środa, 28 kwietnia 2021

„Alianci. Opowieści niepoprawne politycznie V”. Autor: Piotr Zychowicz

 

Piotr Zychowicz „Alianci. Opowieści niepoprawne politycznie V”

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2020

Z pewnym absmakiem przystępuję do opisu tej książki. Oraz z odczuciami bardzo ambiwalentnymi. Ale z góry zastrzegam, że Pan Piotr nadal pozostanie moim preferowanym autorem. Najlepszym dowodem jest recenzowanie tu Jego publikacji poza kolejnością – znów jestem „na bieżąco” z polecaniem Państwu Jego książek. Wszystkie je można odnaleźć w katalogu alfabetycznym tej czytelni.

Najpierw będzie o plusach. Autor dowiódł, że dzieje demokracji zachodnioeuropejskich i USA też zawierają sporo kart wstydliwych, splamionych głupotą polityczną i zbrodnią. Z czasów II wojny światowej, ale nie tylko. Opisał wiele ciekawych wydarzeń, na ogół słabo znanych (lub w ogóle nieznanych) przeciętnemu miłośnikowi historii. Ja nieskromnie uważam się w tym zakresie za znawcę „powyżej przeciętnego”, ale o trzech tematach opowieści Pana Piotra nie miałem wcześniej pojęcia. Mam na myśli organizację i funkcjonowanie obozów dla jeńców niemieckich w USA, faktyczną przyczynę małej liczby jeńców japońskich znajdujących się w niewoli amerykańskiej, a także poważne perypetie życiowe prof. Normana Daviesa, wywołane jedną z jego publikacji o historii Polski. O pozostałych zagadnieniach opisanych przez Pana Piotra już wcześniej wiedziałem, choć niekiedy nie aż w takich szczegółach, jak to przedstawił. Absolutnie nie mam do Autora pretensji, że te wszystkie, bardzo trudne tematy poruszył, że je wywlókł na światło dzienne. Tak powinno być, historia to nie propaganda, nie skrywajmy faktów, tylko walmy nimi po oczach. Nie mam też do Pana Piotra żalu, że krytycznie i z wielkim niesmakiem odnosi się do alianckich sprawców cierpień. Jest On bowiem (tak jak i my wszyscy) wychowany w cywilizacji opartej na Dekalogu, uznawanym za niekwestionowany fundament moralności również przez osoby niewierzące.

Ale stanowczo też zauważam, iż Szanowny Autor poszedł „o jeden most za daleko”. Pisząc o bezbronnych, cywilnych ofiarach czasu II wojny światowej na równi stawia sprawców zła po stronie państw Osi i Aliantów. Np. esesmanów mordujących więźniów hitlerowskich obozów śmierci i alianckich lotników dokonujących destrukcji Hamburga, Drezna i in. miast niemieckich. Japońskich zwyrodnialców eksterminujących miliony cywilnej ludności chińskiej i amerykańskich lotników niszczących Tokio, Hiroszimę i Nagasaki. Oczywiście po stronie alianckiej wini głównie decydentów (Churchilla, Roosevelta, Trumana), ale i lotnikom bombowców (także tym polskim, służącym w RAF) odmawia miana bohaterów wojennych. Dokonując podobnych przyrównań Autor zupełnie nie wziął pod uwagę najważniejszego aspektu, a mianowicie strategii i taktyki działań wojny totalnej, choć dużo o niej pisze, słusznie nazywając ją wojną już nie pomiędzy armiami ale wręcz narodami. Pan Piotr „zapomniał” dokonać podziału ogromu zbrodni niemieckich na związane i niezwiązane z wojną, nawet tą totalną. Przecież hitlerowskie Niemcy dokonywały na skalę masową ludobójstwa bez logicznego związku z wojną, a logistycznie nawet z nią sprzecznego! Sześciomilionowy Holokaust, mordowanie ludności cywilnej państw okupowanych, akcja (na szczęście zarzucona) tworzenia tzw. Himmlerlandu na Zamojszczyźnie, systematyczne niszczenie Warszawy już po upadku powstania, nie wynikały z potrzeb działań wojennych, a wręcz były z nimi sprzeczne, gdyż angażowały siły i środki, czyli docelowo uszczuplały zaopatrzenie Wehrmachtu. Więźniów obozów koncentracyjnych transportowano i mordowano jeszcze w kwietniu 1945 r., gdy Wehrmachtowi i Waffen SS brakowało już paliwa i amunicji. Były to zbrodnie ludobójstwa i zbrodnie wojenne sensu stricte. Jak można je stawiać na równi z cierpieniami (zgoda: masakrami) ludności cywilnej, wywołanymi alianckimi bombardowaniami? Z jednej strony mamy przecież niewytłumaczalną, skrajną patologię i zezwierzęcenie, obłędny, morderczy rasizm, a z drugiej – brutalność, okropność wojny totalnej, którą Aliantom narzuciły Niemcy.

Alianci nie dokonywali ludobójstwa ani podobnych mu zbrodni niemających żadnego związku z działaniami militarnymi. Działali tylko w ramach narzuconej im (powtarzam to) konwencji wojny totalnej. Zgadzam się z Panem Piotrem, że efekty militarne bombardowań Niemiec były niewspółmierne do angielskich oczekiwań (sami Anglicy to po latach przyznali), ale jednak były! Arthur Harris, zwolennik teorii Douheta, miał prawo przypuszczać, że „wybombarduje” III Rzeszę z wojny, zniechęci do niej niemiecką ludność cywilną, przecież dwadzieścia parę lat wcześniej Niemcy skapitulowały głównie na skutek trudności wewnętrznych wywołanych warunkami wojennymi. Nikt mi nie wmówi, że zniszczenia miast niemieckich i śmierć ich mieszkańców nie miały żadnego wpływu na logistykę wojenną III Rzeszy. Nie był to aż taki wpływ na ekonomikę kraju i morale ludności, jak by tego chcieli Anglicy i Amerykanie, ale przecież jakiś był i jednak przyspieszył koniec wojny. Przyznaje to np. b. hitlerowiec Erich Stahl, którego „Przeszedłem piekło z Waffen-SS na froncie wschodnim” niedawno skończyłem czytać. No a takiej wojny totalnej przecież chcieli sami Niemcy. Rozpoczęli ją bombardowaniami Warszawy, Rotterdamu, miast angielskich (Blitz), a i jeszcze w 1944 r. odgryzali się rakietami V1 i V2, kierowanymi na Londyn, a nie na alianckie dywizje na froncie. Niemcy kontynuowały wojnę totalną aż do samego końca, przy okazji marząc o Wunderwaffe do zastosowania przeciwko miastom angielskim. Podobną symetrię trzeba odnieść do traktowania jeńców wojennych przez obie strony, niekiedy rozstrzeliwanych zaraz po poddaniu się. Ale fundamentalną kwestię „kto zaczął” Autor trywializuje jakimś porównaniem do przepychanek dzieci w piaskownicy. Przecież sposób walki przyjęty przez stronę napadniętą jest konsekwencją wcześniejszego (a i później kontynuowanego) zachowania się napastnika. Odrzucić należy argument naprawdę bardzo niepoważny, że „kto zaczął” pozostaje bez znaczenia dla końcowej oceny moralnej.

