sobota, 25 lutego 2023

„Wrota Europy. Zrozumieć Ukrainę”. Autor: Serhii Plokhy

 

Serhii Plokhy „Wrota Europy. Zrozumieć Ukrainę”

Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2022

Serhij Mykołajowycz Płochij (ur. 1957), ukraiński i amerykański historyk, wykładowca na Uniwersytecie Harvarda w Stanach Zjednoczonych, napisał tę książkę w formie eseju historycznego – historii ziem i ludów Ukrainy od czasów starożytnych aż po rok 2020. Tytuł angielskojęzycznego oryginału brzmi: The Gates of Europe. A History of Ukraine. Konsekwentnie imię i nazwisko autora też więc zostały w książce „zamerykanizowane”: Serhii Plokhy. U nas jest to jej pierwsze wydanie, ale w USA już drugie, zaktualizowane w 2021 roku (poprzednie było z roku 2015). Za niemal pewne uważam też przyszłe, trzecie wydanie, gdy zakończy się obecnie trwająca wojna. Ale jaka będzie treść kolejnej aktualizacji, tego nawet sam autor jeszcze nie wie. Książka na pewno zainteresuje polskiego czytelnika – roi się w niej bowiem od poloniców, gdyż długo mieliśmy wspólną historię. Albo jako państwa graniczące i rywalizujące ze sobą, albo jako jeden byt państwowy, albo jako narody uwikłane we wzajemny konflikt. Musieliśmy cierpieć również „wspólnych” zaborców – monarchie Romanowów i Habsburgów. O Polsce i Polakach autor pisze obiektywnie, żadnego banderowskiego antypolonizmu się nie obawiajmy. Nieliczne drobne nieścisłości historyczne wyjaśniają odredakcyjne przypisy, których radzę nie pomijać. Streszczać książki, będącej de facto historią Ukrainy, tu nie zamierzam. Pokrótce tylko o tym, co mnie zaabsorbowało, na co moim zdaniem warto zwrócić uwagę i wyciągnąć wnioski.

§  Zmienny był kształt terytorialny i granice, kolejno: Rusi Kijowskiej, późniejszych księstw ruskich, południowo-wschodnich terenów Rzeczypospolitej Obojga Narodów, tzw. Hetmanatu (tereny województw bracławskiego, czernihowskiego i kijowskiego), Ukraińskiej Republiki Ludowej, Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, wreszcie niepodległej Ukrainy po rozpadzie ZSRR. Zauważymy przy tym, iż okrutny wiek XX przyniósł z jednej strony multum cierpień ludności Ukrainy (z dwukrotnym ludobójstwem włącznie), z drugiej jednak znacznie wzbogacił ją terytorialnie – nie tylko na zachodzie, ale również na wschodzie i południu (Ukraina Słobodzka z Charkowem i m.in. obwodami donieckim oraz ługańskim, także wybrzeże czarnomorskie z Odessą, Krym). W orientacji pomogą mapki zamieszczone na początku książki.

§  Nazwa „Ukraina” narodziła się w czasach, gdy tereny tak określane wchodziły w skład Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Leżały po obu stronach środkowego i dolnego Dniepru, przy czym lewobrzeże z Kijowem odpadło od Rzeczypospolitej już w drugiej połowie XVII wieku (rozejm w Andruszowie w 1667 r.). Dalej na wschód i południe były już Rosja i (do czasu) nadmorskie lenna Turcji. Ustalone w końcu 1922 r. (formalne powstanie ZSRR) granice Ukrainy radzieckiej objęły na tym kierunku ziemie byłego cesarstwa rosyjskiego, w tym również te położone na wschód i południe od niegdysiejszych granic Rzeczypospolitej sprzed rozejmu andruszowskiego. Decyzją Lenina zostały przekazane Ukraińskiej SRR. W 1991 r. znalazły się w składzie niepodległego państwa ukraińskiego. Chęć odzyskania ich (oraz Krymu) przez Rosję stanowi jeden z powodów toczącej się aktualnie wojny. Faktycznie jest to jednak tylko pretekst agresji rosyjskiej.

