niedziela, 23 kwietnia 2017

"Obłęd '44 (...)". Autor: Piotr Zychowicz

Wchodząc w „techniczne trzewia” bloga z przyjemnością zauważyłem sporą grupę Szanownych Czytelników także za Atlantykiem. Im szczególnie, choć oczywiście dotyczy to wszystkich Rodaków, gdziekolwiek byście nie mieszkali, gorąco polecam książki autora, o którym poniżej. Z zastrzeżeniem wzięcia pod uwagę moich bardzo subiektywnych opinii, z którymi Państwo możecie, ale nie musicie się zgadzać. Ale je przemyślcie.

Piotr Zychowicz „Obłęd ’44. Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie”. Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2013.

Autor jest bardzo surowym recenzentem polskiej polityki okresu okupacji – krytyce poddaje działalność rządu emigracyjnego, jego krajowej delegatury i dowództwa Armii Krajowej. Uważa, że doprowadzono do niepotrzebnych a niepowetowanych strat ludzkich i materialnych. W rezultacie akcji „Burza” na terenach wschodnich wielu żołnierzy AK zostało zabitych przez wojska NKWD, wielu też wywieziono do łagrów syberyjskich. Ujawnienie się (wobec wkraczającej Armii Czerwonej) polskiej administracji cywilnej też tylko ułatwiało enkawudzistom robotę - nie musieli prowadzić dochodzeń, przyszłe ofiary od razu wskazano im palcem.
Wcześniej, w 1943 r. nie zapobieżono lub nie zminimalizowano rzezi ludności polskiej na Wołyniu i Podolu. Armia Krajowa miała realne możliwości podjęcia tam zwycięskich walk z oddziałami UPA. Odpowiednią akcję rozpoczęto jednak zdecydowanie zbyt późno i niewystarczającymi siłami, mając na względzie bezwzględny priorytet walki przede wszystkim z Niemcami.
Powstanie warszawskie było już kulminacją tytułowego polskiego obłędu w 1944 roku. Zniszczona została polska stolica, zginęło do dwustu tysięcy polskich cywilów i żołnierzy, a wszystko to przy stratach niemieckich nieprzekraczających dwóch tysięcy osób. Czyli bój o stolicę zakończyliśmy wg proporcji 1:100 na naszą niekorzyść. Ale nie tylko o liczby ofiar obu stron tu chodzi. Piotr Zychowicz słusznie podkreśla, iż Niemcy tracili własną i rosyjskojęzyczną hołotę, prostaków i kryminalistów, a my – wspaniałą młodzież szkolną i studencką. Pod niemieckimi kulami i bombami, w masowych egzekucjach, a potem w popowstańczej, obozowej poniewierce, zginęła też elita warszawskiej inteligencji.

Piotr Zychowicz nie skupia się wyłącznie na aspekcie militarnym. Drobiazgowo analizuje sytuację polityczną lat okupacji, przedstawia sylwetki najważniejszych polskich dowódców wojskowych i polityków cywilnych, często w bardzo negatywnym świetle (Tadeusz Bór-Komorowski, Stanisław Mikołajczyk). Jednego z generałów AK, będącego dziś patronem ulic w polskich miastach, podejrzewa (niebezpodstawnie !) o działalność agenturalną na rzecz ZSRR.
I nie jest to tylko przysłowiowa polska mądrość po szkodzie. Autor wskazuje i cytuje osoby, które już w latach wojny prawidłowo przewidziały przyszły przebieg wydarzeń. Jego (ex post) i ich (ex ante) zdaniem, polski udział w II wojnie światowej powinien się ograniczyć do wojny obronnej w 1939 r. i późniejszych walk formacji regularnych na frontach zachodnich.
Piotr Zychowicz uważa też, że w obliczu i tak przesądzonej klęski Niemiec wrogiem nr 1 stawał się Związek Radziecki. Nasze konspiracyjne siły zbrojne nie powinny zostać użyte do walki z Niemcami, nawet w sytuacji ich wycofywania się z Polski. Powinniśmy je zachować w ścisłej konspiracji przed wkraczającą Armią Czerwoną. A wcześniej – przed „wyzwoleniem” – należało je zaangażować do fizycznej likwidacji partyzantki komunistycznej, radzieckiej i polskiej GL/AL, oraz kadr PPR, co miało ograniczyć lub w ogóle uniemożliwić utworzenie przyszłej administracji komunistycznej w Polsce.