W niektórych poprzednich publikacjach Pan Piotr prosił czytelników, aby podczas lektury starali się myśleć kategoriami opisywanych czasów. Dlaczego teraz więc odmawia bohaterstwa alianckim (w tym polskim) lotnikom bombowców, dziesiątkowanych przez myśliwce Luftwaffe i obronę przeciwlotniczą (tylko wyjątkowo nie nad Dreznem)? Parę dni temu spytałem się mojej matki - staruszki (rocznik 1925), czy w czasie okupacji wiedziała o bombardowaniach miast niemieckich. Odparła, że oczywiście tak, dochodziły do niej te informacje z nielegalnych nasłuchów radiowych, z prasy podziemnej, a i sami Niemcy też je podawali, oczywiście z odpowiednim dla siebie komentarzem. „I zacieraliśmy ręce z radości, oczy płonęły nam ze wzruszenia”. Szanowny Panie Piotrze, taka zapewne też była i reakcja Pańskich dziadków. Bo przecież inna być nie mogła.

Mam pod adresem tej książki również kilka innych, bardziej drugorzędnych, zastrzeżeń (w tym wątpliwości dotyczących niektórych w niej zamieszczonych danych liczbowych). Ale już nie będę się rozpisywał, napomknę tylko o jednej jeszcze sprawie. Pan Piotr, całkiem słusznie, wytyka Rooseveltowi (głównie) i Churchillowi uległość wobec Stalina w kwestiach planowanego, powojennego urządzenia Europy. A także publiczne propagowanie wielkiej alianckiej sympatii do „wujka Joe”. Jeden z profesorskich rozmówców Autora tłumaczy to wskazując na wysiłek militarny ZSRR, angażujący przeważającą część sił niemieckich. Pan Piotr nie stawia jednak kropki nad „i” i nie wyjaśnia alianckiej uległości przede wszystkim olbrzymią obawą przed zawarciem separatystycznego pokoju pomiędzy Niemcami a ZSRR. W 1944 r. marszałkowie Hitlera sugerowali mu „rozwiązanie polityczne”, jako że militarne, wobec wojny na kilku frontach, okazywało się już nierealne. Stalin natomiast mógł u siebie zrobić praktycznie wszystko, ślepo podporządkowana mu armia i sterroryzowane społeczeństwo „kupiłyby” nie tylko każde wytłumaczenie rozejmu, ale nawet odwrócenie sojuszy. W neutralnych państwach (Szwecja, Szwajcaria, Portugalia) oficerowie wywiadów państw wojujących potajemnie spotykali się przy koniaku i (zaopatrzeni w odpowiednie instrukcje) wzajemnie się sondowali. Wiemy coś o tych ściśle tajnych, może pozorowanych, a może i nie, negocjacjach? Pytanie retoryczne. W przypadku twardego, alianckiego non possumus oznajmionego Stalinowi w Teheranie, Pakt Ribbentrop-Mołotow II mógłby się okazać całkiem realnym rozwiązaniem. Takiemu też możliwemu rozwojowi sytuacji powinien Pan Piotr poświęcić kilka akapitów, jest przecież dobry w kreowaniu historii tzw. alternatywnej (bez złośliwości).

Reasumując, mnie powyżej omówiona książka, mimo dużej ilości zawartego w niej bardzo ciekawego materiału poznawczego, raczej się nie spodobała. Co absolutnie nie oznacza, iż kogoś do jej przeczytania odstręczam. Powiedzmy, że zachęcam, ale umiarkowanie. Jestem natomiast pewien, że spodoba się ona przede wszystkim … czytelnikowi niemieckiemu. Prawdopodobnie już trwają prace nad jej przetłumaczeniem. Pan Piotr Zychowicz zabłyśnie na niemieckim rynku czytelniczym, zdobędzie tam Nazwisko, a to z kolei spowoduje tłumaczenie na niemiecki jego wcześniejszych publikacji. I stanie się tam naprawdę sławny. Nie mam nic przeciwko temu. Nie jestem germanofobem. A Pana Piotra – za jego wcześniejsze książki – nadal cenię i lubię.

 

środa, 21 kwietnia 2021

„Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia”. Autorka: Stanisława Sowińska

 

Poprzedni wpis dotyczył problemu komunizmu jako narzuconego Polsce ustroju. Dzisiejszy ukazuje jego patologię przez pryzmat stosunków wewnątrzpartyjnych.

Stanisława Sowińska „Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia”

Ośrodek KARTA, Warszawa 2017

Stanisława Sowińska (1912-2004) opisała swoje rzeczywiście bardzo gorzkie lata. Nielekkie były losy tej komunistki, członkini kolejno KPP, PPR, PZPR. I tak: w przedwojennej Polsce pobyt w sanacyjnym więzieniu, podczas wojny cudem uniknięcie Holokaustu (wszak była Żydówką), praca w konspiracji GL/AL, potem ciężka rana na froncie, a po wojnie … znów więzienie (w latach 1949-1954). Miała pecha – podczas okupacji i później blisko współpracowała z Marianem Spychalskim, a ten z kolei – z Władysławem Gomułką. Obydwu zaś wziął na celownik Bolesław Bierut, szykujący im pokazowe procesy polityczne. Potrzebny był więc świadek oskarżenia, który – po odpowiednim urobieniu – zeznałby wszystko, co wydumaliby oficerowie śledczy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Na takiego świadka, ich zdaniem, towarzyszka podpułkownik WP, Stanisława Sowińska, nadawała się doskonale. Ale Sowińska nie dała się złamać. Pomimo szykan i okresowo bardzo ciężkich warunków więziennych na współpracę ze śledczymi nie poszła, a na ich agresję odpowiadała niekiedy własną (słowną) agresją. Mąż się praktycznie jej wyrzekł, nie przysyłał paczek żywnościowych, pieniędzy ani ubrania, w tym tak bardzo potrzebnej bielizny osobistej. Pięcioletni pobyt w celi zniszczył ją fizycznie, opuszczając więzienie w wieku 42 lat miała wygląd i zdrowie staruszki. Dopiero po wyjściu na wolność dowiedziała się, iż więźniarka przebywająca z nią w celi była tzw. agentką celną, tj. donosiła na nią oficerom śledczym. Swój więzienny pobyt Sowińska bardzo dokładnie opisuje – zarówno warunki tam jej (i innym osadzonym) stworzone, jak i przebieg pięcioletniego „śledztwa”. Przedstawia, wymieniając z nazwiska, patologiczne typy strażników więziennych, oficerów śledczych i lekarzy z UB. Wiarygodność wspomnień potwierdzają przypisy oraz załączniki – zachowane dokumenty, obecnie będące w posiadaniu IPN. Autorka tylko trochę „retuszuje” własne zachowanie w śledztwie. Dokumentacja IPN w zasadzie uwiarygodnia jej relację, jej niedający się złamać charakter.

