poniedziałek, 31 lipca 2017

„Imperializm państwowy. Wybór pism”. Autor: Adolf Bocheński

Ostatnio aż 4 razy raczyłem Państwa recenzjami wakacyjnej literatury plażowej (i z kuflem piwa w dłoni, jak też wcześniej napisałem). No to dziś, dla kontrastu, proponuję lekturę wymagającą sporego skupienia, najlepiej po mocnej kawie.

Adolf Bocheński „Imperializm państwowy. Wybór pism”.
Ośrodek Myśli Politycznej i Muzeum Historii Polski, Kraków-Warszawa 2015.

W dzisiejszych mediach aż się roi od publicystów politycznych. Najważniejsi i „najznakomitsi” występują w telewizyjnych programach informacyjnych jako je prowadzący lub w roli zapraszanych gości. W II Rzeczypospolitej było trochę inaczej. W ówczesnych uwarunkowaniach technicznych publicyści byli zmuszeni przelewać swoje myśli i poglądy głównie na papier, a najważniejszymi mediami okazywały się wysokonakładowe czasopisma.
Do znanych politologów należał Adolf Bocheński (1909-1944), wielki erudyta, dziennikarz i pisarz polityczny. Gdyby nie jego przedwczesna śmierć na polu walki, to kto wie, czy swoją powojenną działalnością na emigracji nie dorównałby Jerzemu Giedrojciowi.
W licznych publikacjach (artykułach, książkach) prezentował swoje polityczne credo. Był żarliwym patriotą, marzyła mu się Polska mocarstwowa. Miał nadzieję, że rozwój wydarzeń międzynarodowych z czasem da możliwość odtworzenia I Rzeczypospolitej w jej przedrozbiorowych granicach i składzie narodowościowym.

I się nie mylił, takie możliwości na przełomie lat 1938/1939 rzeczywiście zaistniały. Zostały jednak zaprzepaszczone przez duumwirat faktycznie wtedy rządzący Polską. Mam tu na myśli marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza (głównie jego !) i prezydenta Ignacego Mościckiego. Ministra Józefa Becka nie należy przesadnie winić – w I kwartale 1939 r. został sprowadzony do roli posłusznego wykonawcy poleceń tamtych dwóch. A nieposłusznych wyeliminowano, także fizycznie (b. premier Walery Sławek).

Czytając dziś teksty Adolfa Bocheńskiego należy mieć na względzie czasy, w których powstały. Zdecydowana większość została już zdezaktualizowana upływem kilkudziesięciu lat, w których międzynarodowa i polska scena polityczna zostały przeorane przebiegiem i następstwami II wojny światowej.

We wznowionych w 2015 r. przez Ośrodek Myśli Politycznej i Muzeum Historii Polski publikacjach Adolfa Bocheńskiego poznajemy jego zapatrywania zarówno na historyczne, jak i mu współczesne zagadnienia społeczno-polityczne. Autor wyraża swoje opinie jasno i z pasją, nie każe czytać między wierszami. To lekturę na pewno ułatwia. Z drugiej strony jednak utrudnia ją … wielka erudycja pisarza, czyniącego liczne dygresje i odwołania do działalności różnych, często dziś już zapomnianych polityków, oraz do twórczości innych publicystów. Dzisiejszemu czytelnikowi bardzo tu przychodzą z pomocą staranie opracowane przypisy odredakcyjne – głównie zwięzłe notki biograficzne. Bez nich byłaby to książka wyłącznie dla specjalistów – znawców historii Polski i powszechnej oraz historyków myśli politycznej. Sam miałbym niekiedy kłopoty. Podczas lektury radzę więc przygotować dwie zakładki; tę drugą wyłącznie do przypisów znajdujących się na ostatnich kilkudziesięciu stronach książki (aby jej co chwilę nie kartkować w poszukiwaniu potrzebnego objaśnienia).