§  Zanim nastała era europejskich nacjonalizmów (druga połowa XIX wieku), elity rządzące ziemiami ukraińskimi orientowały się na współpracę i sojusze z Rzecząpospolitą, Moskwą, Turcją, Mołdawią, nawet ze Szwecją. Autor krytykuje tu brak zdecydowania hetmanów kozackich i jednorodnej, konsekwentnej ich polityki. W okresie późniejszym narodowy ruch ukraiński odrębnie się budził (ale i wzajemnie przenikał) w rosyjskim Kijowie i w austriackim Lwowie. Napotykał przy tym na silnego wroga wewnętrznego – tzw. moskalofilów uznających własny naród ukraiński tylko za gałąź jednego, wielkiego narodu rosyjskiego.

§  Jedno ze stwierdzeń autora wzbudziło moje poważne wątpliwości. Analizując przebieg i skutki wspólnej niemiecko-radzieckiej agresji na Polskę w 1939 r., na str. 329 (dolny akapit) pisze on, iż Adolf Hitler już w „Mein Kampf” przewidział pakt z Rosją mający na celu zniszczenie Polski. Osobiście nie czytałem owego Hitlerowskiego „wyznania wiary”, ale żaden ze znanych mi naukowych komentarzy nie potwierdza istnienia tam takiego zapisu. Pakt Ribbentrop-Mołotow został przecież wynegocjowany ad hoc latem 1939 r., gdy stało się już jasne, że Polska nie zgodziła się na przyjęcie roli satelity Niemiec, natomiast przystąpiła do koalicji antyniemieckiej, montowanej gorączkowo przez Wielką Brytanię po złamaniu przez Hitlera układu monachijskiego z września 1938 r.

§  Bardzo ciekawie i z pozycji ukrainocentrycznej opowiedziana jest historia polityczna – od czasów księcia Olega (początek X wieku) do pierwszych lat prezydentury Wołodymyra Zełenskiego (2019 i 2020). Czytając kolejne rozdziały porównujemy ich treść z naszą znajomością historii powszechnej i historii Polski. W tym kontekście jest to uczta intelektualna, ale też lektura dla zaawansowanych – po książkę nie powinien sięgać czytelnik niemający przynajmniej czwórki z historii na maturze (chyba że gorszy stopień nadrobił późniejszym samouctwem).

Reasumując, bardzo Państwu polecam tę lekturę będącą „na czasie” w związku z trwającą już ponad rok wojną rosyjsko-ukraińską. Może i dobrze, że końcową cezurą opisanych wydarzeń jest rok 2020. Dowiadujemy się, w jakim stanie polityczno-społeczno-ekonomicznym Ukraina została w tę wojnę w lutym 2022 r. uwikłana. Natomiast dalszy bieg wydarzeń śledziliśmy i nadal śledzimy już na bieżąco.

PS. Książki z zakresu dziejów Ukrainy (omawianych kompleksowo lub dotyczących tylko konkretnych czasów) już gościły na tym blogu. W ostatnim roku: „Historia Ukrainy” (autor: Władysław A. Serczyk) oraz „Czerwony głód” (autorka: Anne Applebaum). Opisy do odszukania w katalogach.

sobota, 18 lutego 2023

„Spowiedź ambasadora”. Autor: Romuald Spasowski

 

Romuald Spasowski „Spowiedź ambasadora” 

(Opracowanie i redakcja: Mariusz M. Brymora) 

Wydawca: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2022 

Osoby znające historię pierwszych dni stanu wojennego wiedzą, o kogo chodzi. Ambasadorzy PRL w USA (Romuald Spasowski) i w Japonii (Zdzisław Rurarz) na znak protestu opuścili swe placówki w państwach, w których sprawowali funkcje dyplomatyczne, i poprosili o azyl polityczny. Romuald Spasowski (1920-1995) już nigdy potem do Polski nie powrócił. W latach 80-tych napisał w Stanach Zjednoczonych obszerne wspomnienia, które doczekały się tam dwóch angielskojęzycznych wydań: w 1986 r. i w 2021 r. Swego czasu jego książkę przeczytał i pochwalił prezydent Ronald Reagan, wyznając osobiście autorowi, iż na tę lekturę poświęcił trzy nieprzespane noce. Natomiast w kraju była wcześniej nieznana. Obecną polską publikację zawdzięczamy naszemu dyplomacie Mariuszowi M. Brymorze, który napisał też do niej bardzo interesujące wprowadzenie (str. 11-21). Tytułowa spowiedź jest trafnym sformułowaniem. Romuald Spasowski bowiem, oprócz szczegółowego życiorysu osobistego i zawodowego, ujawnił również swe najbardziej skryte myśli. Przedstawił własne poglądy, refleksje, wrażenia, przemyślenia – ewoluujące w miarę upływu lat. Miał tzw. lekkie pióro, co w połączeniu z udaną redakcją p. M.M. Brymory powoduje, iż książkę czyta się jednym tchem.

