piątek, 29 kwietnia 2022

„Ribbentrop-Beck. Czy pakt Polska-Niemcy był możliwy?”. Autor: Piotr Gursztyn

 

Piotr Gursztyn „Ribbentrop-Beck. Czy pakt Polska-Niemcy był możliwy?”

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2018

Na 367 stronach książki autor inteligentnie stara się dowieść, że jedyna prawidłowa odpowiedź na tytułowe pytanie to odpowiedź negatywna. Trudno z większością jego argumentów się nie zgodzić. Z jednym wszak istotnym zastrzeżeniem – że to tylko jedna strona medalu. Pan Piotr Gursztyn bowiem (analogicznie jak krytykowani przez niego „realiści-rewizjoniści”) też sięga po narzędzia tzw. historii alternatywnej pisząc, co by było, gdyby Polska stała się sprzymierzeńcem hitlerowskich Niemiec. Przy czym w zasadzie nie widzi różnicy skutków dwóch całkowicie różnych tego wariantów:

- sojuszu polsko-niemieckiego, zapobiegającego Wrześniowi 1939,

- kolaboracji władz marionetkowej Polski, gdyby po przegranej przez nas wojnie obronnej 1939 r. Hitler zechciał taką Polskę utworzyć zamiast Generalnego Gubernatorstwa.

W obu tych hipotetycznych sytuacjach, przyznajmy – jakże diametralnie odmiennych! – Polska, wg autora, kończy jako okrojony terytorialnie kraik wasalny III Rzeszy (w razie zwycięstwa Hitlera) lub jako republika radziecka o granicach Księstwa Warszawskiego (w sytuacji klęski Niemiec). Także w obu tych wariantach splamilibyśmy się udziałem w Holokauście. W zakończeniu książki autor daje do zrozumienia, iż władze II RP, zarówno te przedwrześniowe, jak i późniejsze na wychodźstwie, postąpiły optymalnie, gdyż każde rozwiązanie „proniemieckie” okazałoby się dla interesów Polski gorsze.

W pełni zgadzam się z autorem, że po Wrześniu 1939 już nie mieliśmy innego wyjścia niż to, które faktycznie nastąpiło. Co oczywiście nie oznacza, iż nasi zachodni alianci nie mogli i nie powinni byli inaczej postępować, zarówno w latach 1939 i 1940, jak i później. Odnośnie jednak tytułowego paktu, możliwego do zawarcia jeszcze w I kwartale 1939 r., pozwolę sobie mieć inne zdanie niż autor. Skoro władze II RP postąpiły tak optymalnie dobrze (wg autora), to dlaczego wyszło tak maksymalnie źle (w rzeczywistości)? Proszę porównać nasz polski „bilans otwarcia” (polityczny, terytorialny, demograficzny i ekonomiczny) z dnia 31 sierpnia 1939 r. z takimż „bilansem zamknięcia” z dnia 9 maja 1945 r. Czy sternicy polskiej polityki zagranicznej w 1939 roku, którym przecież nikt nie odmawiał wielkiego i szczerego patriotyzmu, mając możliwość antycypacji owego porównania, też podjęliby takie same jak wtedy decyzje? Ja uważam, że na pewno nie. Szanowny Panie Piotrze, proszę puścić wodze wyobraźni: Mościcki, Śmigły-Rydz i Beck mają w marcu 1939 r. metafizyczną wizję przebiegu przyszłych wydarzeń, łącznie z poznaniem ww. „bilansu zamknięcia” (lub im to uświadamia jakiś uznany jasnowidz, któremu wierzą). Czy naprawdę uważa Pan, że nie zmieniliby wtedy, i to diametralnie, strategii polskiej polityki zagranicznej? Ja twierdzę, że wtedy to by się piętami w d… kopali pędząc do Berlina. I w tejże d… mieliby wówczas gwarancje angielskie. Ale cóż. Jasnowidz, i owszem był, uświadamiał ich, ale go tylko wyszydzili i zmusili do milczenia. Nazywał się Władysław Studnicki. Opis jego iście profetycznej książki jest zamieszczony na tym blogu.