O czym więc (między innymi) w  tej książce przeczytamy?
§  Adolf Bocheński dokonuje krótkiego przekroju przez stulecia, dowodząc istnienia samobójczych tendencji narodu polskiego (szlacheckiego), który w okresie przedrozbiorowym nie pozwalał królom elekcyjnym na prowadzenie agresywnej polityki zagranicznej, niezbędnej z punktu widzenia ówczesnej polskiej racji stanu.
§  Autor przedstawia wszystkie „za i przeciw” ustrojów: parlamentarnego, prezydenckiego i monarchicznego, za optymalny uznając ten trzeci.
§  Na przykładzie innych państw (głównie Niemiec i Francji) wykazuje, iż rządzący nie powinni się liczyć z tzw. opinią publiczną, wyrażaną w znacznej mierze przez osoby nieuświadomione politycznie i nierozumiejące dalekosiężnych interesów państwa.
§  Przedstawia i analizuje poglądy polskiej prawicy, którą dzieli na trzy obozy: obóz konserwatywny („zachowawców”), endecję i sanację. Sam jest konserwatystą.
§  Kreśli zarys historii krótkiej państwowości ukraińskiej (1917-1920), przybliżając sylwetki ukraińskich polityków i działaczy niepodległościowych.
§  Wspominając akcję w Bezdanach dn. 26 września 1908 r. (napad bojowców PPS, z samym Józefem Piłsudskim na czele, na rosyjski pociąg pocztowy z transportem pieniędzy), oraz odnosząc się do okolicznościowej publikacji na ów temat, Adolf Bocheński ocenia postawy polskich patriotów, dzielonych w czasach zaborów na „ugodowców” i „niepodległościowców”.

Cóż, łezka się być może w oku zakręci, gdy pomyślimy, że teksty Adolfa Bocheńskiego stanowiły lekturę naszych dziadków i pradziadków. Tych myślących, oczywiście.


niedziela, 23 lipca 2017

„Szpieg. Czyli podstawy szpiegowskiego fachu”. Autor: Wiktor Suworow

Wiktor Suworow „Szpieg. Czyli podstawy szpiegowskiego fachu”.
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2017.

Opisany tu poprzednio „Czas nielegałów. Krótki kurs kontrwywiadu dla amatorów” Piotra Wrońskiego jawi się – w porównaniu z dziś proponowaną lekturą – jako rzeczywiście „kurs krótki” i „kurs dla amatorów”. Wiktor Suworow daje nam bowiem dużo obszerniejsze, rzekłbym – specjalistyczne, opracowanie nt. znanego mu „z autopsji” wywiadu wojskowego b. ZSRR, czyli GRU, z zahaczeniem jednak także o elementy działalności KGB. Osoby dobrze zaznajomione z dotychczasową twórczością Wiktora Suworowa znajdą tu nieco powtórzeń (koniecznych w tym przypadku) z „Akwarium” i in. jego książek.

Książka traktuje o radzieckim wywiadzie wojskowym niezwykle wszechstronnie – przedstawia go odrębnie w aspektach historycznym, organizacyjnym, logistycznym, szkoleniowym, ideologicznym, kadrowym, a nade wszystko - operacyjnym (to zapewne najbardziej zainteresuje miłośników książek tzw. sensacyjnych). Teoria jest na bieżąco potwierdzana konkretnymi przykładami, co bardzo ekscytuje i ułatwia jej zrozumienie przez laików w tej dziedzinie.
Wszystko to zaś zostało opisane niepowtarzalnym stylem - prostym, chwilami prostackim, ale dosadnym i cyniczno-humorystycznym, tak właściwym dla Wiktora Suworowa, a wiernie oddanym przez tłumaczkę.

W działalności wywiadu ZSRR zdarzały się niekiedy wypadki tragikomiczne. Zachęcając do lektury książki pozwolę sobie króciutko streścić jeden z takich jej wątków (jest to streszczenie moimi słowami, więc nie używam cudzysłowów).
Wywiadowi ZSRR udało się nabyć w Niemczech Zachodnich egzemplarz … taktycznego pocisku atomowego. Takiego w miarę niedużego, niestrategicznego. Powiadomiono centralę w Moskwie, ta zaś z kolei poinformowała nadzorującego ją, odpowiedzialnego członka Biura Politycznego KC KPZR. Euforia ! Dawać to tu natychmiast i wystawiać piersi do orderów i awansów służbowych. Takoż i uczyniono, ów pocisk (drogą dość okrężną) dotarł wreszcie do Związku Radzieckiego. A potem nastąpiła mniej więcej poniższa wymiana zdań pomiędzy szefem służby wywiadowczej a jego wysokim partyjnym przełożonym.
- Gratuluję. Doskonała robota. A zatem gdzie, w tej chwili, owo „cacko” trzymacie?
- Tu u nas w magazynie, w Centrali. W Moskwie.
- Gdzieee !!!??? Czy wyście ochu…li ??? Wyp…ć z tym natychmiast na nasz najbliższy poligon atomowy !!!
Dalszy ciąg wypowiedzi członka najwyższych władz partyjnych b. ZSRR również obfitował w wyrazy powszechnie uznawane za niecenzuralne, z których liczby i treści język rosyjski zresztą słynie. Ale ów wysoki aparatczyk miał po stokroć rację. Przecież pocisk mógł posiadać jakiś specjalistyczny zapalnik czasowy, albo zapalnik uruchamiany podczas próby demontażu urządzenia, a cała transakcja jego nabycia mogła być obcą prowokacją. Następstwa jego detonacji w Moskwie byłyby przerażające. W konsekwencji panowie (pardon: towarzysze) szpiedzy zamiast orderów i awansów otrzymali surowe nagany.