Autor przez długie lata pozostawał pod dużym wpływem ojca, Władysława Spasowskiego (1877-1941), przedwojennego znanego filozofa-marksisty, który ukształtował go ideologicznie. Ojciec był związany z Komunistyczną Partią Polski. Długo wierzył w słuszność polityki Stalina, nawet już po Wielkim Terrorze, rozwiązaniu KPP i pakcie Ribbentrop-Mołotow. Syn podzielał poglądy ojca. Obserwowane represje stalinowskie obaj starali się relatywizować, tłumacząc to wyższą koniecznością przeciwstawienia się przez ZSRR polityce Hitlera, którego (skądinąd słusznie) nienawidzili. Miłość do ZSRR, także w pamiętnych latach 1939-1941, pozostawała jednak – mimo ich bardzo energicznych starań i wyznań tego uczucia – nieodwzajemniona. Z dużym rozbawieniem czytałem, jak obaj bez powodzenia starali się, najpierw nielegalnie, potem legalnie, przenieść się do radzieckiego „raju”, by podjąć tam działalność polityczną. Dobre czasy dla polskich komunistów miały dopiero nadejść. Póki co jednak w ZSRR głoszona była teoria o prowokacyjnym, agenturalnym charakterze rozwiązanej KPP. Aż do dnia 22.06.1941 r. obowiązywał niemiecko-radziecki pakt o przyjaźni i granicy. Za bardzo interesujące należy uznać m.in. te fragmenty książki, które traktują o zawierusze wojennej 1939 r., oraz o pierwszych latach (1939-1941) dwóch okupacji – radzieckiej i niemieckiej, jak też o nielegalnym ruchu granicznym pomiędzy nimi. Ojciec w lipcu 1941 r. popełnił w Warszawie samobójstwo. Syn przetrwał wojnę w podstołecznym Milanówku, do żadnej zbrojnej organizacji konspiracyjnej nie wstąpił.

Po wojnie Romuald Spasowski poświęcił się pracy dla utrwalenia i rozwoju nowego ustroju Polski. Pełnił służbę w wojsku, następnie w dyplomacji. Wysoko awansował, w czym zapewne – oprócz nazwiska i oddania komunizmowi – pomogła mu też duża inteligencja oraz znajomość języków obcych. Wykształcenie miał formalnie tylko średnie (ale była to matura przedwojenna). O sprawy materialne rodziny dbał mało. Pozostawało to nawet w sporym kontraście do zapobiegliwości, „zaradności życiowej” innych działaczy partyjno-państwowych, zwłaszcza w epoce Edwarda Gierka. Wraz z żoną (gorliwą katoliczką) utrzymywali prywatne, towarzyskie kontakty również z osobami niepopierającymi ustroju PRL. W 1970 r. podczas pobytu na placówce w Indiach przeżyli wielką rodzinną tragedię – ich inteligentny, nadwrażliwy 19-letni syn popełnił samobójstwo (z przyczyn w książce w zasadzie niewyjaśnionych). Osobiście zadumałem się nad tym epizodem. Syn Spasowskiego był moim rówieśnikiem - ten sam rok i miesiąc urodzenia. Samobójstwo popełnił akurat w czasie, gdy ja przystępowałem do egzaminu wstępnego na Uniwersytecie Warszawskim. Opisując działalność zawodową Romuald Spasowski dużo miejsca poświęcił polityce wewnętrznej i zagranicznej PRL. Z racji wysokiego stanowiska miał dostęp do najważniejszych osób w państwie, na kartach książki zamieścił ich ciekawe, subiektywne charakterystyki. Trudno powiedzieć, czy są one do końca słuszne i zgodne z dzisiejszą oceną, także oceną naukową, dokonywaną przez historyków i politologów. Przyznaję, że z pewnym zdziwieniem przeczytałem o utajonym konflikcie i rywalizacji o władzę pomiędzy Edwardem Gierkiem a Piotrem Jaroszewiczem. Wg autora to przede wszystkim temu drugiemu, inspirowanemu przez Moskwę, Polska „zawdzięczała” krach gospodarczy lat 70-tych. Nb. epoka Gierkowska jest w książce obszernie i ciekawie opisana. Czytelnicy pamiętający tamte lata być może dopiero teraz poznają „kuchnię” powstawania problemów, z którymi się wówczas borykali. Dowiedzą się też, jak na forum międzynarodowym działała peerelowska dyplomacja, m.in. jak gorączkowo zabiegano o kolejne kredyty zagraniczne, które następnie w kraju „przejadano” lub marnotrawiono na źle realizowane inwestycje. Poznają również, jak na co dzień funkcjonowały ambasady PRL i kto w nich faktycznie rządził.