Po opuszczeniu więzienia Sowińską czekało jeszcze kilkanaście dość ciężkich miesięcy. Wyszła na wolność w grudniu 1954 r., a polityczna odwilż (przynosząca jej rehabilitację i pewne materialne zadośćuczynienie) rozpoczęła się dopiero w październiku 1956 r. Jeszcze zatem przez pewien czas musiała żyć w trudnych warunkach bytowych oraz znosić poniżenie, w tym ze strony męża. Do służby w wojsku nie powróciła. Zajęła się pracą literacką, mając ku temu pewne zdolności (potwierdzone chociażby omawianą tu książką). W 1976 r. zrezygnowała z członkostwa w PZPR, a w 1981 r. wyemigrowała do Francji. O tym już jednak Sowińska nie wspomina. O jej dalszych losach dowiadujemy się ze wstępu napisanego przez redaktora Łukasza Bertrama (str. 5-11). Koniecznie przeczytać należy również Posłowie autorstwa prof. dr. hab. Andrzeja Paczkowskiego (str. 336-356) oraz zamieszczone na końcu książki krótkie biogramy postaci w niej wymienionych.

Osobom zainteresowanym tą marginalną (ale jakże frapującą) tematyką wzajemnego niszczenia się komunistów w okresie stalinowskim polecam opracowanie dr. Roberta Spałka pt. „Komuniści przeciwko komunistom. Poszukiwanie wroga wewnętrznego w kierownictwie partii komunistycznej w Polsce w latach 1948-1956”. O Stanisławie Sowińskiej również jest tam mowa. Omówienie ww. książki można odszukać na blogu.

 

piątek, 9 kwietnia 2021

„Komunizm po polsku. Historia komunizacji Polski widziana z Kremla”. Autor: Nikołaj Iwanow

 

Nikołaj Iwanow „Komunizm po polsku. Historia komunizacji Polski widziana z Kremla”

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., Kraków 2017

Profesor Nikołaj Iwanow, rosyjski historyk od wielu już lat mieszkający i wykładający w naszym kraju, opisał sprawdzone metody instalacji niechcianego w Polsce ustroju – krok po kroku, tak jak to osobiście wyreżyserował Stalin. W 1939 r. w planach Kremla jeszcze nie przewidywano istnienia komunistycznej Polski, nawet w formie republiki radzieckiej. Na wniosek ZSRR zmodyfikowano bowiem granicę IV rozbioru, „oddając” Niemcom (w zamian za Litwę) część obszaru etnicznej Polski, która wg pierwotnej wersji paktu Ribbentrop – Mołotow miała przypaść Związkowi Radzieckiemu. Wg tej pierwotnej wersji granica pomiędzy zaborcami przebiegałaby wzdłuż Wisły, m.in. dzieląc Warszawę. Ostatecznie jednak Stalin zadowolił się „tylko” terytorialnym powiększeniem republik białoruskiej i ukraińskiej, zagarniętą zaś Wileńszczyznę przekazał niepodległej do czasu (do lata 1940 r.) Litwie. Ale już w roku 1940 sytuacja geopolityczna uległa zasadniczej zmianie. Dwaj dyktatorzy przestali się dogadywać, natomiast w ścisłej tajemnicy poczęli czynić przygotowania do wojny pomiędzy sobą. Stalin wyciągnął z talii kartę polską i jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej nakazał podjęcie działań organizacyjnych w celu sformowania w ZSRR polskiej jednostki wojskowej. Polskich oficerów internowanych w 1939 r. na Litwie i Łotwie, zagarniętych latem 1940 r. przez NKWD, nie spotkał już los ich kolegów zamordowanych kilka miesięcy wcześniej w Katyniu i in. miejscach kaźni. A od dn. 22 czerwca 1941 r. historia znów gwałtownie przyspieszyła. Stalin został sytuacyjnie przymuszony do nawiązania stosunków dyplomatycznych z nieuznawanym dotąd (wręcz wyszydzanym) polskim rządem emigracyjnym w Londynie i wyrażenia zgody na sformowanie Armii Polskiej w ZSRR. Nie zrezygnował jednak z utworzenia podległej sobie partii politycznej mającej wejść do przyszłego rządu Polski, uzależnionego od ZSRR. Członków tzw. grupy inicjatywnej PPR zrzucono na spadochronach niedaleko Warszawy już w grudniu 1941 r., a więc w czasie, gdy jeszcze w najlepsze trwała współpraca polsko-radziecka, a gen. Sikorski był osobiście goszczony przez Stalina na Kremlu.

Profesor Nikołaj Iwanow postarał się nakreślić ewolucję zamiarów Stalina wobec Polski. Zdaniem autora radziecki przywódca miał je ostatecznie skrystalizować dopiero po nagłośnieniu przez Niemców sprawy katyńskiej. Zdał sobie bowiem sprawę, że po agresji 17 września 1939 r., po wysiedleniach i zsyłkach do łagrów w latach 1939-1941 setek tysięcy Polaków, wreszcie po wymordowaniu wiosną 1940 r. kilkudziesięciu tysięcy polskich oficerów wojska i policji oraz urzędników państwowych, żaden powojenny, przyszły polski rząd nie będzie w stanie prowadzić przyjaznej polityki względem ZSRR, choćby nawet i początkowo miał takie intencje. Może to czynić jedynie komunistyczny rząd marionetkowy, całkowicie ubezwłasnowolniony, utrzymujący kraj pod ścisłą kontrolą radzieckich służb specjalnych, oddelegowanych do polskiego wojska oficerów radzieckich i (niezależnie od nich) radzieckich „doradców”. Droga do tego była jednak dosyć długa, a przede wszystkim pełna pozorów. Autor dokładnie ukazał cynizm, obłudę, hipokryzję, fałsz i zakłamanie Stalina, obliczone na uspokojenie sumień zachodnich aliantów oraz na znalezienie polskich „użytecznych idiotów” (termin ukuty jeszcze przez Lenina). Tyle w wielkim skrócie. Profesor Iwanow na 420 stronach książki wszystko to bardzo ciekawie opisuje, tłumaczy i przedstawia przebieg relacji polsko-radzieckich w latach 1939-1948. Dowodzi, że radziecki dyktator z wyprzedzeniem uzyskiwał potrzebne mu informacje od agentów tzw. „Piątki z Cambridge”, mających dostęp do najtajniejszych angielskich i amerykańskich dokumentów dyplomatycznych, a także bezpośrednio do słynnego ośrodka Bletchley Park.