Takie opinie wyraża pan Piotr Zychowicz.
A co ja na to?

Po pierwsze – zdecydowanie podzielam pogląd autora wyrażony już w tytule książki. Razem z nim boleję też, iż w 1939 r. Polska dokonała tak fatalnego wyboru politycznego, dając się Anglii wmanewrować w tragiczną lecz bynajmniej nie nieuchronną konfrontacje zbrojną z Niemcami. Bardzo cenię nonkonformizm Piotra Zychowicza, wyrażający się odwagą głoszenia niepopularnych (politycznie niepoprawnych) poglądów. Podpisuję się obydwiema rękami pod jego stwierdzeniem, że już najwyższy czas, aby dobre kilkadziesiąt po wojnie nauka historii przestała przypominać propagandę. Podobnie jak pan Piotr jestem wielkim zwolennikiem opinii wyrażanych przez śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza (co potwierdzam opisem jego publikacji książkowych - proszę sprawdzić w katalogu tej czytelni).

Po drugie – nie podzielam (i to zdecydowanie nie podzielam !) tylko jednego poglądu autora, a mianowicie o zasadności rozpętania bratobójczej wojny jeszcze pod okupacją niemiecką. Propaganda radziecka wykorzystałaby to jako bardzo nośny argument o polskiej kolaboracji z Niemcami, w co zachodnia opinia publiczna łacno by uwierzyła. Niektóre fakty zresztą by to potwierdzały – wywiad niemiecki nie omieszkałby, w celu nadwątlenia koalicji antyhitlerowskiej, doprowadzić do kilku lokalnych, taktycznych sojuszy Wehrmachtu i AK. Tak, jak to już się wcześniej zdarzało na Kresach. Byłaby to więc tylko woda na młyn Stalina - wykreowanie wielu lewicowych, antyfaszystowskich męczenników, „skrytobójczo wymordowanych przez polskich faszystów”. Sam pan Piotr Zychowicz słusznie zauważa, że Stalin konsekwentnie dążył do zniewolenia Polski, uczynienia z niej podporządkowanego państwa komunistycznego. I miał na to placet zachodnich aliantów. Kierunek powojennych rozwiązań polityczno-terytorialnych został nieodwracalnie nadany już w listopadzie/grudniu 1943 r. w Teheranie. Niestety. Polski zbrojny opór przypominałby więc tylko zawracanie kijem Wisły.

Wystrzelanych przez Armię Krajową kilkanaście tysięcy rodzimych AL-owców i PPR-owców zastąpiliby polscy (lub tylko kiepsko polskojęzyczni) komuniści ze wschodu, przybyli tu wraz z Armią Czerwoną. Później nie miałby już kto u nas zrobić Października 1956. Zamiast być, jak to faktycznie później miało miejsce, najweselszym barakiem w obozie „demoludów”, mogliśmy stać się barakiem o konstrukcji rumuńskiej czy nawet albańskiej.
A wcześniej, w latach 1945-1947, odczulibyśmy powojenny, straszliwy komunistyczny odwet, przy którym bledną faktyczne ówczesne walki z żołnierzami wyklętymi. Dla jego usprawiedliwienia radziecka propaganda epatowałaby cały świat relacjami, jak to „polska reakcja” podczas okupacji stała „z bronią u nogi”, a w przededniu wyzwolenia wyłamała się z sojuszniczego obozu aliantów, sprzymierzyła się z siepaczami hitlerowskimi i podstępnie zaatakowała kilkadziesiąt tysięcy radzieckich i polskich partyzantów, dotąd przecież bohatersko walczących z Niemcami i tylko z Niemcami. I że spowodowało to przedłużenie wojny, a tym samym większe straty żołnierskie po stronie aliantów (także zachodnich). Nad Wisłą każdy by zrozumiał, że to brednie. Jednak argumentacja taka, prezentowana za pośrednictwem brytyjskiej i amerykańskiej prasy, z pewnością „przekonałaby” tamtejszą opinię publiczną - wdzięczną ZSRR za olbrzymi wkład militarny w pokonanie Niemiec i z sympatią odnoszącą się do Wujka Joe. Czasy zimnej wojny miały dopiero nadejść.