„Akuszer” zaistnienia niniejszych wspomnień na polskim rynku wydawniczym, tj. p. M.M. Brymora, we wstępie do książki nie przedstawia własnej, jednoznacznej oceny R. Spasowskiego. Pozostawia to czytelnikom, którzy – w zależności od prezentowanej opcji politycznej – mogą oceniać go skrajnie: od wiarołomnego zdrajcy do wielkiego patrioty. Osobiście dla żadnej z tych skrajności nie znajduję podstaw. Szczegółowa i szczera tytułowa spowiedź zawiera mnóstwo wątków, także osobistych, które jej autora raz przedstawiają sympatycznie i pozytywnie, innym razem zaś antypatycznie i wyraźnie negatywnie. Owa ambiwalencja bierze w zasadzie początek już z wyraźnej sprzeczności pomiędzy pochodzeniem Romualda Spasowskiego i jego długo wyznawanym światopoglądem. Z jednej strony – na wskroś polski patriotyczny rodowód, ziemiański i kresowy, z drugiej zaś – ateizm i od młodzieńczych lat (już przed wojną!) oczarowanie ideologią komunistyczną oraz stalinowskim Krajem Rad. Zalecam zatem dokonanie własnej oceny – niechaj każdy czytelnik „Spowiedzi ambasadora” wczuje się w rolę … jego spowiednika. I udzieli mu, bądź nie udzieli, rozgrzeszenia. Mając na względzie całokształt życiorysu, a nie tylko ostatni, spektakularny wyczyn dyplomaty PRL. Ja po głębokim namyśle takiego „rozgrzeszenia” udzieliłem. Powtarzam przy tym, iż „wysłuchanie spowiedzi” okaże się fascynujące – wspomnienia Romualda Spasowskiego są zredagowane niezwykle ciekawie, od książki trudno się będzie Państwu oderwać. Jeżeli Państwo nie wierzycie mnie, to zaufajcie Ronaldowi Reaganowi. Książkę wzbogaca dokumentacja fotograficzna.

Na zakończenie pragnę zauważyć, że ww. spektakularność czynu dyplomaty PRL nieco traci swój heroiczny blask, gdy Romuald Spasowski przyznaje, iż niedługo przed stanem wojennym został poinformowany o zapadłej decyzji odwołania go wkrótce z funkcji ambasadora w USA. W zasadzie więc już kończył tam misję dyplomatyczną i przygotowywał się do powrotu do Polski. Po wprowadzeniu stanu wojennego i ew. powrocie do kraju mógł mieć jednak uzasadnione obawy o swój los – gen. Wojciech Jaruzelski nie oszczędzał wszak również byłych wysokich dygnitarzy partyjno-państwowych. Pozbawiał ich stanowisk, usuwał z urzędów, niektórych też z partii, kilkadziesiąt takich „kozłów ofiarnych” nawet internował. A poza tym sytuacja w tamtych dniach w Polsce była, bądź co bądź, „dynamiczna” i niekoniecznie musiała się tak względnie łagodnie rozwinąć, jak ją dzisiejsza młodzież poznaje na lekcjach historii. Niewykluczone pozostawały też o wiele bardziej ekstremalne warianty, z krwawą wojną domową i obcą interwencją wojskową włącznie. Na wszelki wypadek bezpieczniej było więc pozostać na Zachodzie, jak zresztą uczyniło wówczas wielu naszych rodaków. M.in. mój bardzo dobry kolega Marian Alojzy B., o którego kanadyjskich perypetiach życiowych wspomniałem, pisząc tu o książce autorstwa p. Doroty Malesy pt. „Opowieści o Polakach w USA. Ameryka.pl” (do odszukania w katalogach bloga).

