sobota, 29 czerwca 2019

„Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza. Bohater, tchórz czy zdrajca?”. Autorzy: Sławomir Koper i Tymoteusz Pawłowski


Sławomir Koper, Tymoteusz Pawłowski „Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza. Bohater, tchórz czy zdrajca?”
Wydawca TIME Spółka Akcyjna, Warszawa 2019

Bardzo dobrze, że ta książka się ukazała teraz – jest ona bowiem jak najbardziej na czasie. W tym roku obchodzimy 80-tą rocznicę tragicznego Września’39, którego polskim współreżyserem był właśnie marszałek Edward Śmigły-Rydz.

Na wstępie moje konieczne zastrzeżenie. Absolutnie nie odmawiam marszałkowi wielkiego i szczerego polskiego patriotyzmu, którego dowody dawał przez całe życie – od lat młodzieńczych, czyli czasów sprzed odzyskania niepodległości poczynając, a na tragicznej i tajemniczej śmierci w 1941 r. (?) kończąc.

W tytule książki autorzy zapisali trzy możliwe cechy osobowości Śmigłego, stawiając po nich znak zapytania, mimo iż jest to w zasadzie nieortograficzne (w tytułach, spisach treści, etc., żadnych kropek, wykrzykników czy znaków zapytania nie stawia się w zakończeniu tekstu). Ale tu ów znak interpunkcyjny można uznać za konieczny – autorzy zaakcentowali w ten sposób także i swoje wątpliwości, których przecież nie rozwiali. Zaprezentowali biografię marszałka, samemu czytelnikowi pozostawiając udzielenie odpowiedzi na te trzy tytułowe zapytania.
Będąc więc jednym z licznych (mam nadzieję) czytelników książki panów Sławomira Kopera i Tymoteusza Pawłowskiego, postaram się udzielić też swojej, oczywiście bardzo subiektywnej odpowiedzi. Podpartej jednak, proszę mi uwierzyć, dużą znajomością tzw. literatury przedmiotu.

A więc po kolei.

Czy bohater?
Oczywiście, że tak. Dawał tego dowody na froncie wschodnim I wojny światowej, i później, podczas wojny polsko-rosyjskiej w latach 1919 i 1920. Nie od razu został generałem, wcześniej jako liniowy, legionowy oficer dowodził żołnierzami w okopach, zasługując na kolejne gwiazdki na pagonach. Bohaterstwem było kierowanie Polską Organizacją Wojskową, jak również udane dowodzenie odwrotem polskich wojsk spod Kijowa w 1920 r. O wszystkim tym (i nie tylko o tym) przeczytamy w popularno-naukowej książce, zredagowanej w sposób przystępny i przyciągający uwagę czytelnika.
No dobrze – bohater. Ale czy bohaterstwo, jak zresztą wiele innych atrybutów, nie posiada nieraz dwóch stron medalu? Swego czasu marszałek Piłsudski przestrzegał swoich generałów przed wariantem wojny Polski z Niemcami i ZSRR równocześnie. Wówczas – jak się wyraził – ostatnią bitwę takiej wojny stoczycie w Warszawie na Placu Saskim z szablami w dłoniach. Byłby to, przyznacie Państwo, czyn niezwykle romantyczny i bohaterski. Ale czy mądry? Twierdzę, iż absolutnie nie. Niestety, ponura przepowiednia marszałka Piłsudskiego się spełniła – tak można bowiem określić bohaterską obronę stolicy po dniu 17 września 1939 r., gdy politycznie wszystko stało się już jasne. Uważam marszałka Śmigłego-Rydza za głównego odpowiedzialnego (po stronie polskiej, oczywiście) za doprowadzenie do tamtej narodowej katastrofy. Odpowiedzialnego militarnie i politycznie. Militarnie, ponieważ – mając pod swoimi rozkazami służby wywiadowcze – nie uwzględnił ani realności sojuszu Hitlera ze Stalinem, ani faktu, iż nasi alianci zachodni już w maju 1939 r. postanowili – w przypadku ataku Niemiec na Polskę – nie spieszyć się z odciążającą nas ofensywą. Politycznie, ponieważ to marszałek Śmigły-Rydz już od stycznia 1939 r. faktycznie przejął kontrolę nad polską polityką zagraniczną, czyniąc ministra Becka wykonawcą swoich poleceń (marszałkowi dopomógł w tym prezydent Mościcki). Wiążąc się wtedy z Anglią sojuszem polityczno-wojskowym Polska postawiła na kurs konfrontacyjny z Niemcami. A przecież nie musiała. Hitler wręcz zabiegał o antyradziecki pakt z Polską.