Czegoś mi w tej książce jednak wyraźnie zabrakło. Autor początkowo „rozpisał się” o postaci Bolesława Mołojca, jego aktywności do 1941 r. włącznie, po czym … temat ten całkowicie z kart książki zniknął. Przemilczane zostało zabójstwo Marcelego Nowotko w listopadzie 1942 r., posądzenie o to właśnie Mołojca, potem partyjny, kapturowy sąd nad nim, wreszcie egzekucja Mołojca, jego brata, a nawet ich łączniczki konspiracyjnej (najwyraźniej za dużo widziała i wiedziała). Profesor jakby specjalnie tego tematu unikał, być może w ostatniej chwili wyłączył napisany już rozdział z tekstu książki oddawanej wydawcy. Możemy w niej przecież znaleźć sporo wątków bardziej „peryferyjnych” względem tytułu. Autocenzura? Polityka wydawnictwa? Wytłumaczyć się tego inaczej nie da. Pachnie mi to podtrzymywaniem za wszelką cenę wygodnej tezy historiografii mainstreamowej, że skoro polscy komuniści sami przypisali zabójstwo Marcelego Nowotko braciom Bolesławowi i Zygmuntowi Mołojcom (po czym ich błyskawicznie zaocznie osądzili i podstępnie ukatrupili), to już niech tak na wieki pozostanie. Chociaż kilku niepokornych badaczy naszych dziejów, w tym nieodżałowany śp. Dariusz Baliszewski, w to mocno wątpi. Wiarygodnie wyjaśniają oni przyczynę takiego postępowania wierchuszki PPR – nadzwyczajną okazję do pozbycia się Bolesława Mołojca, poważnie skonfliktowanego z niektórymi członkami KC PPR i stanowiącego już wręcz zagrożenie dla ich życia. Widzą sprawców egzekucji Marcelego Nowotko w żołnierzach Armii Krajowej (przywołując ustną relację jednego z nich). Nikołaj Iwanow także miał, zdaje się, swoje zdanie w tej materii. Ale w końcu zdecydował się je przemilczeć. Bardzo mnie Pan zawiódł, Szanowny Panie Profesorze.

PS. Powyższy krytyczny akapit nie przekreśla mojej pozytywnej opinii o książce. Gorąco polecam również inną publikację profesora Iwanowa pt. Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina. „Operacja Polska” 1937-1938, już wcześniej omówioną na blogu.

 

piątek, 2 kwietnia 2021

Sprostowanie

 

Prima Aprilis 2021. SPROSTOWANIE

Zgodnie z dobrym zwyczajem wymagającym sprostowania nazajutrz, uprzejmie informuję, że wczorajsze dwa teksty zatytułowane

Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie. Część 1 i 2

były tylko i wyłącznie żartem primaaprilisowym – wytworem mojej twórczej fantazji. Dałem w nich dowód, iż legendarny baron Münchhausen – w porównaniu ze mną w dniu 1 kwietnia – to człek niezwykle prawdomówny i wyjątkowo wiarygodny. Wyciąganie zatem jakichkolwiek wniosków personalnych czy choćby tylko przypuszczeń odnośnie życiorysu narratora (zarazem autora) lub innych postaci tam wymienionych byłoby stratą czasu i świadczyłoby o poważnym upośledzeniu - chorobliwym braku poczucia humoru. Nigdy w życiu nie byłem w Związku Radzieckim! Rysiek raczej też nie, chyba że z jakąś wycieczką Juventuru (młodzieżowego biura podróży istniejącego już w czasach PRL), przy okazji się go spytam. Czy więc zatem wszystko, co tam powypisywałem, to owoc bujnej wyobraźni i moja licentia poetica? Oczywiście tak, choć z dwoma małymi wyjątkami. Rysiek alias „Ojciec Prowadzący” jest faktycznie moim kumem, tj. ojcem chrzestnym mojej córki. A we wrześniu 2008 r. w zajeździe „Pod Caryńską” w bieszczadzkich Ustrzykach Górnych rzeczywiście sprezentowano mi małego czarnego kociaka - dziś dużego kota, domownika mojego mieszkania. 

Kazimierz Rygiel 

 

czwartek, 1 kwietnia 2021

"Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie". Część 2. Autor: Kazimierz Rygiel

 

Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie. Część 2 

Autor: Kazimierz Rygiel 

Wprowadzenie oraz część 1 – we wpisie poprzednim, od którego zalecam rozpoczęcie lektury.

Po takim piśmie z Warszawy, w Moskwie zgrzytnięto zębami. I wydano rozkaz: na front ich - do Afganistanu! Najpierw jednak niech sobie te dwa Polaczki wybiorą rodzaj broni, po czym krótko ich przeszkolić. I koniecznie na front! W wojsku, jak wiadomo, rozkaz to rzecz święta. Z rozkazem się nie dyskutuje. Rozkaz się wykonuje. Tym bardziej, że był na piśmie. Wydany przez samego marszałka Sowietskowo Sojuza.