W obliczu powojennych, postępujących masowych aresztowań i mordów Armia Krajowa nie mogłaby trwać w konspiracji. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego wspomagany przez radzieckich „doradców” dość szybko rozpracowałby żołnierzy podziemia. W obawie o  życie prawie wszyscy (!) żołnierze AK pouciekaliby do lasów, tworząc tam liczne (liczniejsze niż podczas okupacji niemieckiej !) oddziały partyzanckie. Na ich stronę przeszłaby może jakaś część żołnierzy Wojska Polskiego (tego już ludowego), ale tylko część. Pozostali żołnierze WP, wraz ze skierowanymi do Polski znacznymi siłami NKWD, rozpoczęliby pacyfikację kraju na miarę tłumienia przez carat powstania styczniowego, tyle że przy zastosowaniu nowych technik walki.
I tak doszłoby w Polsce do kolejnego w naszej historii powstania „odmiesięcznego”. Może powstania majowego ? W maju 1945 r., zaraz po kapitulacji Niemiec, ZSRR mógłby już „z marszu” zająć się rozwiązaniem „kwestii polskiej” nie tylko po swojej myśli, ale i na swój „sprawdzony” (stalinowski) sposób. Nie byłoby wtedy żadnego udawania Polski demokratycznej i mydlenia tym oczu Zachodowi, jak to faktycznie się odbywało w latach 1945-1947.
Podjęcie na masową skalę (taką radziecką, stalinowską) represji wobec rzeczywistych i domniemanych żołnierzy Armii Krajowej, wobec jej rzeczywistych i domniemanych sympatyków, spowodowałoby ucieczkę osób zagrożonych do lasu i stałoby się katalizatorem wybuchu rozpaczliwego powstania narodowego. Analogicznie jak branka zarządzona przez Wielopolskiego w styczniu 1863 r.
Ludność cywilna mająca dość wojny zostałaby poddana propagandowemu praniu mózgów, czemu zresztą sprzyjałby jej skład socjalny A.D. 1945 (duży odsetek osób niewykształconych, biedoty miejskiej i wiejskiej). Chłopi mieliby dość wymuszeń - oddawania przeróżnych „kontyngentów” na rzecz licznych (początkowo) oddziałów leśnych AK, które przecież musiałyby się jakoś wyżywić. Nie wymieniam partyzantów narodowców, gdyż w opisanej, hipotetycznej sytuacji szybko doszłoby do rzeczywistego i pełnego ich wcielenia do Armii Krajowej.

I wyginęłaby polska inteligencja i najbardziej wartościowa młodzież, już nie tylko ta warszawska.

A żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, jak by się zachowali? Podnieśliby oczywiście bunt, w następstwie którego zamiast do kompanii wartowniczych w okupowanych Niemczech i brytyjskich ośrodków przysposobienia i rozmieszczenia, trafiliby do obozów internowania. Ci najbardziej „krewcy” mogliby nawet zostać wydani rządowi w Warszawie (niezniszczonej wg tego wariantu historii alternatywnej), już uznawanemu na Zachodzie. Bo to przecież nadal polscy obywatele byli.

Kreśli pan Piotr Zychowicz swoje wersje historii tzw. alternatywnej ? Kreśli.
Wolno mu ? Wolno.
No to i ja sobie pozwoliłem. Bynajmniej nie pragnę, aby czytelnik rozstrzygał, kto tu ma rację, czyja wersja jest bardziej prawdopodobna. Ot, tylko tak, ku własnej refleksji, to napisałem. Poważniejszy spór o historię alternatywną nie ma najmniejszego sensu. Przypominałby tylko średniowieczne zażarte kłótnie teologów o to, ile diabłów może się zmieścić na końcu szpilki.


poniedziałek, 17 kwietnia 2017

„Jerzy Dziewulski o polskiej policji w rozmowie z Krzysztofem Pyzią”. Autorzy: Jerzy Dziewulski, Krzysztof Pyzia

Starsze teksty, jakie jeszcze spoczywają w zakamarkach pamięci mojego komputera, mogą sobie poczekać. Dziś będzie o nowości na rynku wydawniczym. Kupionej w tym miesiącu, czytanej w podróży pociągiem, a dokończonej i od ręki zrecenzowanej (po kilku kielichach) w drugi dzień świąt.