Czy tchórz?
Oczywiście, że nie. Zarzut tchórzostwa wysuwany jest marszałkowi Śmigłemu z powodu opuszczenia walczących polskich wojsk we wrześniu 1939 r. i przekroczenia, wraz z rządem, granicy rumuńskiej. Śmigły uczynił to jednak tylko z powodu swej, jak już powyżej nadmieniłem, dużej politycznej naiwności. Liczył, że będzie równoprawnym partnerem w naczelnym dowództwie wojsk alianckich. Nie wziął tylko (bagatela!) pod uwagę braku własnych aktywów – nie dowodził już kilkoma polskimi armiami liczącymi łącznie ponad milion żołnierzy. Ponadto obecność Śmigłego we Francji przypominałaby aliantom o ich wiarołomności, a ci potrzebowali wtedy już tylko co najwyżej tzw. junior-partnera, a jeszcze lepiej – posłusznego wykonawcy (którym, w gruncie rzeczy, został generał Władysław Sikorski).
Reasumując, marszałek Śmigły-Rydz opuścił Polskę bynajmniej nie powodowany tchórzostwem, lecz błędnymi politycznymi kalkulacjami.

Czy zdrajca?
Nie stawiając kropki nad „i” autorzy piszą o względnej swobodzie poruszania się Śmigłego na Węgrzech (po ucieczce z miejsca internowania w Rumunii), o jego zamieszkaniu jesienią 1941 r. w okupowanej Warszawie w dzielnicy niemieckiej, wreszcie o dziwnym rozkazie uderzenia na Sowietów, który por. Szadkowski przywiózł gen. Andersowi od (rzekomo) Stefana Witkowskiego – tak jakby komendant Muszkieterów był władny wydać taki rozkaz głównodowodzącemu polskiego wojska w ZSRR. A przecież wcześniej porucznik Szadkowski (autorzy się mylą, jego awans na rotmistrza, czyli kapitana, nie został zatwierdzony) został osobiście odprawiony przez marszałka Śmigłego, a na linię frontu niemiecko-radzieckiego dotarł z pomocą Niemców.
A zatem – czy zdrajca? Z formalnego, „koalicyjnego” punktu widzenia – zapewne tak, choć dokumentów (tak upragnionych przez profesorów historii) na to brak. Tylko poszlaki – za to bardzo poważne z uwagi na osobę marszałka, który w latach 1940 i 1941 musiał przecież być w kręgu zainteresowań wszelkich służb wywiadowczych państw uczestniczących w wojnie. To nie jakiś tam generał, lecz marszałek – były wódz naczelny i były przywódca państwa (oficjalnie druga osoba w państwie). W wywiadach Niemiec i Węgier (a Węgry były wszak sojusznikiem Niemiec) nie pracowali durnie i na pewno nie pozwolono by Śmigłemu poruszać się swobodnie, choć incognito, po Węgrzech  i Generalnym Gubernatorstwie, gdyby ten nie podjął się realizacji jakiegoś wspólnego z Abwehrą przedsięwzięcia. Najpóźniej jesienią 1941 r. zostałby aresztowany przez Niemców, którzy wtedy odtrąbiliby swój wielki sukces (analogicznie jak to miało miejsce latem 1943 r. po aresztowaniu generała Grota). Gdyby tak więc dokładnie poszperać w archiwach węgierskich  czy niemieckich, to przypuszczam, że odpowiednie „kwity” potwierdzające proniemiecką orientację Śmigłego w 1941 r. by się odnalazły.
Ale może jednak nie zdrajca, lecz szczery polski patriota wiedziony racją stanu – tak jak ją Śmigły (i nie tylko on!) rozumiał w drugiej połowie 1941 r. Wydawało się wówczas, iż ZSRR już przegrał wojnę (radziecka kontrofensywa pod Moskwą miała miejsce dopiero w grudniu). Należało więc szybko ratować co się da, a nie skazywać polskiego narodu na degradację i biologiczne wyniszczenie. Niewykluczone, że Śmigły pragnął też w ten sposób odkupić swoją winę z 1939 r. – naprawić błąd lekkomyślnego i naiwnego przyzwolenia Anglii na wciągnięcie Polski do antyniemieckiego sojuszu.
Proponuję teraz zatrzymać się w czasie na jesieni 1941 r. i na chwilę zapomnieć o dalszym przebiegu II wojny światowej. Hitler był przecież o krok od zwycięstwa nad ZSRR. USA jeszcze nie przystąpiły do wojny. Naprawdę wiele wskazywało (nawet jeszcze w 1942 r.) na wygraną Niemiec. W takim wariancie tylko pokojowe ułożenie się z Niemcami dawało Polsce i Polakom jakieś szanse przetrwania. Oczywiście musiałoby ono zostać podparte naszym czynem zbrojnym, czyli walką u boku Wehrmachtu.