Teraz zatem czas na tę drugą stronę medalu – prezentowaną przez „realistów-rewizjonistów”, jak ich z przekąsem określa p. Piotr Gursztyn. To historycy, którzy wskazują możliwość zupełnie innego biegu dziejów świata, gdyby Polska w 1939 r. została sojusznikiem Niemiec. Niewątpliwie niemiecko-polski atak na ZSRR, skoordynowany z japońskim od strony dalekiego wschodu, wywołałby burzę protestów światowej opinii publicznej, dodatkowo inspirowanej przez radziecką tzw. agenturę wpływu. Do czasu. Na opanowanym obszarze odkryto by miejsca masowych radzieckich zbrodni z lat 1937 i 1938, a ich ogrom naocznie poznaliby liczni, przybyli tam zachodni dziennikarze. Szybko by wtedy doszło do odwrócenia ostrza krytyki, a nawet do usprawiedliwienia inwazji. Zwycięska wojna rzeczywiście skończyłaby się na Uralu, jak pisze autor, ale w innych okolicznościach – sojuszniczego zetknięcia się oddziałów japońskich z niemieckimi i polskimi. Proszę zauważyć, iż w Japonii serio rozważano taką opcję, a pakt Ribbentrop-Mołotow spowodował tam przesilenie polityczne, zmianę rządu i przeorientowanie kierunku japońskiej agresji. W podobnej sytuacji wcale nie musiałoby też dojść do wojny na zachodzie Europy, a i Stany Zjednoczone by do niej nie przystąpiły. Oczywiście to tylko kontrfaktyczne „gdybanie”, ale bardziej mnie przekonujące niż „pasanie przez Polaków niemieckich krów za Uralem” (usprawiedliwiający się już post factum sanacyjny decydent i polityczny bankrut, zacytowany przez autora). Choć przyznaję – bieg wydarzeń czasem doprawdy bywa niemożliwy do przewidzenia. Niekiedy Pan Bóg spuszcza historię z łańcucha, jak już w 1920 r. stwierdził Izaak Babel, choć ten to zapewne był ateistą. I wybiegając w przyszłość jeszcze dodajmy, że dziś nie obserwowalibyśmy na Ukrainie destrukcyjnej działalności Władimira Władimirowicza (ur. 1952), a wg p. Krystyny Kurczab-Redlich – Władimira Płatonowicza (ur. 1950).

Reasumując, przeczytać ów esej historyczny autorstwa p. Piotra Gursztyna jednak naprawdę warto. Znajdziemy w nim wiele ciekawych szczegółów, m.in. dotyczących:

·       międzywojennej polityki państwa czechosłowackiego i jego likwidacji „na raty” w latach 1938 i 1939,

·       „kuchni” konferencji monachijskiej w 1938 r.,

·       stosunku Niemiec do państw sojuszniczych, wasalnych i okupowanych,

·       patologicznej osobowości samego Führera i asekuranckiej postawy jego przybocznych,

·       poglądów elit Polski, Niemiec, Francji i Anglii w tamtym newralgicznym okresie dziejów.

A jakie widzę minusy, poza tym, że nie uznaję tezy autora za przekonywującą (choć rozumiem i szanuję jego pogląd)? Ano nie podoba mi się jego emocjonalnie krytyczny stosunek do postaci Władysława Studnickiego i prof. Pawła Wieczorkiewicza. No i ten błąd geograficzny u góry strony 290 – Włochy leżą na Płw. Apenińskim a nie na Płw. Pirenejskim.

PS. Tematyka genezy Września 1939 już nieraz gościła na tym blogu. Proszę zajrzeć do katalogu tematycznego 1 i odnaleźć w nim opisy książek traktujących o stosunkach polsko-niemieckich. Także tych autorstwa „realistów-rewizjonistów”.