Trzeba przyznać, że i my z Ryśkiem także byliśmy mocno wkurzeni. Zdążyliśmy przyzwyczaić się i polubić naszą instruktorską robotę na zapleczu teatru wojny, a tu teraz mamy pchać się pod kule i noże talibów? Brrr!!! Chcąc odwlec datę wysłania na front i mając możliwość wyboru rodzaju broni, postanowiliśmy zagrać na zwłokę i wybrać taką formację, w której szkolenie trwa najdłużej. Mając nadzieję, że może wcześniej ta wojna się skończy. I obaj zgodnie postanowiliśmy: lotnictwo myśliwskie. Choć wcześniej żadnego doświadczenia lotniczego nie mieliśmy. I stanowczo upieraliśmy się przy tym wyborze, nieustannie powołując się na treść rozkazu marszałka. Jak już napisałem, rozkaz to w wojsku rzecz święta. Oddelegowano nas zatem na przygraniczne lotnisko polowe. Tam jego zdumiony komandir przydzielił nam najstarszego i najbardziej zdezelowanego MiG-a ponaddźwiękowego (to ważny szczegół, proszę zapamiętać!), w wersji dwuosobowej, uzbrojonego w dwa działka. Ja zostałem pilotem i zarazem pierwszym strzelcem, a Ojciec Prowadzący - nawigatorem i drugim strzelcem pokładowym. Ale nasze nadzieje na długie szkolenie spełzły na niczym. W rozkazie marszałka było przecież napisane również: przeszkolić krótko. Zatem czteroletni program lotniczej szkoły oficerskiej przerobiliśmy w dwa tygodnie. I otrzymaliśmy zadanie: nasz pierwszy (i jak się okazało, zarazem ostatni) lot bojowy. Zanim go jednak opiszę, kilka słów o pozostałym, trzecim członku naszej załogi. W ZSRR emitowano wówczas bardzo tam popularny polski serial telewizyjny pt. Czetyre tankisty i sobaka. W zasadzie leciał na okrągło w programach ogólnozwiązkowych i republikańskich - nie było tygodnia, żeby w telewizji nie można było obejrzeć któregoś jego odcinka. Powołując się zatem na polską, żołnierską miłość do zwierząt, przygarnąłem bezpańskiego czarnego kota, któremu nie przeszkadzała ciasnota wnętrza samolotu. W czasie przeciążenia też dawał sobie radę wczepiając się pazurkami w obudowę działka pokładowego. I w ogóle bardzo się przydał, wytępił bowiem wszystkie myszy i szczury, jakie się zagnieździły w tym rdzewiejącym na poboczu lotniska naszym MiG-u. Towarzysze radzieccy kiwali z politowaniem głowami, ale nie odebrali nam zwierzaka, którego w myślach już spisali (razem z nami) na straty.

Pogoda piękna, jakoś udało mi się wystartować. O lądowaniu staram się jeszcze nie myśleć, aby się nie denerwować! Lecimy nisko. Uważam, żeby się nie rozpieprzyć o afgańskie górskie szczyty. Nagle Rycho drze się: Jest! Tam! Konwój nieprzyjacielski. Sznur ciężarówek sunących wąską, górską drogą stokową. I wali do nich z szybkostrzelnego działka aż do wyczerpania amunicji. Mnie też gwałtownie wzrasta poziom adrenaliny. Wpadam w euforię. Najpierw podrywam samolot do góry, aby uniknąć zderzenia z najbliższym szczytem, po czym po chwili ostro pikuję w dół, aby ze swojego działka dopełnić dzieła zniszczenia.

Fatalny pech oraz brak przeszkolenia! Nie wziąłem pod uwagę ponaddźwiękowej (dwukrotnie) prędkości samolotu, większej od szybkości pocisków wystrzelonych wcześniej przez Ojca Prowadzącego. Tor MiG-a, lecącego teraz w dół, przeciął się z torem tamtych pocisków z działka - akurat w momencie, gdy samolot i jedna z wcześniej wystrzelonych serii się spotkały. I kilka naszych pocisków właśnie teraz nas dogoniło! Klasyczne „samozestrzelenie” - termin znany jedynie w wojskowym lotnictwie ponaddźwiękowym. Pewna analogia do gola samobójczego wbitego przez bramkarza po otrzymaniu podania od obrońcy. Drę się: Dostaliśmy! Palimy się! Skaczemy! Rysiek już się katapultował, spostrzegam też, że otworzył się jego spadochron. Z przerażeniem zauważam, że mój został zniszczony - poszarpany odłamkami. Chwytam zatem tylko kota, przyciskam go do piersi i jakoś udaje mi się opuścić płonący samolot. Nie jest bardzo wysoko, raptem około 4 tys. metrów. Czyli odległość do ziemi mniej więcej taka, jak z Chmiela do Sękowca (uroczych dwóch wiosek bieszczadzkich). Cała nadzieja w kocie. Kot, jak powszechnie wiadomo, zawsze bezpiecznie spada na cztery łapy. Poza tym ma bardzo elastyczny kręgosłup i miękkie futerko. Przyjmuję więc odpowiednią pozycję tułowia - idealnie równoległą do kociego grzbietu. Udało się! Grzmotnęliśmy w ziemię poprzez czaszę Ryśkowego spadochronu, co dodatkowo zamortyzowało upadek. Kot dał gdzieś drapaka. Rysiek zaczął się wyplątywać ze spadochronu. Ja straciłem przytomność.

Gdy się ocknąłem, stwierdziłem, że po pierwsze - chyba jestem zdrów i cały, a po drugie - siedzę skuty w jakimś pomieszczeniu pod lufami strażników. Rycho obok mnie, także w kajdankach, a przed nami duży prostokątny stół, za którym siedzi dwóch smutnych panów i jedna, również niewesoła pani; wszyscy w radzieckich mundurach. Pani ma wyraźnie indiańskie rysy twarzy (ten ważny szczegół proszę zapamiętać!). Później dowiedziałem się, że to wnuczka peruwiańskiego działacza Kominternu, rozstrzelanego na rozkaz Stalina podczas Wielkiej Czystki w 1937 r.  Coś gadają, bardzo wolno to do mnie dociera, ciągle jeszcze wydobywam się z szoku pourazowego. Oprzytomnieć całkowicie zdążyłem dopiero w momencie wydawania wyroku przez ów sąd polowy. Za nieuzasadnioną utratę samolotu i kota - kara śmierci przez rozstrzelanie. Wykonanie wyroku - nazajutrz rano, gdy tylko uda się sformować pluton egzekucyjny spośród żołnierzy dziś jeszcze będących gdzieś w akcji.