Odpowiedziawszy w ten sposób na trzy pytania, które postawili autorzy, pozwolę sobie napisać o ich książce jeszcze parę zdań. Panowie autorzy oczywiście prawidłowo określili nazwisko tytułowego bohatera (Śmigły-Rydz, a nie Rydz-Śmigły, jak błędnie stoi nawet w encyklopediach), ale już niewłaściwie to uzasadnili, tj. tylko zwyczajowym dodaniem konspiracyjnego pseudonimu. Poza tym w całej treści książki, gdy używają wyłącznie pierwszego członu nazwiska, zapisują go (niepotrzebnie) w cudzysłowie: „Śmigły”. A przecież obywatel Edward Rydz dokonał najpierw formalnego dodania pseudonimu do nazwiska, które brzmiało wówczas Rydz-Śmigły, a następnie, po latach, (również formalnego) przestawienia członów tego nazwiska, przesuwając pseudonim na miejsce pierwsze. I tak się odtąd sam podpisywał, tak też stało w oficjalnych rządowych dokumentach, co autorzy mogli sprawdzić – w przywołanej przez nich w bibliografii – pracy Marka Jabłonowskiego i Piotra Staweckiego (też omówionej na moim blogu, proszę zerknąć do katalogu tej czytelni).

Pewnego smaczku nadają lekturze fragmenty dotyczące prywatnego życia marszałka Śmigłego-Rydza, głównie te odnoszące się do jego pochodzenia oraz małżeństwa (jeśli to drugie w ogóle zostało formalnie zawarte). Ale cóż, osoby z politycznego Olimpu nie mają prawa do zachowania na zawsze intymności – w jakiś czas po ich śmierci badacze dotrą i do najbardziej prywatnych sfer ich życia. Zresztą bardzo słusznie, gdyż jest to konieczna cena sławy i popularności. Nieco treści książki autorzy poświęcili więc także osobie żony marszałka, w której był on na zabój zakochany. Jawi się ona jako femme fatale, a ich pożycie małżeńskie mogło uwzględniać również niestandardowe zachowania. Cóż, on wszak był także wysublimowanym artystą, a ona – energiczną, wyemancypowaną i atrakcyjną kobietą. Gdyby tak jeszcze, celem rozwikłania ich słodkich tajemnic, można by było wykorzystać wehikuł czasu i nająć detektywa Damiana Petrowa z paradokumentalnego serialu „Zdrady” w TV Polsat Cafe… Żartuję oczywiście.