 

sobota, 16 kwietnia 2022

„Rewizja nadzwyczajna. Skazy na królach i inne historie”. Autor: Jerzy Besala

 

Wszystkim moim Szanownym Czytelniczkom i Czytelnikom życzę zdrowych, spokojnych oraz wesołych Świąt Wielkiejnocy AD 2022.

Jerzy Besala „Rewizja nadzwyczajna. Skazy na królach i inne historie”

Wydawca Bellona Sp. z o.o., Warszawa 2018

Pan Jerzy Besala, znany i uznany popularyzator historii, proponuje nam lekturę swoich kolejnych kilkunastu esejów historycznych, głównie dotyczących dziejów Polski. Opisuje w nich wybrane postacie historyczne, a ich charakterystykę i ocenę przedstawia zarówno z perspektywy dzisiejszej, jak i oglądu właściwego dla czasów, w których te osoby żyły i działały. Książkę czyta się „szybko, łatwo i przyjemnie”, pod warunkiem posiadania już pewnego minimum wiedzy historycznej (autor czyni nieco dygresji i niekiedy używa skrótów myślowych). Trochę się rozpędziłem, pisząc przed chwilą „przyjemnie”, albowiem autor dotyka m.in. wielu tematów bardzo tragicznych dla losów Polski. Ale po kolei.

·       Władców Polski należy oceniać wg biblijnej zasady „Po owocach ich poznacie”. Królom, którzy przyczynili się do wzmocnienia państwa, można i trzeba wybaczyć osobiste grzeszki i grzechy, nawet te główne (co jednak nie oznacza, że należy je przemilczać).

·       Dynastia Jagiellonów była w XV i XVI wieku potężna nie tylko w Rzeczypospolitej. Mężczyzn i kobiety tego królewskiego rodu spotykano na tronach także innych państw europejskich. Ich ocena przez historiografię polską nieraz różni się od analogicznej oceny dokonywanej w państwach, w których panowali.

·       Kobiety miały przemożny wpływ na wielu koronowanych władców europejskich. Dotyczy to zarówno legalnych ich małżonek, jak i „oficjalnych” kochanek, będących nieraz żonami wysokich urzędników podległych królom. Władcy najwyraźniej nie przejmowali się więc również i szóstym przykazaniem.

·       Szóstego przykazania nieraz nie przestrzegali także niektórzy wysocy dostojnicy kościelni, czasem w sposób jawny i budzący zgorszenie u współczesnych.

·       Król Jan Kazimierz był tylko dobrym wodzem. Zwycięstwo pod Beresteczkiem (1651) to głównie jego zasługa. Innych zalet u niego, jako osoby panującej, historia się nie dopatrzyła.

·       Hieronim Radziejowski to oczywisty zdrajca z pobudek osobistych. Tym niemniej do tych drugich mogłoby nie dojść, gdyby królewski aparat sprawiedliwości działał bezstronnie.

·       Stefan Czarniecki, upamiętniony w hymnie narodowym, wg dzisiejszej oceny mógłby zostać zaliczony do zbrodniarzy wojennych. Jego oddziały, pacyfikując Ukrainę, dokonywały masakry ludności cywilnej. „W Pohrebyszczach (…) nie oszczędzano nawet dzieci i ciężarnych kobiet. (…) wycięta została także ludność wielu miasteczek Bracławszczyzny” – str. 189.

·       Demokracja szlachecka wyrodziła się w oligarchię magnacką. Posłowie szlacheccy na Sejm Rzeczypospolitej wykonywali polecenia magnatów, od których byli materialnie uzależnieni. A owi mocodawcy mieli głównie na względzie interes własnego rodu, a nie … jakąś tam rację stanu państwa polsko-litewskiego. Cynicznie i skrupulatnie wykorzystywali to przyszli zaborcy.

·       Hugo Kołłątaj, wielce zasłużony dla rozwoju oświaty w gasnącej Rzeczypospolitej, nie miał jednak politycznego wyczucia – zdarzyło mu się przystąpić do Konfederacji Targowickiej.

·       Fakt upamiętnienia pomnikiem jeszcze bynajmniej nie oznacza wiecznej chwały. Autor przedstawia historię nie tylko wznoszenia pomników znanych osobistości, lecz także ich burzenia.