Zazwyczaj o tym nie piszę, skupiam się bowiem głównie na meritum omawianej lektury. Ale tym razem zrobię wyjątek. Wydawnictwu należą się wyrazy uznania także za bardzo staranne wydanie książki, w tym jej zilustrowanie licznymi fotografiami. Cóż – tak m.in. przejawia się poznańska dokładność i rzetelność. Tak trzymać! Mam trochę książek wydanych przez poznański Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. i bez przesady stwierdzam, że to wydawnictwo może i powinno być wzorem dla innych witryn księgarskich.
***
Aby jednak poznaniaków nie wbić zbytnio w dumę i pychę, na zakończenie opowiem dowcip (zupełnie niezwiązany z omawianą lekturą).

Spotyka się dwóch bardzo dobrych kumpli: poznaniak i warszawiak.
Poznaniak płacze: buuu !!!
Warszawiak pyta: czemu ryczysz ?

- Bo mi się złamał ząb !!! Buuu !!!
- To nie rycz, tylko prędko idź do dentysty. Jak nie masz forsy, to ci zaraz pożyczę.
- Ty nic nie rozumiesz !!! To był ząb od mojego grzebienia !!!
- To już faktycznie nic nie rozumiem. Dlaczego więc w ogóle płaczesz ?
- Bo to był już ostatni ząb !!! Buuu !!!


niedziela, 16 lipca 2017

„Czas nielegałów. Krótki kurs kontrwywiadu dla amatorów”. Autor: Piotr Wroński

Pozostańmy jeszcze przez jakiś czas w konwencji książki lekkiej, takiej do czytania również na kocu plażowym i z kuflem piwa w dłoni. W końcu są wakacje. A do lektury bardziej ambitnej wrócimy, proszę się nie obawiać.

Piotr Wroński „Czas nielegałów. Krótki kurs kontrwywiadu dla amatorów”.
Wydawnictwo Fronda PL, Sp. z o.o., Warszawa 2016.

Jak już napisałem rozpoczynając ten blog, a i uważni czytelnicy też na pewno to dostrzegli, nie jestem specjalnie wybredny co do wyboru opisywanej lektury. Ma być o historii, podobać mi się, i już ! Obok autorytetów profesorskich zagościł tu więc m.in. także płk Piotr Wroński – do 1990 r. funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa PRL, a następnie służb specjalnych Polski już demokratycznej.
Niniejszym przedstawiam trzecią jego książkę, pierwsze dwie tu opisane można odszukać w katalogu czytelni (zakładka powyżej, tuż pod tytułem bloga).
Jak by tę jego nową książkę najkrócej określić? Chyba jako esej polityczno-historyczny, z koncentracją nad zagadnieniami penetracji i ingerencji obcych wywiadów w funkcjonowanie innych państw. Ze szczególnym uwzględnieniem podatności III RP (a wcześniej PRL) na wpływy Rosji (a wcześniej ZSRR). A także z podkreśleniem, iż jest to esej napisany przez inteligentnego praktyka. I byłby na pewno o wiele ciekawszy, gdyby nie krępujące autora więzy tajemnicy państwowej.
Druga część tytułu książki jest bardzo trafna – p. Piotr Wroński w sposób przystępny, z licznymi przykładami, przedstawia i objaśnia terminologię obowiązującą w świecie „wywiadowczo-kontrwywiadowczym”, co czyni ów „krótki kurs” niezwykle ciekawym, o ile oczywiście czytelnik przejawia zainteresowania w tym kierunku.