W zakończeniu książki autorzy apelują o dokonanie ekshumacji zwłok marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza z grobu na warszawskich Powązkach, w celu wyjaśnienia przyczyny jego zgonu (podobnie jak to miało miejsce w roku 2009 w odniesieniu do generała Władysława Sikorskiego). Pomysł bardzo dobry – z zastrzeżeniem, iż taka ekshumacja nie została już wcześniej (po wojnie) przeprowadzona przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, z pogwałceniem administracyjnych procedur (brak formalnej decyzji, zwłoki mogły zostać później podmienione lub w ogóle niezwrócone do grobu).

Osoby, które w miarę regularnie zaglądają do tego blogu, wiedzą, że osoba marszałka Śmigłego-Rydza oraz wrzesień 1939 r. to tematy bardzo mnie interesujące i dość często tu podejmowane. Oprócz zatem gorąco dziś Państwu polecanej książki Sławomira Kopera i Tymoteusza Pawłowskiego, oraz już powyżej wspomnianego opracowania Marka Jabłonowskiego i Piotra Staweckiego, nadmieniam, że warto także sięgnąć po - wcześniej tu omówione - lektury autorstwa Marka Gałęzowskiego, Radosława Golca, Grzegorza Górskiego, Cezarego Leżeńskiego, Roberta Michulca, Marco Patricelliego, Tymoteusza Pawłowskiego, Jerzego Rostkowskiego, Władysława Studnickiego, Pawła Wieczorkiewicza, Lecha Wyszczelskiego i Piotra Zychowicza (wymienieni w porządku alfabetycznym wg nazwisk). Ich opisy można łatwo odnaleźć korzystając z katalogu tej naszej czytelni książek historycznych.

I jeszcze kilka moich grymasów edytorskich (choć nie tylko).

Str. 74, wiersz 5 od góry. Wydaje mi się, iż rzekł tak nie ambasador angielski, lecz francuski minister spraw zagranicznych, i nie po stłumieniu powstania styczniowego, lecz listopadowego („Porządek znów panuje w Warszawie”).

Str. 180, wiersze 1 i 2 od dołu, cyt. „W Warszawie miano świadomość, że w razie wojny z III Rzeszą, Polskę zaatakuje Rosja (…)”. 
Oj, oj, oj, gdyby taką świadomość rzeczywiście miano… (!!!) Panie Sławomirze i Panie Tymoteuszu, że też aż tak się Wam „wypsnęło”!!! Chyba że mieliście Panowie na myśli tylko Władysława Studnickiego, Stanisława Cata-Mackiewicza, Stanisława Swianiewicza , i jeszcze paru rozsądnych polskich obywateli. W takim razie - przepraszam.

Str. 199, wiersz 11 od dołu. W sformułowanie (cyt.) „związany z etosem polskim” wkradł się błąd logiczny. Najpewniej chodzi tu o element etniczny, a nie o „etos”. Być może autorzy napisali „etnos”, co przez redaktora wydawnictwa zostało uznane (słusznie) za niegramatyczne i poprawione (już niesłusznie, bo nielogicznie) na „etos”.

Str. 211, wiersz 4 od góry. Wyraz „demilitaryzacji” należy zastąpić wyrazem „remilitaryzacji”. Chodzi tam przecież o remilitaryzację Niemiec w drugiej połowie lat 30-tych.

Str. 269, cały dolny akapit. Autorzy piszą o ew. wypowiedzeniu przez Polskę wojny Sowietom w następstwie ich agresji dn. 17 września 1939 r. Uważam, że dużo by wtedy zależało od dyplomatycznej redakcji tekstu oświadczenia Rządu i Prezydenta Rzeczypospolitej. Nie musiałoby przecież paść tam sformułowanie „o wypowiedzeniu wojny”, lecz „o zaistnieniu stanu wojny” – na skutek radzieckiej agresji, niczym przez Polskę niesprowokowanej. Przecież Hitler też napadł na Polskę nie wypowiedziawszy wojny, to Polska ogłosiła istnienie stanu wojny z Niemcami, ale przecież nikt w Europie (poza Goebbelsem) ani przez chwilę nie uznał nas za agresora.