Nie będę opisywał pamiętnych kilkunastu godzin, jakie upłynęły od wydania wyroku do postawienia nas przed plutonem egzekucyjnym. Horror i tyle. Stoimy przed plutonem egzekucyjnym i nie wyrażamy zgody na założenie nam opasek na oczy. Odmawiamy też przyjęcia ostatniego papierosa, gdyż my przecież jesteśmy niepalący. I już-już bojcy z kałachami formują naprzeciwko nas szereg, gdy nagle nad placem apelowym zawisa śmigłowiec, z którego na migi ktoś pokazuje dowódcy plutonu, że ma natychmiast wstrzymać egzekucję. Helikopter wylądował. Wyskoczył z niego dziarski pułkownik GRU, kazał nas uwolnić, oddać broń osobistą, a na moje dodatkowe życzenie - także odnaleźć i nakarmić kota. Do nas zwracał się przyjaźnie i – co bardzo zastanawiające – po polsku (ten ważny szczegół również proszę zapamiętać!). Następnie demonstracyjnie podarł wyrok sądu polowego, po czym zwołał zebranie dowództwa jednostki, nakazując nadać mu uroczysty charakter. Okazało się, że Rycha i mnie awansowano aż o dwa stopnie wojskowe, a także nadano nam tytuły Bohatera Związku Radzieckiego oraz odznaczono orderami Czerwonej Gwiazdy. Nasz samolot bowiem, zanim ostatecznie spadł na ziemię, przeleciał jeszcze kilka kilometrów, cały czas płonąc. A potem przypadkowo łupnął w wielkie, zamaskowane afgańskie centrum sztabowo-logistyczne i ukryte tam magazyny amunicji oraz skład paliw, co spowodowało olbrzymią eksplozję i w ogóle niewyobrażalne straty przeciwnika, ludzkie i materialne. Podobno odwaliliśmy robotę za co najmniej 5 dywizji wojsk lądowych. Zginął tam też wtedy na miejscu brat bliźniak Usamy ibn Ladina - tak, tak, tego samego, który kilkanaście lat później, siedząc w jaskiniach Tora-Bora wcisnął na swoim laptopie klawisz enter wydając rozkaz destruction of World Trade Center. A ów brat bliźniak był podobno dużo zdolniejszy i bardziej energiczny od Usamy. Aż strach pomyśleć, że wydarzenia z 11 września 2001 r. miałyby jeszcze tragiczniejszy przebieg, gdyby to on wtedy przygotował atak na Amerykę!

A po oficjalnej uroczystości - jakże nas fetowano!!! Każdy oficer, dziennikarz czy partyjny aparatczyk chciał się z nami koniecznie napić i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Musieliśmy więc z konieczności zastosować pewną hierarchię - brataliśmy się tylko z osobami od stopnia podpułkownika wzwyż. Ten stopień wybraliśmy nieprzypadkowo - Władimir Putin podówczas był podpułkownikiem i nie chcieliśmy go urazić. Powstał również problem ze znalezieniem naszego kota, który - jak napisałem - zaraz po upadku na ziemię gdzieś sobie szurnął. I nie można go było nigdzie odnaleźć. Komandir bazy nakazał więc, tak na wszelki wypadek, zadbać szczególnie o wszystkie czarne koty przebywające na terenie i w okolicach jego jednostki wojskowej. Dostąpiliśmy również, a jakże, zaszczytu przyjęcia nas przez samego Michaiła Gorbaczowa, akurat wtedy rozpoczynającego rządy w ZSRR. Niemile jednak to spotkanie wspominamy, jako że radziecki gensek tylko symbolicznie poczęstował nas jednym maluteńkim kieliszkiem 25 ml wódki, w dodatku okraszonym wykładem o zgubnych skutkach spożywania alkoholu. Natomiast gen. Wojciech Jaruzelski - poinformowany o naszym bohaterskim wyczynie - początkowo udawał, że w ogóle nie wie, o kogo chodzi. W końcu polecił nam nadal przebywać w Związku Radzieckim, raz na miesiąc meldując się w polskiej ambasadzie. Na raport z prośbą o zgodę na powrót do Polski odpowiedział odmownie, nakazując pozostanie w ZSRR pod pretekstem hodowli tam czarnych kotów, rozszerzonej o hodowlę kotów burych. Miał to być udział Polski we współpracy państw zrzeszonych w RWPG. Natomiast faktyczny cel pozostania w Kraju Rad został zapisany na mikrofilmie ukrytym w malutkim pojemniku przypominającym damską szminkę, przekazanym nam w ambasadzie PRL w Moskwie. Ostentacyjnie wykonaliśmy tylko jawne i formalne polecenie Jaruzelskiego – doprowadzając kocią genetykę Kraju Rad do niebywałego rozkwitu. Naukowo i doświadczalnie dowiedliśmy, iż koty najbardziej inteligentne i łowne powstają ze skrzyżowania rasy dachowej z rasą piwniczną. Rzeczywistego celu misji nie zrealizowaliśmy, gdyż w międzyczasie któryś z przemiłych zwierzaków podwędził nam ów mały pojemnik z tajnym mikrofilmem, błędnie uznając go za kocią zabawkę. I do dnia dzisiejszego ten mikrofilm nie został odnaleziony – mimo wieloletnich wysiłków polskiego wywiadu oraz radzieckiego, a następnie rosyjskiego kontrwywiadu. Rozważania o przedstawieniu nas jako radzieckich kandydatów do Nagrody Nobla w dziedzinie genetyki kotowatych brutalnie przerwał premier Mieczysław Rakowski, który jesienią 1988 r. w trybie natychmiastowym odwołał nas do kraju, dając zadanie przygotowania i organizacji pierwszych, półdemokratycznych jeszcze, wyborów do Sejmu i Senatu PRL w 1989 r. Uprzedził nas również, abyśmy nie pokazywali się Jaruzelskiemu na oczy.

Ale to bynajmniej nie koniec tamtej epopei! Rok później, w 1990 r., przyglądając się telewizyjnym wystąpieniom kandydatów na Prezydenta RP, ze zdziwieniem rozpoznałem w Stanisławie Tymińskim owego pułkownika GRU, którego interwencja parę lat wcześniej zapobiegła naszej egzekucji. A w jego peruwiańskiej żonie i niedoszłej polskiej pierwszej damie - niewiastę z radzieckiego sądu polowego, który nas wtedy skazał na karę śmierci. Natychmiast więc powiadomiłem o tym stosowne władze, które już wtedy bez wahania zastosowały wobec Stana Tymińskiego najbardziej skuteczny oręż w demokracji, jakim jest czarny PR (pi ar). Utorowało to, jak wiadomo, panu Lechowi Wałęsie drogę do prezydentury.

PS. Aha, byłbym zapomniał. Ów czarny kot z radzieckiego lotniska polowego szybko się odnalazł i skutecznie pełnił zaszczytną funkcję reproduktora w naszej kociej hodowli. W 1988 r. wracając do Polski przemyciłem go przez granicę. Pozostawiłem go w Bieszczadach, oddając w dobre ręce właściciela zajazdu „Pod Caryńską” w Ustrzykach Górnych. A dwadzieścia lat później, we wrześniu 2008 r., syn szefa zajazdu sprezentował mi malutkiego, około dwumiesięcznego czarnego kociaka, będącego w prostej linii pra-prawnuczkiem tamtego kota, członka załogi naszego MiG-a. Sabinek, obecnie już dojrzały i stateczny kocur, siedzi w tej chwili obok mnie na wersalce, zagląda w monitor i – czytając – pomrukuje z aprobatą.