Wprawdzie pan Piotr Wroński nie używa pewnego określenia, ale czytelnicy interesujący się tematyką szpiegowską zapewne je znają. Chodzi o „matrioszkę” – rosyjską laleczkę, z której wnętrza wyskakuje identyczna mniejsza, z niej kolejna taka sama, itd. W żargonie służb specjalnych (ale, podkreślam, nie w formalnej ich terminologii) oznacza to funkcjonariusza – nielegała, występującego pod cudzym, skradzionym życiorysem. Swego czasu, nie tak znów dawno temu, niektórzy nawiedzeni publicyści wysuwali podobne przypuszczenie pod adresem osoby gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Że to niby nie był prawdziwy urodzony Wojciech Jaruzelski, lecz przed laty skierowany do Polski radziecki nielegał z przywłaszczonym młodzieńczym życiorysem Wojciecha, po którym ślad zaginął. Pan Piotr Wroński tego konkretnego, całkowicie absurdalnego (moim zdaniem) tematu na szczęście nie podejmuje.

Autor rzuca za to, i dość szczegółowo uprawdopodobnia, analogiczne podejrzenie pod adresem innego bardzo, ale to bardzo znanego i prominentnego polityka ostatniej dekady PRL i okresu przełomu 1989/1990. Choćby tylko dla tego wątku tematycznego zamieszczonego w książce trzeba ją przeczytać. Czy autor ma rację? Odpowiedź na to pytanie jest niemożliwa bez zbadania archiwów moskiewskich, ale na to nie ma co liczyć. O kogo chodzi, nie napiszę, nie zamierzam bowiem dać się ciągać po sądach. Zresztą p. Wroński też poczynił asekuracyjne zastrzeżenie (cyt., str. 99): „(…) podobieństwo do rzeczywistych osób, miejsc i zdarzeń jest przypadkowe oraz niezamierzone przez autora.”.
Tak ono (owo podobieństwo) jest „przypadkowe” i „niezamierzone”, jak ja jestem rodzonym bratem Idi Amina, b. krwawego dyktatora Ugandy.
W tym miejscu poczynię też pewne osobiste i ważne zastrzeżenie. Zachęcając Państwa do lektury tej książki zakładam, iż autor nic nie zmanipulował i przedstawił wszystkie znane mu fakty z biografii Cz., nie konfabulując i nie pomijając takich, które obalałyby jego ponurą i przerażającą hipotezę.

Lektura książki wzbudza (u czytelnika obznajmionego z tematem) wiele własnych refleksji.
Czytając o radzieckich kretach usytuowanych w angielskich i amerykańskich służbach specjalnych można się domyślić prawdziwej przyczyny odrzucenia przez owe służby powojennych starań naszego Sergiusza Piaseckiego o zatrudnienie tam (Sergiusz Piasecki wspomina o tym w swojej „Auto-denuncjacji”). Kadrowe sita zachodnich wywiadów i kontrwywiadów przepuściły w ten sposób prawdziwy diament. Jako poddane zakamuflowanym wpływom radzieckiej agentury uczyniły to z premedytacją.
Z kolei znając polską niewdzięczność wobec Olega Zakirowa (która zapewne skróciła mu żywot) można podejrzewać, iż i w jej tle tkwił rosyjski nielegał pragnący ukarać Zakirowa polskimi rękami. A kto to ów Oleg Zakirow, proszę samemu sprawdzić w Internecie. Osobiście zamierzam przeczytać jego niedawno wydaną książkę pt. „Obcy element”.

Cóż, na zakończenie wypada mi tylko wyrazić ubolewanie, iż płk. w st. spocz. Piotra Wrońskiego może boleśnie dotknąć tzw. druga ustawa dezubekizacyjna.

PS
W tekście książki znalazłem jeden istotny błąd faktograficzny (str. 61, wiersz 12 od dołu), który proszę poprawić. Inwazja na Czechosłowację nastąpiła w 1968 r. (w sierpniu), a nie w 1967 r., jak tam błędnie napisano.
Ponadto na ostatniej stronie okładki zamieszczono biograficzną informację, iż p. Piotr Wroński (cyt.) „(…) od 1989 r. służył w strukturach Urzędu Ochrony Państwa”. Pragnę więc zauważyć, iż UOP powstał na podstawie ustawy z dn. 6 kwietnia 1990 r., a formalnie zaczął funkcjonować bodajże dopiero z dniem 1 sierpnia 1990 r.


niedziela, 9 lipca 2017

"Tatuaż z tryzubem". Autor: Ziemowit Szczerek

Dziś też o lekturze niespecjalnie wymagającej. Ot – taki reportażyk polityczno-społeczno-historyczny. Przydatny (nawet bardzo przydatny) dla osób planujących wakacyjny wypad na Ukrainę.

Ziemowit Szczerek „Tatuaż z tryzubem”.
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.