Str. 275, wiersze 9-12 od dołu. Już powyżej napisałem, iż to mrzonki Śmigłego. Powinien był przewidzieć, a przynajmniej choćby poważnie rozważyć, nierealność transferu rządu, swojej osoby i oddziałów wojskowych przez Rumunię do Francji. Nie był wszak tylko politykiem. Jako naczelny wódz miał pod sobą wojskowe służby wywiadowcze. Podlegały mu również, poprzez psio mu posłusznego premiera, służby tzw. cywilne (policyjne). 


czwartek, 20 czerwca 2019

„Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego”. Autorzy: Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski


Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski „Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego”
Wydawca Agora S.A., Warszawa 2013

Książkę polecam wszystkim osobom zainteresowanym służbami specjalnymi PRL - działającymi zagranicą w ostatnim już dwudziestoleciu Polski Ludowej. Poznajemy bardzo specyficzny odcinek służby wywiadu MSW - przygotowanie i funkcjonowanie kadrowych oficerów wywiadu, kierowanych do innych państw pod tzw. operacyjnym przykryciem, niemającym nic wspólnego z ich rzeczywistym statusem. To „nielegałowie”, których w razie wpadki nie ochroni immunitet dyplomatyczny. Trafią na długie lata do więzienia i ewentualnie mogą tylko liczyć na uwolnienie w ramach późniejszej wymiany szpiegów.

Tomasz Turowski (ur. 1948) został właśnie takim nielegałem. Zwierzchnicy określili jego predyspozycje (intelektualne, psychiczne i fizyczne) jako pasujące do podjęcia działalności w zakonie Jezuitów. Wstąpił do zakonu, złożył trzy śluby zakonne, jednak bez tego najważniejszego, czwartego, bez przyjęcia święceń kapłańskich. Uczył się i pracował tam, gdzie go skierował zakon - najpierw w Watykanie, później we Francji. Równolegle utrzymywał łączność i wykonywał polecenia służbowe przekazywane mu z Departamentu I MSW (czyli wywiadu tzw. cywilnego, w odróżnieniu od wywiadu wojskowego, usytuowanego w strukturze MON).

Intelektualista, ze zdolnościami lingwistycznymi. Jeszcze w kraju, przed podjęciem służby operacyjnej, ukończył Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Krakowie, uzyskując z wynikiem bardzo dobrym tytuł magistra filologii rosyjskiej. Studia zagraniczne, na które został skierowany przez Jezuitów, dodatkowo go wzbogaciły intelektualnie, wręcz uduchowiły. I o ile wstąpił do zakonu jako osoba niewierząca, to po latach wystąpił z niego już jako wierzący katolik.

W 1985 r. nagle przerywa obydwa nurty swojej działalności. Występuje z zakonu Jezuitów oraz bez wiedzy przełożonych (!!!) porzuca służbę operacyjną we Francji i powraca do kraju.

Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski dali książce celny podtytuł „Prawda Turowskiego”. Zweryfikować tę „prawdę” mogłyby, a i to zapewne nie do końca, tylko wyjaśnienia jego przełożonych – tych z zakonu Jezuitów, i tych z ul. Rakowieckiej w Warszawie. Także bowiem tę swoją ostatnią „operacyjną” decyzję z 1985 r. bohater książki tłumaczy bardzo subiektywnie - rozterkami duchowymi i obiekcjami moralnymi. A ja po prostu przypuszczam, że we Francji zaczął mu się palić grunt pod nogami - faktycznie, albo takiego błędnego przekonania nabierał. Zainteresował się nim kontrwywiad francuski, o czym p. Turowski parokrotnie wspomina. Obawiając się aresztowania oraz przypuszczając, że przełożeni z MSW nie wyrażą zgody na wystąpienie z zakonu i opuszczenie Francji, postawił ich przed faktem dokonanym.

