Z zastrzeżeniem, iż Szanowny Autor miał zapewne na myśli tzw. operację polską NKWD, ofiarami której w latach 1937-1938 padło 142111 radzieckich Polaków (wg danych NKWD). Szkoda, że tego nie wyjaśnił, bowiem nie wszyscy czytelnicy mogą ów skrót myślowy zrozumieć (wojna się przecież rozpoczęła w roku 1939). Osobom zainteresowanym tą tematyką polecam „Zapomniane ludobójstwo” Nikołaja Iwanowa (omówione na blogu – proszę odszukać w katalogu czytelni).
Odnośnie jednak wskazania daty końcowej (rok 1989), to jestem zdania, iż użycie tu przymiotników „gigantyczny” i „tragiczny” zakrawa na propagandę, od której się przecież p. Piotr Zychowicz tak stanowczo odżegnuje. Jako historyk doskonale wie, że poszczególnych okresów dziejów Polski Ludowej nie można oceniać wg jednego prostego szablonu. Podobnie zresztą jak i historii II RP (innej do zamachu majowego, innej pod rządami marszałka Piłsudskiego, wreszcie innej po jego, zdecydowanie przedwczesnej, śmierci). Sugeruję więc, aby w kolejnym wydaniu tej książki, w powyżej cytowanym zdaniu rok 1989 p. Piotr Zychowicz zastąpił rokiem 1956. Rok 1956 zamyka bowiem okres rzeczywiście (cyt.) „tragicznych lat”, w których nasz naród ponosił rzeczywiście (cyt.) „gigantyczne ofiary”. Absolutnie nie twierdzę, iż później nastąpiła sielanka. Ale nie szafujmy powyższymi mocnymi sformułowaniami, bo się nam zdewaluują.