Wydarzenia na Ukrainie oglądane od wewnątrz. Autor podróżuje po Ukrainie w ostatnich niespokojnych czasach, jest na kijowskim Majdanie podczas pamiętnego przesilenia politycznego (ucieczki Janukowycza), a później dociera aż pod same granice samozwańczych, separatystycznych republik donieckiej i ługańskiej. Ryzykuje nie tylko zdrowie ale wręcz życie. Rozmawia z bezpośrednimi uczestnikami wydarzeń, zbiera ich opinie, z których wyłania się Ukraina nie jako państwo już wykreowane przez naród, ale jako państwo dopiero swój własny naród kształtujące. Autor porusza się po całej Ukrainie - od Lwowa po Dniepropietrowsk, Połtawę i Odessę, także po terenach niedotkniętych i niezagrożonych secesją.

Ziemowit Szczerek używa dość specyficznego języka, takiego jakby ćwierć-knajackiego. Brzydkie wyrazy rozpoczynające się na „ch”, „k” czy „g” pojawiają się w tekście książki dość często, przy czym niekoniecznie przy okazji cytowania wypowiedzi osób, z którymi autor akurat rozmawia. Autor „okrasza” nimi także niektóre swoje spostrzeżenia i przemyślenia. Mnie to osobiście nie razi, ale znam osoby (niekoniecznie starszego pokolenia), które mogą poczuć się lekko zdegustowane.
A propos wspomnianych spostrzeżeń i przemyśleń autora. Są one dość interesujące, bardzo wzbogacają ten współczesny reportaż. Autor czyni porównania architektoniczne, snuje ciekawe refleksje historyczne i nawet antropologiczne. Lektura, cały czas ciekawa, staje się przez to momentami wręcz pasjonująca.

Dobra – dość kadzenia. Pan Ziemowit Szczerek palnął również i wielkie głupstwo. Odwiedzając w przygranicznej Limnej grób Romana M. (zabitego hen, daleko, na wschodzie Ukrainy, w walce z separatystami), snuje na str. 314-317 rozważania, że gdyby w 1951 r. ciut inaczej, kilka kilometrów na wschód, skorygowano granicę polsko-ukraińską, to wsi Limna (leżącej nieopodal polskich Lutowisk) przywrócono by polską nazwę Łomna. A śp.  Romana M. trapiłyby dziś polskie problemy, tj. szukałby sobie pracy w kraju lub na emigracji.
Nic bardziej błędnego, Panie Ziemowicie. Powinien się Pan nieco douczyć najnowszej historii. Otóż przekazanie Polsce w 1951 r. (w ramach wymiany terytoriów) rejonu dolnoustrzyckiego (z „Szewczenko” czyli Lutowiskami, o których Pan wspomina) nastąpiło bez miejscowej ludności, którą wcześniej przesiedlono w głąb Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. A zatem gdyby wieś Limna-Łomna wróciła do Rzeczypospolitej w 1951 r., to jednak bez rodziców śp. Romana M. Wówczas do Łomny trafiliby zapewne Polacy z Sokalszczyzny, którą wtedy przekazywano ZSRR (również bez ludności). Dokonana w 1951 r. pomiędzy Polską a radziecką Ukrainą wymiana przygranicznych obszarów dotyczyła bowiem tylko terytoriów, natomiast nie objęła zamieszkującej tam ludności.


niedziela, 2 lipca 2017

"Trylogia Stulecie. Krawędź wieczności". Autor: Ken Follet

Nadeszły wakacje. Większość moich Szanownych Czytelników zapewne gdzieś – na dłużej lub krócej – wyjedzie. Nie zapomnijcie Państwo zabrać ze sobą dobrej książki (i oczywiście historycznej, to się rozumie samo przez się). Czy jest bowiem sens cały czas wodzić palcem po smartfonie? Wystarczy tam sprawdzić prognozę pogody i przejrzeć najważniejsze newsy. Ale potem – w chwili wolnej od wędrówki (pieszej lub rowerowej), pływania (łódką, kajakiem lub wpław), wakacyjnego seksu (małżeńskiego lub niekoniecznie) – sięgnijmy po książkę. Właśnie po taką, którą da się czytać nawet na plaży. Pogoda zresztą nie zawsze bywa plażowa. Kiedyś byliśmy z żoną (wówczas jeszcze narzeczoną) latem w Ustce na peerelowskich dwutygodniowych wczasach. Padało tylko dwa razy. Raz – przez tydzień, a drugi raz – przez siedem dni. Licho więc nie śpi. I na taką przykrą ewentualność warto mieć ciekawą książkę na podorędziu. Dziś proponuję pozycję wybitnie beletrystyczną, ale za to z Wielką Historią w tle.