Książkę czyta się jednym tchem, bo jest to powieść szpiegowska, aczkolwiek w specyficznej formie dziennikarskiego wywiadu - rzeki. Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski ciągną Tomasza Turowskiego za język, nie pozwalając mu na przemilczenia niewygodnych faktów. Zarazem jednak pan oficer wywiadu zna granice swojej wylewności i niekiedy odmawia odpowiedzi interlokutorom. Postępuje tak również jako dżentelmen, nie wypowiada się bowiem publicznie na temat wątków damsko-męskich, obecnych przecież w życiu tego młodego wówczas mężczyzny.

Książkę przeczytać warto, zwłaszcza że w przekazie publicznym funkcjonowało sporo mitów nt. Tomasza Turowskiego. Główną przyczyną powstania owych mitów jest okoliczność, iż Tomasz Turowski był w 2010 r. polskim dyplomatą w Rosji i pamiętnego dnia 10 kwietnia 2010 r. oczekiwał na lotnisku w Smoleńsku na Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Wierzący w owe mity mają więc teraz okazję dowiedzieć się (z ostatniego rozdziału książki), że i sam Tomasz Turowski był pierwotnie na projektowanej liście pasażerów prezydenckiego tupolewa - miał w czasie lotu do Smoleńska przedstawić Prezydentowi RP najbardziej aktualną, zwięzłą informację nt. sytuacji w Rosji. Ale ponieważ chętnych na ów lot było więcej, więc dla pana Turowskiego ostatecznie zabrakło miejsca na pokładzie samolotu.


niedziela, 9 czerwca 2019

„My, dzieci komunistów. Mówią: Jasińska-Bierutówna, Fejgin, Smolar, Holland, Skalski, Grudziński, Titkow”. Autorka: Krystyna Naszkowska


Krystyna Naszkowska „My, dzieci komunistów. Mówią: Jasińska-Bierutówna, Fejgin, Smolar, Holland, Skalski, Grudziński, Titkow”
Wydawca Czerwone i Czarne Sp. k., Warszawa 2019

Krystyna Naszkowska przeprowadziła ciekawe rozmowy – wywiady z ww. osobami opowiadającymi o życiu swoim i rodziców. Wspólną cechą ich rodziców była jeszcze przedwojenna przeszłość komunistyczna (przynależność do KPP i jej przybudówek) oraz żydowskie (poza Bierutem) pochodzenie. Późniejsze, powojenne losy też były podobne – rodzice wzięli udział w instalacji i utrwaleniu władzy ludowej, choć na różnych szczeblach hierarchii. Bierut na najwyższym, pozostali reprezentowali co najwyżej tzw. drugi garnitur prominentów Polski z nadania Stalina.
Do czasu. Jerzy Skalski zmarł nagle w 1947 r., Bolesław Bierut nie przeżył słynnego XX Zjazdu KPZR (1956 r.), Anatol Fejgin na fali odwilży październikowej dostał w 1957 r. wyrok 12 lat więzienia (odsiedział 8), pozostali padli ofiarą systemu, który wcześniej współtworzyli. Byli represjonowani, najpóźniej po marcu 1968 r. pozbawiono ich eksponowanych stanowisk, z czym wiązało się odjęcie wszystkich przywilejów, w tym także zmuszenie do zamiany mieszkań na sporo mniejsze i już nie tak wygodne.