 

"Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie". Część 1. Autor: Kazimierz Rygiel

 

Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie. Część 1 

Autor: Kazimierz Rygiel 

7 lat temu, również 1 kwietnia, poniższy tekst (teraz tylko nieco „podrasowany”) zamieściłem na nieistniejącym już bieszczadzkim forum internetowym, potocznie zwanym „zielonym”, od tła jego strony www. We wstępie wyjaśniałem, iż Ryszard alias „Ojciec Prowadzący” to mój radomski kolega i zarazem kum. Natomiast „Stałym Bywalcem” byłem oczywiście ja (pod takim pseudonimem logowałem się na forum). Przypadkowy impuls do wyboru właśnie tego dzisiejszego tekstu dał mi poprzedni tu wpis – odnoszący się do radzieckiej interwencji w Afganistanie.

Interwencja radziecka w Afganistanie, trwająca od 25 grudnia 1979 r. do 15 lutego 1989 r., spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem społeczności międzynarodowej, wyjąwszy oczywiście satelickie państwa tzw. demokracji ludowej, w tym naszą rodzimą Polskę Ludową. Rząd PRL musiał formalnie popierać politykę miłującego przecież pokój Kraju Rad, ale praktycznie nie kwapił się do czynnego zaangażowania po stronie ZSRR. Kiedy jednak Jurij Andropow wystosował pod adresem Wojciecha Jaruzelskiego formalne wezwanie do wysłania do Afganistanu polskiego sojuszniczego kontyngentu zbrojnego, towarzysz Wojciech musiał odpowiedzieć pozytywnie. Motywując to jednakże polskimi trudnościami wewnętrznymi (stan wojenny, sankcje gospodarcze Zachodu, etc.), kontyngent ów ograniczył do 2 (słownie: dwóch) specjalistów wybranych losowo. I tak padło, rzekomo drogą losową, na nas: Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego. Otrzymaliśmy delegacje służbowe i bilety w spalnom wagonie radzieckiego pociągu do Moskwy. Ale tylko w jedną stronę, aby przypadkiem nie zachciało się nam przedwcześnie powrócić. Po drodze Ojciec Prowadzący w trybie ekspresowym douczał się języka rosyjskiego, dukając nawet podczas posiedzeń w pociągowym WC: Wo wremia stojanki pojezda na wokzale polzowatsia tualietom wospresczajetsia.

Towarzysze radzieccy byli tak zdumieni bezczelnością Jaruzelskiego i jego niewdzięcznością (ich zdaniem), że najchętniej utopiliby nas w łyżce wody. Z Kremla przyszedł jednak prikaz, aby robić dobrą minę do złej gry i nas, jakoś tam i gdzieś tam, zagospodarować. Do Afganistanu nas na razie nie wysłano, obawiając się, że możemy prysnąć do majora Radosława Sikorskiego, podówczas młodego dowódcy oddziału afgańskich mudżahedinów po drugiej stronie frontu (formalnie przebywał tam pod operacyjnym przykryciem angielskiego korespondenta wojennego). Ulokowano nas w bazie szkoleniowej specnazu w dzikim stepie, niedaleko granicy afgańskiej, nie poruczając początkowo absolutnie żadnych obowiązków. Wkrótce jednak skonstatowano, że przesiadując całymi dniami w kasynie wojskowym wchodzimy w stanowczo zbyt bliskie relacje z zatrudnionym tam żeńskim personelem, tj. paniami kucharkami, kelnerkami i bufetowymi. Podboje serc (oraz wdzięków bardziej konkretnych) owych radzieckich dam zawdzięczaliśmy zarówno naszej męskiej, zniewalającej urodzie, jak i faktowi przemycenia przez nas do ZSRR dużej liczby sztuk damskiej bielizny, absolutnie tu deficytowej. Zagrożony imperialistyczną interwencją Kraj Rad musiał wszak stawiać wytwarzanie rakiet, samolotów i czołgów ponad produkcję damskich majtek i biustonoszy, o rozkosznych pończoszkach już nie wspominając. Wieczorami organizowaliśmy zamknięte pokazy mody sexy lingerie, przy czym panie modelki – po spełnieniu naszych wysublimowanych życzeń – otrzymywały na własność przymierzane eksponaty. Wszystko to zaczęło się już negatywnie odbijać na relacjach owego żeńskiego personelu bazy z miejscową męską kadrą zawodową, spychaną na plan dalszy i ograniczaną do kontaktów wyłącznie z własnymi żonami. A możliwości zaspokajania popędu płciowego przez oficerów bezżennych stały się wtedy na tym pustkowiu jeszcze bardziej ponure i zbliżone do praktyk biblijnego Onana, czego jednak ci radzieccy bezbożnicy, nieznający Pisma Świętego, byli nieświadomi. Pochodzenie terminu onanizm wywodzili oni bowiem od nazwiska radzieckiego seksuologa, profesora Onanowa – analogicznie jak nazewnictwo innych radzieckich osiągnięć i wynalazków łączono wtedy z nazwiskami ich twórców, np. profesorów Antonowa, Tupolewa czy Kałasznikowa.