PS.1. Romuald Spasowski urodził się w 1920 roku, a nie w 1921, jak błędnie podają niektóre publikacje. Już w pierwszych zdaniach rozdziału I (na str. 29) pisze o swoich narodzinach w sierpniu 1920 r. Jego matka – oczekując w warszawskim szpitalu rozwiązania – słyszała kanonadę artyleryjską. Cyt. „Po drugiej stronie Wisły toczył się bój o Warszawę, który miał zadecydować o przyszłości Polski. Był sierpień 1920 roku.”.

PS.2. Autora w jednym przypadku zawiodła pamięć, a Pan Mariusz nie sprostował. Wymieniony na str. 464 dyrektor departamentu kadr w MSW w latach 60-tych ub. wieku nosił nazwisko nie Misiaszek, jak tam błędnie napisano, lecz Mikuś (Teodor Mikuś – proszę „wygooglować” i sprawdzić np. w Wikipedii).

 

środa, 8 lutego 2023

„Pamiętniki”. Autor: Stefan Kieniewicz

 

Stefan Kieniewicz „Pamiętniki”

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2021, wydanie drugie

Mam zaszczyt pisać już o czwartych wspomnieniach profesorów historii. Poprzednimi tu omówionymi były pamiętniki Jerzego Holzera (Historyk w trybach historii. Wspomnienia), Jerzego W. Borejszy (Ostaniec czyli ostatni świadek) i Karola Modzelewskiego (Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca). Ich opisy są do odszukania w katalogach - zakładkach bloga. Wyrazu „zaszczyt” użyłem nie tylko ze względów kurtuazyjnych. Historykiem z zawodu nie jestem, więc jako miłośnik historii z niemal nabożną estymą odnoszę się do znanych naukowców tej dziedziny wiedzy. Sam swego czasu na studia historyczne nie poszedłem, choć … niewiele brakowało (w końcu zdecydowałem się na ekonomię). Za to na egzaminie wstępnym na studia ekonomiczne w UW z dwu przedmiotów do wyboru (geografii i historii) wybrałem historię, otrzymując ocenę bardzo dobrą; dla porządku nadmieniam, iż pozostałe egzaminy, z matematyki i jęz. angielskiego, również poszły mi, odpowiednio, bardzo dobrze i dobrze. Kandydaci na studia ekonomiczne, wybierający historię, byli w wyraźnej mniejszości - około 80% zdających wolało geografię, chyba ze względu na mniejszą ilość materiału pamięciowego do opanowania. Ale to przecież już stare dzieje, w lipcu br. upłynie 53 lata od owego, w tamtym czasie najważniejszego dla 19-latka, życiowego wydarzenia. Lektura „Pamiętników” Stefana Kieniewicza utwierdziła mnie (po raz kolejny) w przekonaniu, iż dokonałem wówczas właściwego wyboru. Skończyłbym historię uniwersytecką i co dalej? Użerać się jako nauczyciel w szkole za marną pensję z takimi gagatkami, jakimi ja i moi koledzy kiedyś byliśmy? Na dorabianie korepetycjami raczej nie mógłbym liczyć (w przeciwieństwie do nauczycieli przedmiotów ścisłych i języków obcych). Pójść do pracy w administracji, ogólnie podpierając się dyplomem magistra? Inni absolwenci, bardziej przydatni „branżowo”, tj. prawnicy, ekonomiści i inżynierowie, jeśli by mnie tam nawet nie zjedli, to skutecznie blokowali na ścieżce awansowej. Kariera polityczna? W PZPR? Nie na moje ówczesne przekonania - socjalistyczne, ale jednak rewizjonistyczno-reformistyczne (trudno, abym co najmniej takich nie miał, kończąc studia w latach 70-tych). Służby specjalne - praca tzw. operacyjna? Bardzo to interesujące, ale nie czułem powołania. No dobrze, powie ktoś, a kariera naukowa? Jeśli magistrem ekonomii zostałem ze stopniem „db” na dyplomie, to może „ukochaną historię” udałoby mi się ukończyć jeszcze lepiej, czyli na piątkę? Może i tak, choć niekoniecznie (podczas studiów wielce mnie absorbowało „ponadnormatywne” zainteresowanie płcią piękną, kradnące czas potrzebny na ślęczenie nad podręcznikami). Ale wtedy doszłoby też do wielkiego rozczarowania – mojego i moją osobą. W pracy naukowej historyka absolutnie bowiem bym się nie sprawdził.