Tytułowe dzieci nie poszły w ślady rodziców (w tym kontekście książkę p. Naszkowskiej można traktować jako przeciwstawienie publikacjom o „resortowych dzieciach”, jakich ukazało się kilka w ostatnich latach). Mało tego – młodzieńcza działalność niektórych mogła się przyczynić do skrócenia karier rodziców, być wygodnym usprawiedliwieniem antysemickich, pomarcowych czystek (1968 r.). Większość pozostała w opozycji wobec systemu PRL, także aktywnie się w działalność opozycyjną angażując i ponosząc tego surowe życiowe konsekwencje.

Rozmówcy autorki skrótowo przedstawili pochodzenie dziadków i rodziców, opowiedzieli o swoich relacjach z nimi, a następnie skupili się już na własnych biografiach – od wczesnego dzieciństwa aż po rok 2018. Są to osoby żyjące, niektóre bardzo znane, zasłużone i popularne (Agnieszka Holland, Ernest Skalski, Aleksander Smolar). Niniejszy blog jednak dotyczy historii, nie teraźniejszości. Nie zamierzam więc przedstawiać ich subiektywnych charakterystyk, które – w zależności od poglądów osoby to czytającej – byłyby uznane za kontrowersyjne. Tym bardziej, że część tytułowych „dzieci” w rozmowie z autorką nie stroni od wyrażania opinii nt. aktualnej sytuacji politycznej, co jednym czytelnikom ogromnie się spodoba, innym – już mniej albo nawet wcale. Przebieg kampanii oraz wyniki niedawnych wyborów do Parlamentu Europejskiego potwierdziły przecież ogromną polaryzację poglądów.

Po książkę zapewne sięgną przeróżni czytelnicy, także ci młodsi, być może będący nieco na bakier ze znajomością najnowszej historii. Zapewne z myślą o nich autorka przystępnie zredagowała (na str. 408-427) „Krótki słowniczek”, od którego tacy czytelnicy koniecznie powinni rozpocząć lekturę. Bardzo im to pomoże w prawidłowym zrozumieniu niektórych wątków biograficznych zarówno samych rozmówców p. Naszkowskiej, jak i ich rodziców.


niedziela, 2 czerwca 2019

„Snajperzy. Najniebezpieczniejsi zabójcy w historii”. Autorzy: Craig Cabell, Richard Brown


Craig Cabell, Richard Brown „Snajperzy. Najniebezpieczniejsi zabójcy w historii”
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o., Warszawa 2015

Dziś będzie o snajperach: historycznie i współcześnie. Podmiotowo i przedmiotowo.

Najpierw podmiotowo – czyli kim byli oraz kogo celnymi strzałami wyeliminowali z grona osób żywych.
Przeczytamy:
-    o zastrzeleniu angielskiego generała Simona Frasera przez amerykańskiego żołnierza Timothy’ego Murphy’ego w bitwie pod Saratogą (1777 r.) podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych,
-    o zastrzeleniu angielskiego admirała Horatio Nelsona przez nieznanego francuskiego marynarza w bitwie morskiej pod Trafalgarem (1805 r.),
-    o dopiero początkach znaczenia i doceniania roli snajperów podczas I wojny światowej,
-    o ważnej już ich roli podczas II wojny światowej, w tym także o pojedynkach snajperskich,
-    o sianiu spustoszenia wśród atakujących żołnierzy alianckich przez niemieckich strzelców wyborowych, broniących wiosną 1944 r. klasztoru Monte Cassino; pozwolę tu sobie zacytować wybrane fragmenty z rozdziału 7 pt. „Monte Cassino: Stalingrad aliantów zachodnich”:
str. 110 „Wkrótce straty po stronie aliantów wzrosły do prawie 4000 Amerykanów i 4400 Brytyjczyków. Jedną z głównych przyczyn tak ogromnych strat była skuteczność niemieckich snajperów.”;
str. 114 i 115 „Po odniesieniu koszmarnych strat alianci zaprzestali ataków, ale najbardziej zawzięta jednostka – polski 2. Korpus nie dawała Niemcom chwili wytchnienia. Polacy odnieśli wreszcie zwycięstwo tam, gdzie zawiodła reszta sił alianckich, i zdobyli klasztor. Chociaż operacja ta trwała zaledwie dwa tygodnie, lista zabitych była bardzo długa, głównie za sprawą niemieckich snajperów, metodycznie eliminujących kolejnych polskich żołnierzy próbujących wspiąć się na wzgórze. (…) 18 maja 1994 r. cała Polska świętowała 50. rocznicę jednego ze swych największych zwycięstw nad Niemcami podczas II wojny światowej. (…) … odbyła się ceremonia upamiętniająca 1100 polskich żołnierzy, którzy oddali życie podczas zdobywania klasztoru w maju 1944 r.”;
-    o zabójstwie amerykańskiego prezydenta Johna Kennedy’ego (1963 r.), raczej nie przez Lee Harveya Oswalda,
-    o szaleńczo-bandyckich wyczynach „waszyngtońskiego snajpera” (2002 r.) – z oddali i z ukrycia zostało zastrzelonych 13 osób,
-    o udziale snajperów w zbrojnym konflikcie izraelsko-palestyńskim, dotąd niezakończonym.