Aby więc temu przeciwdziałać, odseparowano nas od miłych pań z zaplecza gastronomicznego – drastycznie zmniejszając nasz czas wolny i przyznając zakresy czynności odpowiadające (zdaniem kierownictwa jednostki) kwalifikacjom Ryśka i moim. Rycho (alias Ojciec Prowadzący) został - jako znany postrach radomskich chuliganów - instruktorem walki wręcz oraz sztuki ... picia wódki. Działo się to jeszcze przed „prohibicją” wprowadzoną w ZSRR przez Gorbaczowa. Tak, to nie pomyłka. Chodziło o to, aby z myślą o przyszłej ofensywie Armii Radzieckiej na zachód Europy i okupacji państw zachodnioeuropejskich, nauczyć krasnoarmiejców kulturalnego spożywania alkoholu, tzn. nauczyć ich picia wódki kieliszkami, a oduczyć ordynarnego jej chlania całymi szklankami. I tu Rysiek napotkał na wielkie trudności dydaktyczne. Kursanci nijak nie mogli się pogodzić z (ich zdaniem) cedzeniem wódki z malutkich kieliszków a 50 ml. Wódka pita w ten sposób traciła smak i nie dawała takiego kopa, jak wlana do organizmu od razu pełną szklanką. Ojciec Prowadzący był jednak cierpliwy. Zorganizował słuchaczom zajęcia praktyczne. Na jego polecenie bufetowa Katia stawiała przed każdym kursantem 4 pełne kieliszki po 50 ml, po czym Rycho dawał komendę: Start. Zwycięzca, czyli pijak najszybszy, otrzymywał 5-ty, większy kieliszek 100 ml, budząc olbrzymią zazdrość kolegów. Niby proste, a jednak ... Gdzieś tak po dwóch tygodniach owych zajęć praktycznych Rysiek zorientował się, że zwycięzcą jest zawsze ten sam osobnik, sadowiący się w ciemnym kącie sali. A koledzy patrzą nań krzywo i jakby chcieli na niego donieść, ale z racji solidarności żołnierskiej jeszcze tego nie uczynili. Natomiast już go nie ostrzegli, gdy Rycho znienacka podszedł i podpatrzył jego sposób picia. Otóż ów sołdat specnaza ukrywał pod blatem blaszany kubek, do którego najpierw błyskawicznie przelewał (dwoma rękami) 4 kieliszki, a następnie cały kubek wychylał jednym duszkiem i darł się: Ja pierwyj! W tym czasie pozostali kursanci, przestrzegający reguły Ryśkowej „sztafety 4x50”, zazwyczaj byli dopiero na etapie sięgania po 4-ty kieliszek. Rysiek się zdenerwował i wlepił oszustowi przewidziany w regulaminie zakaz zakazu spożywania alkoholu przez okrągły tydzień. Ten, uznając straszną karę za niewspółmierną do drobnego przewinienia, wściekł się i napisał na Rycha raport, że ów uczy obywateli radzieckich burżuazyjnego trybu życia, co - jak wiadomo - ma się nijak do twórczego wdrażania zasad marksizmu-leninizmu. I tak Ojciec Prowadzący podpadł kierownictwu jednostki.

Równolegle w tym samym czasie, szkoląc tych samych kursantów, ja podpadłem również. Ale po kolei. Z uwagi na uniwersyteckie wykształcenie poruczono mi wpajanie bojcom specnaza zasad znajomości savoir vivre, niezbędnych im, gdy już będą instalować komunizm w pokonanej zachodniej Europie. Z racji ich młodego wieku i naturalnego zainteresowania płcią piękną, wykłady skoncentrowałem na zachowaniu się wobec kobiet - kładąc nacisk na uprzejmość i galanterię wobec dam, przymiotów podówczas dość obcych radzieckiemu mężczyźnie. Tłumaczyłem im, że kobietę należy na powitanie i pożegnanie koniecznie pocałować w rękę. Budziło to zdziwienie, ale raczej lekkie, tylko ze wzruszeniem ramion. Czemu nie, można … gdzie indziej, to ostatecznie można i w rękę. Jeden z sołdatów zadał mi jednak pytanie, najwidoczniej wszystkich nurtujące, czy po owym pocałowaniu w rękę angielskiej, niemieckiej lub francuskiej żenszcziny, będzie ją można zaraz potem zgwałcić. Po namyśle odpowiedziałem twierdząco, ale tylko w odniesieniu do Angielki i Niemki. Wyjaśniłem radzieckiemu żołnierzowi, że Francuzki nie zdąży zgwałcić, gdyż zanim się do tego zabierze, to już ona zgwałci jego. Taką odpowiedzią uzyskałem wielki aplauz i uznanie kursantów, ale tylko do czasu. Kolejny żołnierz, gdy omawialiśmy skutki nadchodzącego, niewątpliwego przecież zwycięstwa sprawiedliwego komunizmu nad krwiożerczym kapitalizmem, rozmarzył się i głośno zapowiadał, jak to on sobie użyje na Placu Pigalle w Paryżu. Przywołałem go do porządku, gasząc jego zapał stwierdzeniem, że z licznych paryskich burdeli i kabaretów pozostaną zachowane po naszym zwycięstwie tylko co poniektóre - dla radzieckiej generalicji. Pozostałe zaś zostaną przekształcone w bary mleczne, w których on będzie mógł spożyć bezalkoholowy i bezmięsny posiłek – wprzódy swoje odstawszy w długiej kolejce, a i to pod warunkiem, że nie zabraknie. Któryś z kursantów napisał na mnie wtedy raport, że oddziaływuję na żołnierzy demobilizująco, gdyż gaszę ich entuzjazm rewolucyjny oraz zohydzam owoce przyszłego zwycięstwa komunizmu. I że w ogóle jestem typową polską rzodkiewką - tylko z wierzchu czerwony, natomiast w środku biały – bardziej biały niż Denikin, Kołczak i Wrangel razem wzięci.

I tak staliśmy się obaj z Ryśkiem mocno podpadnięci u dowództwa tej bazy szkoleniowej specnazu. W skrytości ducha żałowano, że nie są to już czasy towarzysza Nikołaja Jeżowa - on by sobie dopiero z nami odpowiednio pohulał. Tak czy inaczej, postanowiono się nas pozbyć i w tym celu wystosowano stosowne pismo do wierchuszki w Moskwie. Tam szybko uznano argumentację podwładnych i poproszono Warszawę, aby nas jak najprędzej odwołała. Obiecano nawet wystawienie nam na uroczyste pożegnanie laurkowej opinii, bylebyśmy już sobie pojechali. Odpowiedź gen. Wojciecha Jaruzelskiego była zdumiewająco szczera: nie po to się nas specjalnie z Polski pozbył, abyśmy teraz przedwcześnie powrócili do kraju. A tak w ogóle, to dlaczego my jeszcze nie walczymy z mudżahedinami (talibami), tylko się dekujemy w jakiejś szkoleniowej jednostce wojskowej? Wysłano nas, abyśmy nieśli chwałę oręża polskiego, a więc nie wolno nam powrócić, dopóki tej historycznej misji nie wypełnimy. A jeśli nawet polegniemy, to pal sześć, trudno. Dwóch durnych rewizjonistów, siejących tylko ferment w resortach siłowych, będzie mniej. Za to spoczniemy z honorami na warszawskich Wojskowych Powązkach, a na mogiłach zostanie zapisane, że padliśmy w boju wypełniając internacjonalistyczny, proletariacki obowiązek.

Koniec części pierwszej. Dokończenie (część 2) nastąpi jeszcze w dniu dzisiejszym.