Jerzy Dziewulski, Krzysztof Pyzia „Jerzy Dziewulski o polskiej policji w rozmowie z Krzysztofem Pyzią”. Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2017.

Bez wątpienia jest to lektura odpowiednia również do naszej „Czytelni Książek Historycznych”, choć to ani publikacja popularnonaukowa, ani esej historyczny, ani powieść historyczna. Mamy do czynienia z literaturą wspomnieniową w formie wywiadu-rzeki, wzbogaconą o ciekawe refleksje natury bardziej ogólnej, w tym przypadku - historycznej i politycznej.
Przewrażliwionych estetów ostrzegam: autor używa słownictwa „soczystego” – wyrazy rozpoczynające się literami „ch” i „k” padają tu często, niekoniecznie przy okazji dosłownego cytowania rozmów z osobami, z którymi Jerzy Dziewulski miewał w przeszłości do czynienia. Narrator używa ich też dla podkreślenia własnych emocji powstałych w toku wspomnień. Ale cóż, taki zastosowano styl redakcji tej książki i musimy się z tym pogodzić.

No pewnie, że musimy. Dzięki lekturze mamy okazję poznać niezafałszowany obraz Milicji Obywatelskiej z czasów PRL lat 60., 70. i 80. ub. wieku. Formacji, na której wielu publicystów i polityków nadal wiesza psy i którą odsądza od czci i wiary. A przecież była to normalna policja wykonująca swoją robotę, przede wszystkim zwalczająca przestępczość kryminalną. Także mająca piony prewencji, ruchu drogowego, służby logistyczne, itp. Owszem, bywało też, że niekiedy otrzymująca odgórne i doraźne polecenia natury politycznej w zakresie współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale te ostatnie nie były jej zadaniami ustawowymi, a do poleceń Służby Bezpieczeństwa w tamtych czasach musieli się formalnie stosować wszyscy obywatele, gdziekolwiek nie byliby zatrudnieni (wątpiący w te słowa niechaj pogadają z pierwszym lepszym dyrektorem czy kadrowcem z lat Polski Ludowej). A opowieści o wysokich pensjach milicjantów i zakupach w tanich sklepach za żółtymi firankami to już wierutne bzdury. Takowe sklepy, i owszem bywały, ale tylko dla partyjno-rządowej wierchuszki. W ostatnim dwudziestoleciu PRL zwykły oficer milicji czy wojska mógł sobie o nich jedynie pomarzyć.

Nic tu nie wybielam. Jerzy Dziewulski bynajmniej nie przedstawia sielankowego opisu milicji peerelowskiej. Ukazuje jej codzienną służbę „od kuchni”, wskazuje prawidłowości (czasem będące nieprawidłowościami) rządzące kierowaniem tą mundurową, choć nie zawsze umundurowaną, formacją. Bywają one uniwersalne i ponadczasowe, obserwowane przez autora także i dziś. Wyłania się z tego wołanie o właściwego człowieka na właściwym stanowisku, zarówno na najniższym wykonawczym, jak i na tym najwyższym kierowniczym. Autor na podstawie własnych i kolegów losów podkreśla znaczenie czynnika ludzkiego dla pomyślnej realizacji zadań służbowych oraz bezpieczeństwa wykonujących je funkcjonariuszy, nierzadko z narażeniem zdrowia i życia. Rekrutacja odpowiednich kadr, właściwe ich przeszkolenie i wyposażenie, koleżeńskie więzi i wzajemne zaufanie funkcjonariuszy wspólnie pełniących niebezpieczną służbę – oto ponadczasowe i ponadnarodowe warunki efektywnej pracy milicjantów czy policjantów (jak ich zwał, tak zwał).