Angielscy autorzy podkreślają duże znaczenie snajpera na polu walki. Może on wybiórczo likwidować najcenniejszych żołnierzy przeciwnika (dowódców, łącznościowców, operatorów sprzętu specjalistycznego), a także siać panikę w szeregach wroga – mimo pewnego oddalenia od linii frontu i braku ostrzału artyleryjskiego żołnierze będą się bali wyjść na otwartą przestrzeń.
Przeczytamy także krótki wywiad ze współczesnym snajperem (anonimowym) oraz z pisarzem Davidem L. Robbinsem, amerykańskim autorem książek o walkach na froncie wschodnim II wojny światowej (na kanwie jednej z nich oparto scenariusz znanego filmu pt. „Wróg u bram”).

Jeśli zaś chodzi o przedmiotowe podejście do tytułowego tematu, autorzy opisują taktykę działań snajperskich – ich trudne i nieraz długie przygotowania do oddania tylko jednego skutecznego strzału (wybór miejsca, sposoby maskowania się), a następnie bezpiecznej ewakuacji. Dużo dowiemy się też o sprzęcie – karabinach i amunicji, zarówno tych już historycznych, jak i używanych współcześnie.
Tym czytelnikom, którzy nie mieli osobistego kontaktu z bronią, czy w ogóle z wojskowością, doradzam rozpoczęcie lektury od zamieszczonego na końcu książki (str. 271-284) alfabetycznego „Wykazu terminów strzeleckich”. Dowiedzą się m.in. czym się różni broń samopowtarzalna od powtarzalnej, oraz rewolwer od pistoletu.

Reasumując, książka, o której piszę dzisiaj, powinna zainteresować miłośników historii, a już na pewno –historii wojskowości, jak też miłośników militariów. Powinni po nią również sięgnąć młodzi mężczyźni pragnący zostać zawodowymi wojskowymi.
Autorzy książki nadmieniają również o kobietach z bronią w ręku. Proszę mi wybaczyć, ale nie mam przekonania do bojowej przydatności pań w mundurach, zwłaszcza na pierwszej linii pola walki. A zdarzające się tu wyjątki tylko potwierdzają regułę, iż białogłowom nie przystoi wojować orężem.

Osoby, które chciałyby bliżej, dokładniej poznać przebieg służby wojskowej i losy jakiegoś konkretnego snajpera, mogą przeczytać autobiograficzne wspomnienia Brunona Sutkusa pt. „Snajper. Z frontu wschodniego na Syberię” (już omówione na blogu, proszę zerknąć do katalogu) oraz książkę Albrechta Wackera pt. „Snajper na froncie wschodnim. Wspomnienia Josefa Allerbergera”. Tej drugiej książki jeszcze nie przeczytałem – stoi na półce biblioteki domowej i czeka na swoją kolejność. Oczywiście z czasem też i o niej tu napiszę.