I tu już najwyższy czas przejść do omawiania dziś proponowanej książki. Pan Stefan Kieniewicz bardzo dokładnie opisuje swoją karierę naukową od magistra do doktora habilitowanego i profesury. Doktorat i habilitacja wymagały żmudnych, czasochłonnych badań archiwalnych (zajęcia nie dla mnie!). Wiązało się to z licznymi wyjazdami służbowymi, często z pokonywaniem procedur uzyskiwania dostępu do potrzebnej dokumentacji źródłowej. Potem następowało przesiadywanie całymi dniami w zatęchłych archiwalnych pomieszczeniach, czynienie odpisów (to nie dzisiejsze czasy zdjęć cyfrowych z byle smartfonu i przerzucania ich na dysk komputera). A wprzódy jeszcze trzeba było samemu właściwe dokumenty odnaleźć, jako że miejscowy pracownik archiwum nie zawsze potrafił się wykazać odpowiednimi kompetencjami. Często też wtedy, będąc w delegacji, mieszkało się byle gdzie, jadało byle co, nie zawsze można było liczyć na pełny zwrot kosztów. Choć z drugiej strony – p. Stefan Kieniewicz to wszystko interesująco omawia. Jego opisy „docierania do źródeł” w archiwach polskich i zagranicznych, bibliotekach publicznych i prywatnych, uczelniach, instytutach, urzędach etc., a następnie niełatwego korzystania z nich, absolutnie nie są nużące! Czytelnik z sympatią śledzi te żmudne starania ambitnego naukowca, ową prozę jego życia zawodowego. W pracy pomagała mu znajomość języków obcych i alfabetów niełacińskich.

To oczywiście nie wszystko, to zaledwie mniejsza część treści „Pamiętników”. Autor pisał je odrębnie i usystematyzował tematycznie, niechronologicznie (stąd zapewne liczba mnoga w tytule książki). Oddzielnie opisał sprawy zawodowe, oddzielnie rodzinno-bytowe. Na ponad 150 stronach przedstawił też swoje losy wojenne – podczas okupacji, w powstaniu warszawskim i w hitlerowskim obozie koncentracyjnym (filii obozu w Dachau). Sprawy zawodowe - to oczywiście praca naukowa historyka. Magisterium i doktorat uzyskał jeszcze przed wojną. Ciąg dalszy kariery nastąpił po wojnie – w czasach wszak niełatwych dla nauk humanistycznych. Panoszyły się i w nich: narzucony odgórnie socrealizm, marksizm, leninizm, stalinizm, tzw. podejście klasowe, miłość do przodującego w świecie (pod każdym względem !) Kraju Rad i jego genialnego przywódcy - wodza mas pracujących świata. Zwalczano odchylenia ideologiczne - także (a nawet zwłaszcza) w nauce historii. I tak to trwało aż do Października 1956 ! Później już było o wiele łatwiej (i bezpieczniej) - środowiska naukowe formalnie odzyskały niezbędną autonomię, ale nadzór ze strony rządzącej partii, poprzez politykę kadrową i cenzurę, pozostawał nadal. Bezpartyjny profesor Stefan Kieniewicz, pochodzący z kresowej rodziny ziemiańskiej, wierzący i gorliwie praktykujący katolik, musiał sobie w tych trudnych czasach jakoś radzić. Z kart wspomnień wyłania się jako cierpliwy, nieszkodzący innym konformista, przymuszany przez przełożonych i wydawców do wprowadzania w swoich publikacjach odpowiednich przeinaczeń, przemilczeń i komentarzy o charakterze klasowo-ideologicznym. W kolejnych wydaniach owe zbędne ideologiczne naleciałości starał się stopniowo usuwać. No i poznajemy ówczesny światek naukowy historyków uniwersyteckich oraz Polskiej Akademii Nauk. Metodykę i tematykę ich badań, rozgrywki personalne, charaktery i uzdolnienia, sposoby robienia karier. A także oportunizm co poniektórych – niedawni gorliwi stalinowcy nagle stawali się zwolennikami, wręcz piewcami reform Października 1956, tzw. odwilży. Ciekawe są również relacje autora z jego późniejszych służbowych wyjazdów zagranicznych, także na Zachód – na różne międzynarodowe konferencje, sympozja, kongresy historyków. Napotykał tam na ostracyzm jedynie ze strony polskich historyków emigracyjnych, również wtedy zapraszanych. Przykre to, choć trudno im się było dziwić.