Drugą część książki stanowią wspomnienia Jerzego Dziewulskiego z czasów, gdy kierował on milicją na warszawskim lotnisku na Okęciu. Mało kto dziś wie lub pamięta, że Polska w latach 70. i 80. ub. wieku była przez jakiś czas światowym prymusem w dziedzinie uprowadzeń czyli porwań samolotów. Wsiadał sobie polski obywatel do samolotu rejsu krajowego i zamiast do np. Słupska (był tam wtedy cywilny port lotniczy) życzył sobie przelot do Berlina Zachodniego. A ofertę zmiany kursu czynił „propozycją nie do odrzucenia” przy pomocy granatu, broni palnej lub białej, biorąc zakładników i terroryzując pasażerów. Polski pilot spełniał takie „życzenie” ryzykując, iż w drodze do Tempelhof przechwycą go radzieckie MIG-i  patrolujące przestrzeń nad b. NRD. A z takimi to nigdy nic nie wiadomo. Mogło wtedy dojść do niekontrolowanego przebiegu wydarzeń, z katastrofą lotniczą włącznie. Jako alternatywę Jerzy Dziewulski stosował więc oszukiwanie porywaczy samolotów, „przekształcając” warszawskie Okęcie w zachodnioberliński Tempelhof. A jak się to odbywało i do jakich tragikomicznych sytuacji przy tym dochodziło, to już proszę sobie przeczytać w książce.

Zatem, jak już na wstępie dałem do zrozumienia, nie jest to literatura najwyższych lotów, ale za to bardzo realistycznie przedstawiająca pewien specyficzny fragment historii najnowszej naszego kraju. Po książkę mogą sięgnąć osoby zainteresowane historią i polityką, zwłaszcza że jej postać tytułowa jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Jerzy Dziewulski jest nadal aktywny w życiu publicznym, często mamy okazję widywać go w różnych programach telewizyjnych. Osobiście przyznaję, że po tej lekturze będę go w TV oglądał i słuchał z jeszcze większą sympatią.
A teraz przeczytaną książkę odkładam na półkę i czekam na jej ciąg dalszy zapowiedziany przez obu autorów.
Aha, byłbym zapomniał. Jerzy Dziewulski dedykuje tę książkę również kandydatom na policjantów. Ma rację. Niech się zawczasu dowiedzą, jaka proza zawodowego życia ich czeka.


poniedziałek, 10 kwietnia 2017

"Polskie złudzenia narodowe". Autor: Ludwik Stomma

Dziś coś cynicznego. Niekoniecznie jednak w pejoratywnym rozumieniu tego słowa. Poza tym jest to tekst w sam raz na czas obecny – Wielki Tydzień. Okres zadumy i refleksji.

Ludwik Stomma „Polskie złudzenia narodowe”.
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015.

Książka zawiera dwa zbiory felietonów, w których autor przekornie rozprawia się z mitami powszechnie funkcjonującymi w polskiej świadomości historycznej. Osoba dobrze znająca historię dowie się już tu niewiele nowego, za to doceni dobór tematów, wielką erudycję autora oraz jego subtelną i inteligentną ironię. W jakimś sensie będzie to więc dla takiego czytelnika, bez przesady, intelektualna uczta.
Natomiast ci, którzy wiedzę historyczną opanowali na poziomie przeciętnej matury, ale ich ona nie odstraszyła, mają teraz wspaniałą okazję nieco zrewidować i bardzo wzbogacić stan swojej świadomości - wykreowany dotąd na podstawie jednostronnych, polonocentrycznych szkolnych lekcji i okolicznościowych kazań kościelnych.