Ken Follet „Trylogia Stulecie. Krawędź wieczności”.
Wydawnictwo Albatros. Andrzej Kuryłowicz S.C. Warszawa 2014.

„Krawędź wieczności” to trzecia i ostatnia część „Trylogii Stulecie” Kena Folleta (po „Upadku gigantów” i „Zimie Świata”). Akcja owej trzeciej powieści toczy się w latach 1961-89 w USA, Wielkiej Brytanii, ZSRR, RFN, NRD, na Węgrzech, na Kubie, oraz w ... Polsce. Głównymi bohaterami są już potomkowie postaci z pierwszej i drugiej części trylogii. Znajomość tamtych dwóch poprzednich książek jest dla czytelnika oczywiście wskazana, ale jednak niekonieczna. Autor czyni bowiem w tekście zwięzłe dygresje wprowadzające nas w pochodzenie i dzieje rodziców oraz dziadków głównych bohaterów „Krawędzi wieczności”.

Jak większość książek Kena Folleta, również i ta bazuje na faktach historycznych, a poza tym stara się wiernie odwzorowywać realia epoki (różne w różnych miejscach świata). Obok postaci całkowicie fikcyjnych pojawiają się bohaterowie jakby „skopiowani” z osób autentycznych (np. płk Stanisław Pawlak ma wiele wspólnego z płk. Ryszardem Kuklińskim), jak też występują postacie stricte historyczne: John („Jack”) Kennedy, jego brat Robert Kennedy, Nikita Chruszczow, pastor Martin Luther King, Lyndon Johnson, Richard Nixon, Ronald Reagan i ... Michaił Gorbaczow (tego ostatniego autor zdaje się chyba darzyć największą sympatią).

Owo odwzorowanie realiów historycznych autorowi wychodzi dość dobrze - jednak z kilkoma małymi „ale”.
Kto jak kto, ale autor powieści szpiegowskich powinien wymyśleć bardziej wiarygodny sposób nawiązania kontaktu polskiego płk. Stanisława Pawlaka z amerykańską CIA. Tymczasem w powieści płk Pawlak zwierza się ze swoich „zdradzieckich” planów niedawno poznanej reporterce ... moskiewskiej agencji TASS, a ta na przyjęciu dyplomatycznym powiadamia o tym … nieznajomego Amerykanina (którego słusznie podejrzewa, że nie jest attache kulturalnym, za jakiego się podaje).
Drugim jaskrawym przykładem braku rozeznania w minionych socjalistycznych realiach jest ocena przez Kena Folleta postaci generała Wojciecha Jaruzelskiego. Wg autora gen. Jaruzelski wprowadził w Polsce stan wojenny, ponieważ wcześniej przywódcy ZSRR odrzucili jego prośbę o dokonanie u nas radzieckiej interwencji. Tego to nawet w Polsce dotychczas nikt nie wymyślił, najbardziej nawet zagorzały antagonista generała, których u nas przecież nie brakuje.
Także niektóre detale robienia kariery na Kremlu wydają się mocno wątpliwe - autor jakby nie zauważał potężnej radzieckiej biurokracji i przenosił amerykański sposób powierzania ważnych funkcji politycznych młodym absolwentom, na grunt radziecki. Stanowczo za mało pan Ken Follet poczytał sobie sowietologów.

Natomiast realia amerykańskie, brytyjskie i niemieckie opisane są już na piątkę. Autor (ur. w 1949 r.) zna je z własnego podwórka, przecież dorastał i robił karierę dziennikarską oraz pisarską w wolnym świecie zachodnim.
Nie zawiodą się również melomani - zajrzą za kulisy światowej kariery zespołów rockowych. Dwóch bohaterów książki, Dave’a Williamsa i Walli’ego Francka, autor uczynił bowiem sławnymi rockmenami.
Czytelnik znajdzie też kilka dość śmiałych opisów scen erotycznych, w książce beletrystycznej jak najbardziej dozwolonych, a nawet wskazanych.

Reasumując, polecam to pasjonujące i obszerne „czytadło” liczące 1135 stron (jak też wymienione na wstępie dwie poprzednie części trylogii) na wakacje, dłuższą podróż, albo na „ułóżkowienie” z powodu grypy czy przeziębienia (jako mi się kiedyś przydarzyło).