Na
wstępie parę słów do tej garstki (na razie) Szanownych Czytelników, których istnienie
obserwuję po liczbie odsłon.
Nastąpi
teraz trzytygodniowa przerwa w „dostawach” kolejnych omówień książek
historycznych. Wyjeżdżam na trzy tygodnie w Bieszczady - vide mój pierwszy wpis
na blogu, ten wprowadzający.
W
międzyczasie proponuję przejrzeć wszystkie zamieszczone tutaj recenzje,
przypuszczam bowiem, że większość z Państwa czyniła to dotąd tylko wybiórczo.
No i będzie mi bardzo miło, jeśli zachęcicie swoich znajomych (tych o już
skrystalizowanych, bądź dopiero budzących się zainteresowaniach historycznych),
aby też zaczęli tu zaglądać. Jakiż to problem skopiować link i przesłać go
e-mailem.
Ale przed tą
przerwą jeszcze kolejna recenzja, opinia i refleksja (w jednym). Poprzednia informacja
o książce W. Wiatrowycza zapewne zbulwersowała niejedną osobę, więc teraz pozwolę
sobie polecić książkę innego historyka ukraińskiego, tym razem już chyba polonofila.
Bohdan Hud
„Ukraińcy i Polacy na Naddnieprzu, Wołyniu i w Galicji Wschodniej w XIX i
pierwszej połowie XX wieku. Zarys historii konfliktów społeczno-etnicznych”.
Pracownia
Wydawnicza, Lwów-Warszawa 2013.
Książkę
napisał historyk ukraiński, i to bardzo obiektywnie. Głównie skupił się na
dojrzewaniu konfliktu polsko-ukraińskiego przez cały wiek XIX i lata XX wieku
przed II wojną światową. Okresowi II wojny światowej poświęcił tylko ostatni
rozdział.
Powiedziałbym,
że autor darzy Polaków sympatią. Podkreśla wielką rolę cywilizacyjną i
ekonomiczną polskiego ziemiaństwa i polskiej inteligencji na tych terenach
ukraińskich, które po rozbiorach przypadły Rosji. Mimo braku polskiej
państwowości Polska na owych ziemiach jeszcze trwała przez długi czas, a głównym
konfliktem politycznym był tam konflikt polsko-rosyjski. Ale nie polsko-ukraiński,
który dopiero dojrzewał w aspekcie społecznym, socjalnym, bynajmniej jeszcze
nie na tle narodowościowym. Przykładowo, chłopi ukraińscy w latach 1917-18
paląc dwory i mordując ziemian, nie rozróżniali ich jeszcze narodowo - z dymem
poszedł również majątek hetmana Skoropadskiego, przez krótki czas dyktatora
formalnie niepodległej Ukrainy (bynajmniej nie Polaka ani polonofila). Owa
„pożoga” dotknęła na równi ziemian polskich (najliczniejszych) i rosyjskich czy
ukraińskich. W tle tego oczywiście stali bolszewicy, ze słynnym leninowskim
hasłem „Grab zagrabione”.
Józef
Piłsudski, po niepowodzeniu planu stworzenia federacji polsko-ukraińsko-białorusko-litewskiej
(czyli de facto odtworzenia I Rzeczypospolitej) przyjął plan asymilacji
państwowej Ukraińców, tj. stworzenia im warunków do nieskrępowanego rozwoju
narodowego przy zachowaniu pełnej lojalności do państwa polskiego. Plan ten
dość długo z powodzeniem realizował wojewoda wołyński Henryk Józewski. Niestety,
gdy po śmierci Marszałka faktyczne rządy w Polsce objął inny marszałek (o
którym wypada pisać już tylko przez małe „m”), plan asymilacji państwowej
został zastąpiony planem asymilacji narodowościowej Ukraińców, czyli programem
ich stopniowego wynarodowiania. Na ukraiński sprzeciw państwo polskie
odpowiadało stosowaniem wobec całych wsi ukraińskich zasady odpowiedzialności
zbiorowej, co w jakimś sensie bywa wytłumaczalne w warunkach wojennych, ale
absolutnie nie powinno mieć miejsca w czasie pokoju. To, oraz równoczesny
napływ na Ukrainę polskich chłopów-kolonistów (mieli zdecydowane pierwszeństwo
przy nabywaniu ziemi), powodowało, iż konflikt początkowo tylko społeczny, z
czasem stał się konfliktem przede wszystkim narodowościowym.
Autor
bynajmniej nie neguje ukraińskich zbrodni na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w
latach II wojny światowej, ani też faktu, że to strona ukraińska tę rzeź
etniczną z premedytacją wówczas rozpoczęła. I że ofiar po stronie polskiej było
dużo więcej niż po stronie ukraińskiej. Polacy też potrafili odpłacać pięknym
za nadobne - autor dokumentuje to także polskimi źródłami.
A
ukraińskie zdziczenie i wielkie okrucieństwo autor tłumaczy udziałem
prymitywnego chłopstwa, zarówno występującego gromadnie z siekierami i widłami,
jak i głównie zasilającego partyzanckie oddziały UPA. A przecież takie
chłopskie zdziczenie i okrucieństwo, którego nie można przypisać do charakteru
konkretnej narodowości, to w historii nic nowego. Niecałe 100 lat wcześniej (w
1846 r.) w Galicji Zachodniej doświadczyli go na własnej skórze polscy
ziemianie ze strony etnicznie w 100% polskich chłopów. („Mego ojca piłą rżnęli”
- St. Wyspiański „Wesele”).
Cóż
tu jeszcze więcej napisać? Chyba już tylko to, iż - po wnikliwej lekturze
książki, jak również z okoliczności, iż przedstawiona w niej tematyka nie jest
mi obca - w pełni potwierdzam pogląd Bohdana Huda, który w zakończeniu (na str.
339) napisał (cyt.): „Jako autor niniejszego opracowania nie opowiadam się
jednoznacznie po żadnej ze stron. Jestem raczej zwolennikiem teorii błędnego
koła”. Teorię tę Bohdan Hud dalej objaśnia cytatem z Tadeusza Konwickiego:
„Najpierw myśmy byli winni, potem trochę oni, potem znowu my, potem oni, i tak
dalej, i tak dalej”.
A
gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, to również za Bohdanem Hudem (str. 334 i
335 omawianej książki) przytoczę słowa emigracyjnego ministra Edwarda Raczyńskiego,
zapisane w 1993 r. „My gros swojej energii życiowej i działalności politycznej
skierowaliśmy na obronę polskich Kresów Wschodnich. I ja teraz, umierając,
bardzo się cieszę, że nam się nie udało. Wobec tej wielkiej rzezi, która
dokonuje się w Jugosławii, wyobraźcie sobie, co by się działo tutaj, na Wołyniu
czy w Galicji Wschodniej”.
No
to sobie wyobraźmy: mielibyśmy „powtórkę z rozrywki” (przepraszam za ten cyniczny
kolokwializm).