O czym więc przeczytamy? Felietonów jest łącznie 37, nie zamierzam tu ich wszystkich wymieniać. Ot, tylko tak wybieram - trochę na chybił trafił, a trochę na podstawie moich własnych przemyśleń, tu przez autora potwierdzonych. Ludwik Stomma udowadnia nam, co następuje.
-    Narzekanie na tzw. fatalne położenie geopolityczne Polski (tzn. pomiędzy Niemcami a Rosją) ma sens dopiero od początku XVIII wieku, a i to przy założeniu, że rolę „złych Niemiec” odgrywały początkowo tylko Prusy.
-    Henryk Sienkiewicz celowo stworzył lukę czasową pomiędzy akcjami „Potopu” i „Pana Wołodyjowskiego”, aby nie napisać o bitwie pod Mątwami (rok 1666), nie dość że bratobójczej, to jeszcze zakończonej wyrżnięciem jeńców. Nijak by się to bowiem miało do twórczości „ku pokrzepieniu serc”. Prędzej ku ich zatrwożeniu. Tam już biliśmy się (mordując też jeńców) nie ze zbuntowanymi Kozakami i wspierającymi ich Tatarami, nie z Moskalami, nie ze Szwedami, ale sami ze sobą.
-    Konstytucja 3 Maja wcale nie była taka postępowa, jak przywykliśmy sądzić. Na tle ówczesnej epoki Oświecenia trąciła już konserwatywną myszką, a pomimo to i tak nie spodobała się wielu szlacheckim zakutym łbom, uważającym się wszakże za prawdziwych polskich patriotów.
-    Powstanie styczniowe zostało zorganizowane i było dowodzone przez - w większości niekompetentnych, ale za to ambitnych i wzajemnie skłóconych - amatorów wojaczki, z których jeden dał się zabić w … pojedynku (Stefan Bobrowski – wyzwany na pojedynek za demonstracyjnie pogardliwe niepodanie ręki).
-    Żydokomuna, i owszem, w międzywojennej Polsce istniała, ale Żydzi – członkowie Komunistycznej Partii Polski stanowili tylko co najwyżej 0,5 % całej populacji ludności żydowskiej w naszym kraju.
-    Ignacy Jan Paderewski, oprócz tego, że był słynnym pianistą i wielkim polskim patriotą, opanował także mistrzowsko to, co współcześnie określamy terminami PR i marketing. A młode Angielki i Amerykanki na jego koncertach wariowały nie mniej niż polskie dziewczyny podczas warszawskich występów Beatlesów i Rolling Stonesów kilkadziesiąt lat później.
-    Niejako w reakcji na kołtuńskie rodzime narzekania na „Żydów i masonów” Ludwik Stomma imiennie wymienia po 60 znamienitych osób – będących masonami i będących (choćby półkrwi) Żydami, bez których z polskiej kultury pozostałby (cyt.) „żałosny ogryzek”.
-    Tzw. kult jednostki to niekoniecznie termin radziecki wprowadzony przez Chruszczowa ku potępieniu epoki Stalina. W II Rzeczypospolitej rozkwitał on na nie mniejszą skalę w odniesieniu do osoby marszałka Józefa Piłsudskiego, a objawy owego kultu, nieraz wręcz anegdotyczne, przynosiły skutek wręcz odwrotny od zamierzonego.
-    Polska magnateria i szlachta Pierwszej Rzeczypospolitej bynajmniej nie prowadziła się bogobojnie i cnotliwie. Książę Maciej Mikołaj Radziwiłł (XVIII w.) posiadał w Białej Podlaskiej swój (cyt.) „regularny harem”. Rodzina podjęła jednak interwencję nie z tego powodu, lecz dlatego, iż ów książę (cyt.) „przeszedł na religię mojżeszową, zaczął ubierać się w chałat, a wszelkie godności na dworze porozdawał Żydom”.
-    Szlachcice wykreowali nieformalne „prawo pierwszej nocy” w odniesieniu do chłopek pańszczyźnianych w swoich dobrach, ale biada jakiejś chłopce, co by się we wsi niemoralnie prowadziła - czekało ją batożenie, dyby, itp. „nieprzyjemności”. Szczyt hipokryzji. Jaśnie pani – miała romans. Chamka – się sk…wiła.
Prawda, że to bardzo interesujące? Poznawajmy naszą historię, tę polityczną i tę społeczno-ekonomiczną, także i od takiej strony.