·       Pan Jerzy Besala charakteryzuje również funkcjonowanie dwóch odmiennie różnych ośrodków władzy: polsko-litewskiego sejmu oraz francuskiego przedrewolucyjnego dworu królewskiego. W obu opisach przeważają niestety negatywy. Z tym, że czytając o Wersalu uśmiechamy się pod nosem, a dowiadując się o praktykach sejmowych w okresie około 140 ostatnich lat istnienia I Rzeczypospolitej zgrzytamy zębami.

Pisząc o tym wszystkim autor nie szczędzi wielu interesujących szczegółów – zaczerpniętych, jak na dobrego historyka przystało, z dokumentów i innych publikacji powstałych także w czasach opisywanych wydarzeń. Ich wykaz znajdziemy w bibliografii (str. 285-306). Reasumując, życzę Państwu przyjemnej, poznawczej lektury.

 

sobota, 9 kwietnia 2022

„Westerplatte”. Autor: Jacek Komuda

 

Jacek Komuda „Westerplatte”

Wydawca Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2019

Któż z nas nie słyszał, nie uczył się na lekcjach historii, o bohaterskich obrońcach Wojskowej Składnicy Tranzytowej na gdańskim półwyspie Westerplatte w dniach od 1 do 7 września 1939 r. Mieli wytrzymać maksymalnie 12 godzin, tj. do czasu nadejścia polskiej odsieczy. Bronili się zaś dzielnie przez 7 dni, nawet wtedy, gdy już całkowicie utracili nadzieję na otrzymanie pomocy. I to była prawda. Nikt tych żołnierzy, którzy „prosto do nieba czwórkami szli” (K. I. Gałczyński), bohaterskiego nimbu nigdy nie pozbawi. Ale diabeł tkwi w szczegółach. W latach 90-tych ub. wieku w historiografii zaczęły się pojawiać rysy na wizerunku komendanta placówki, mjr. Henryka Sucharskiego. Nie był on bynajmniej dowódcą bohaterskim. Już dnia 2 września rozkazał poddać Westerplatte. Jego zastępca, kpt. Franciszek Dąbrowski, tego polecenia nie wykonał, a przełożonego rozkazał obezwładnić i (czasowo) uwięzić. Następnie zaś sam skutecznie dowodził dzielną obroną.

Tyle to już wiedziałem zanim sięgnąłem po książkę p. Jacka Komudy. Innych rewelacji historycznych raczej się nie spodziewałem. I bardzo się pomyliłem! Uchylając rąbek tajemnicy wyjawiam, że sześciu spośród poległych obrońców padło od polskich kul i tylko jeden z nich zginął od przypadkowego ostrzału. Inny został zastrzelony przez kapitana, gdy – wywieszając białą flagę – wykonywał kapitulancki rozkaz majora. Czterech zaś kolejnych rozstrzelano za bunt, którym była … próba uwolnienia formalnego (przez cały czas) dowódcy załogi Westerplatte. Sam zaś mjr Henryk Sucharski to wg autora postać dość antypatyczna: początkujący narkoman-morfinista i kandydat na agenta Abwehry. A także tzw. biseks, co w tamtej epoce uznawano za rażącą wadę osobowości. Szczegóły (pasjonujące) znajdziecie Państwo już w partiach książki odnoszących się do ostatnich dni pokoju.

Książka posiada charakter opowieści epickiej, z zachowaniem wielkiej dbałości o realia. Występujący Polacy i Niemcy to postacie autentyczne, to samo można też powiedzieć o ich uzbrojeniu i wyposażeniu kwatermistrzowskim. Opisane obiekty budowlane, urządzenia techniczne, roślinność, naprawdę istniały i ulegały destrukcji podczas siedmiu dni walk. Zapewne jednak drugorzędne szczegóły, w tym niektóre żołnierskie dialogi, zostały wymyślone przez autora. Ale również z dużą dbałością o zachowanie realiów epoki oraz psychologiczno-społecznej charakterystyki ówczesnych żołnierzy polskich i niemieckich. No i ten obraz samych walk – przez cały czas utrzymujący czytelnika w napięciu! Najwyraźniej zrekonstruowany na podstawie spisanych wspomnień obrońców i napastników.