Osobne i obszerne partie książki poświęcone są sprawom prywatnym, socjalnobytowym autora i jego rodziny. Pomijając dzieciństwo „sielskie, anielskie”, nie było mu w życiu łatwo. Już przed wojną poznał co to niedostatek, a gdy zaczęło mu się trochę lepiej powodzić, w życie warszawiaków wkroczyli Hitler i Stalin, którzy zrobili tu „co swoje” (wg znanej piosenki Muńka Staszczyka). Stefan Kieniewicz jest w autobiografii bardzo szczery, także przedstawiając własny charakter i ujemne strony swej osobowości, jak również wspominając sprawy intymne. Byłoby o tym do poczytania może trochę więcej, ale syn – przygotowujący do druku niniejsze „Pamiętniki” – zapewne owe intymne wynurzenia ojca ograniczył. Autor szczerze i realistycznie opisuje też swoje losy wojenne. Czytelnik może się tu nieco rozczarować – zwłaszcza gdy wcześniej, np. na podstawie hasła „Stefan Kieniewicz” w Wikipedii, wyobraził sobie bohaterskiego żołnierza AK, rannego w boju w powstaniu warszawskim. Za to bardzo współczujemy autorowi czytając o jego pobycie w niemieckim obozie koncentracyjnym, do którego – jako wysiedlony cywilny mieszkaniec Warszawy – trafił po upadku powstania, i gdzie starał się, mając na horyzoncie bliski koniec wojny, po prostu przetrwać. Z empatią śledzimy również jego powojenną, mieszkaniową poniewierkę, gnieżdżenie się sześcioosobowej rodziny (autor, żona, dwaj synowie, córka i teściowa) w ciasnych, niedostatecznie wyposażonych technicznie lokalach mieszkalnych w Milanówku - najpierw w najmowanym prywatnie, później w służbowym. Aby utrzymać rodzinę, musiał stale dorabiać popularnonaukowymi publikacjami i różnymi chałturami, jak sam to określał. Sześcioosobowa rodzina doczekała się mieszkania kwaterunkowego (z puli Uniwersytetu Warszawskiego) dopiero pod koniec 1955 r. – były to trzy pokoje z kuchnią w nowym budynku przy ul. Wiktorskiej na warszawskim Mokotowie. Metrażu autor nie podaje. Przypuszczam, iż powierzchnia użytkowa mogła wynosić ok. 70 m kwadratowych - jeszcze wówczas nie obowiązywały późniejsze (gomułkowskie) ograniczenia wielkości mieszkań. W końcowych partiach „Pamiętników” autor wspomina śmierć teściowej i rodziców. Przejmujący jest opis ciężkiej choroby ojca i okoliczności jej towarzyszących. Informuje o wejściu w dorosłe życie i usamodzielnieniu się dzieci.

Reasumując, gorąco polecam tę dziś proponowaną lekturę. Na pewno zainteresuje ona czytelników lubiących dobrą literaturę wspomnieniową, pragnących też spojrzeć na historię XX wieku przez pryzmat losów polskiego inteligenta – zdeklasowanego ziemianina, który w PRL potrafił zostać wybitnym naukowcem. Stefan Kieniewicz żył przecież w niezwykle „ciekawych” latach 1907-1992. Książkę wzbogaca dokumentacja fotograficzna. Głównie są to zdjęcia kresowego „raju utraconego” - majątku w Dereszewiczach, niefortunnie położonych tuż za wschodnią granicą ryską 1921 r., oraz fotografie autora i członków jego rodziny.

PS. Przepraszam za przydługi wstęp o charakterze egocentrycznym. Pisania na tym autorskim blogu nie traktuję jako recenzji literackich, a lektury omawianych książek wyzwalają nieraz u mnie chęć ujawnienia osobistych opinii, skojarzeń i  refleksji (szczegółowo wyjaśniam to w zakładce „Wprowadzenie do blogu”).