Wszystkim moim Czytelniczkom i Czytelnikom życzę spokojnych i wesołych Świąt Wielkiejnocy, tradycyjnie spędzanych w gronie rodziny i najbliższych przyjaciół. Obżarstwa i opilstwa – w normie (każdy ma tu jakąś swoją indywidualną normę, której nie powinien przekroczyć). A w drugi dzień Świąt, oprócz wypełnienia tradycji śmigusa dyngusa (również „w normie”), radzę się wybrać na dłuższy spacer, najlepiej do parku czy nawet do lasu.

Następny tekst poświęcony kolejnej interesującej lekturze zamieszczę tuż po Świętach.


niedziela, 2 kwietnia 2017

„Kościoły wschodnie w Rzeczypospolitej około 1772 roku. Struktury administracyjne”. Autor: Witold Kołbuk

Już od kilkunastu lat corocznie spędzam 3 tygodnie we wrześniu/październiku w Bieszczadach w miejscowości Zatwarnica. Dziś to mała wioska w Gminie Lutowiska. Nie zawsze tak było. Poszperałem w domowej bibliotece i sięgnąłem po nw. książkę.

Witold Kołbuk „Kościoły wschodnie w Rzeczypospolitej około 1772 roku. Struktury administracyjne”.
Instytut Europy Środkowo-Wschodniej, Lublin 1998.

Na wstępie konieczna uwaga. Ów tytułowy rok 1772 to rok I rozbioru Rzeczypospolitej. Od tej daty interesujący nas teren (Zatwarnica i okolice) należeć będzie, aż do 1918 r., do Austrii i Austro-Węgier. W latach 1918-1919 biliśmy się o niego z wojskami efemerycznej Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej. W 1920 r. bolszewicy tu nie dotarli, zatrzymano ich pod niedalekim Lwowem.

Ale otwórzmy już książkę i cofnijmy się w czasie do 2-giej połowy XVIII wieku.

Str. 43 (cyt.):
„Łącznie diecezja przemyska [greckokatolicka] liczyła 1252 parafie31 dekanatach na obszarze 23,6 tys. km kw.”. Pogrubienie druku moje.

Str. 44. Tabela VII. Liczba parafii i powierzchni dekanatów unickiej diecezji przemyskiej w 1772 r.
Dekanatów jest tam wyszczególnionych 31 (w całej greckokatolickiej diecezji przemyskiej). Wśród nich figuruje:
dekanat Zatwarnica - 42 parafie, 586 km kw.

Str. 270. Wykaz wszystkich 42 parafii dekanatu Zatwarnica.
Pod poz. 40 widnieje sama Zatwarnica:
m Zatwarnica, rus, dr, s, Mikołaj Bp, APP. A212, s.321, 1782 r. (...)”

Odszyfrujmy to (wg wykazu skrótów, str. 358).
m - parafia metropolitalna
rus - województwo ruskie
dr - cerkiew drewniana
s - patronat szlachecki
Mikołaj Bp - św. Mikołaj Biskup (wezwanie parafii)
APP. A212, s.321, 1782 r.  - Archiwum Państwowe w Przemyślu, Regulacje parafii i dekanatów (str. 321), wizytacja w 1782 r.

No i jeszcze cytat ze str. 47: „Ponieważ w Kościele Wschodnim panowała nieformalna zasada, że każda cerkiew, przy której rezyduje duchowny, ma prawa parafialne, a proboszczem czy proboszczami jej są przebywający tam duchowni, więc w zasadzie nie istniało wówczas w Cerkwi unickiej pojęcie świątyń filialnych. Co najwyżej w wizytacjach wzorem łacińskim (postępy latynizacji) mówi się o cerkwiach filialnych wymieniając kaplice, czy raczej kapliczki istniejące na terenie parafii.”.

I to się zgadza. We wspomnianym spisie aż 42 parafii dekanatu Zatwarnica (str. 270) jako parafie wymienione są m.in. Chmiel, Dwernik, Hulskie, Krzywe (tak w oryginale, nie Krywe, być może to błąd edytorski), Polana, Polańczyk, Skorodne, Solina.

Reasumując, parafia zatwarnicka była w 2-giej połowie XVIII wieku parafią metropolitalną, istniał już wtedy bowiem dekanat Zatwarnica. A zatem wzniesiony w 1774 r. nowy budynek cerkwi, obecnie nieistniejący, opuszczony, zdewastowany i rozebrany w czasach PRL, zapewne nie był pierwszym wybudowanym na wskazanym miejscu. Nowe świątynie z reguły wznoszono w miejscu poprzednich.
Po ostatniej wojnie od owej reguły tu jednak odstąpiono. Współczesny urokliwy rzymskokatolicki kościółek filialny wzniesiono na malowniczym wzgórzu tuż za zabudowaniami wsi. Miejsce zaś dawnej cerkwi to teren dziś częściowo zarośnięty, częściowo zagospodarowany pod mały przyhotelowy parking (umieszczono tam też makietę dawnej cerkwi i stosowną tablicę informacyjną).

***
Wsłuchujcie się Państwo w głos historii wędrując po Bieszczadach. Tam gdzie dziś życie ledwie, ledwie, leniwie się toczy, gdzie pod „kultową” wiatą sklepu w Zatwarnicy Stały Bywalec (czyli ja), Piskal, Jurko, et consortes, popijają sobie piwo (i nie tylko) z  miejscowymi elitami, tam niegdyś był wielki ruch i rejwach. Wyobraźcie sobie gęstą, drewniano-słomianą zabudowę tej wsi ulicówki, tłumy Rusinów - Bojków pieszo, konno i na furmankach, nielicznych eleganckich polskich panów i panie w powozach, a gromadki starozakonnych pieszo lub w rozklekotanych bryczkach.
I tak było jeszcze do II wojny światowej. Aż przyszli tu Hitler i Stalin, i zrobili „co swoje”. A jeśli nawet czegoś nie dopatrzyli lub nie zdążyli dokończyć, to znaleźli się ich „godni” pomniejsi kontynuatorzy, bezwiedni naśladowcy tych szatańskich pomiotów. Zarówno miejscowi, jak i przybysze z niedalekich stron. W różnych mundurach i z różnymi godłami na wojskowych czapkach.

A dziś już tylko historia – jak swego czasu pisał Izaak Babel – tu aż wyje.

***
Na zakończenie jestem jeszcze Państwu winien kilka ogólnych informacji o treści wskazanej książki. Liczy ona 458 stron, z których jednak tylko 76 zawiera zwięzły, merytoryczny opis stanu Kościołów wschodnich w Rzeczypospolitej w dacie I rozbioru. I w zasadzie tylko te 76 stron jest do przeczytania. Do pozostałych tylko sięgamy szukając informacji o konkretnej miejscowości (jak w przypadku wymienionej Zatwarnicy).
Owymi Kościołami wschodnimi były:
- Cerkiew greckokatolicka (unicka),
- Cerkiew prawosławna,
- Kościół ormiańskokatolicki (unicki),
- Cerkiew prawosławna staroobrzędowa.

Książka, zgodnie z podtytułem, zawiera głównie opis kościelnych struktur administracyjnych. Nie znajdziemy więc w niej nic nt. dogmatów wiary, liturgii, społeczności wyznawców, polityki władz kościelnych, etc., czyli zagadnień najbardziej interesujących religioznawców. A o historii – ledwie parę akapitów. Część I (owe pierwsze 76 stron) ogólnie wprowadza czytelnika w stan struktur administracyjnych Kościołów wschodnich, a bardzo obszerna część II zawiera już tylko inwentaryzację lokalizacji istniejących ok. 1772 r. obiektów diecezjalnych (cerkwi, kościołów) i zakonnych (monasterów). Przy czym inwentaryzacja ta nie obejmuje Cerkwi staroobrzędowej, o istnieniu której autor w zakończeniu części I książki zaledwie napomyka.

PS
Osobom, które być może zainteresował wątek polityczno-martyrologiczno-militarny (tu tylko zasygnalizowany na przykładzie Zatwarnicy) polecam książkę Grzegorza Motyki pt. „Od rzezi wołyńskiej do akcji Wisła”.