Na zakończenie proponuję uzupełnić lekturę sięgnięciem po noty biograficzne mjr. Henryka Sucharskiego (1898-1946) i kpt. Franciszka Dąbrowskiego (1904-1962), np. w Wikipedii. Autor bowiem tylko bardzo wyrywkowo wspomina o ich losach niezwiązanych ze służbą wojskową w Wojskowej Składnicy Tranzytowej na półwyspie Westerplatte.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Henryk_Sucharski

https://pl.wikipedia.org/wiki/Franciszek_D%C4%85browski

Z lektury książki można wywnioskować, iż bardzo wysokie odznaczenie pośmiertne mjr Sucharski otrzymał w 1971 r. zbyt pochopnie. A planowanego w dniu 1.09.2022 r. kolejnego pochówku jego szczątków na nowym cmentarzu wojskowym na Westerplatte być może nie należy wyróżniać podniosłym, uroczystym charakterem. Uważam, że organizatorzy najbliższej rocznicowej uroczystości powinni przedtem wystąpić o wiążącą opinię Instytutu Pamięci Narodowej.

PS. Franciszek Dąbrowski nie zakończył kariery wojskowej w stopniu kapitana. Po wyjściu z oflagu wstąpił do Wojska Polskiego w kraju i dwukrotnie jeszcze awansował. Stopień komandora porucznika (odpowiednik stopnia podpułkownika) otrzymał w 1946 roku. Niestety w 1950 r. przedwcześnie zwolniono go z wojska, a następnie szykanowano (z powodu bycia przedwojennym sanacyjnym oficerem) także i w cywilnej pracy. Rehabilitację, pieniężne odszkodowanie i większe mieszkanie uzyskał po 1956 r., podczas tzw. październikowej odwilży. Vide Wikipedia, link jak wyżej, wgląd dn. 26.03.2022 r.

 

sobota, 2 kwietnia 2022

Prima Aprilis 2022. Sprostowanie. Autor: Kazimierz Rygiel

 

Prima Aprilis 2022. Sprostowanie

Wczorajszy, primaaprilisowy tekst na blogu to opowiadanie będące wykwitem bujnej wyobraźni autora i absolutnie niemające nic wspólnego z rzeczywistością. X, Y oraz kolega X-a i koleżanka Y to postacie całkowicie fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo (osobiste i sytuacyjne) do konkretnych osób okazuje się być zupełnie przypadkowe. Prawdziwa jest jedynie zamieszczona na samym wstępie informacja, iż tekst mogą czytać wyłącznie osoby pełnoletnie.

 

piątek, 1 kwietnia 2022

"X+Y=?". Autor: Kazimierz Rygiel

 

X+Y=?

Dziś, podobnie jak dokładnie rok temu, zamiast recenzji kolejnej książki o tematyce historycznej zamieszczam tu moje opowiadanie. Zastrzegam, iż tegoroczne jest przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Starszy pan X („X” to krypto-imię) i jego kolega ze studiów mają zwyczaj spotykać się co miesiąc, półtora, najczęściej w jakiejś sympatycznej knajpce i wieść tam męskie dysputy na tematy wszystkie. W restauracji dlatego, ponieważ spotkania w domu odbywałyby się w towarzystwie żon, a to by bardzo ograniczało swobodę ich dyskusji. Znają się i kolegują już prawie 52 lata. Zaprzyjaźnili się jeszcze podczas odbywania miesięcznej praktyki robotniczej, poprzedzającej rozpoczęcie pierwszego roku studiów. Charaktery i zainteresowania osobiste mają raczej niepodobne, różne były też ich dotychczasowe drogi zawodowe. Łączy ich natomiast tzw. dobra chemia - w tym przypadku oznaczająca męską przyjaźń. Ostatnim razem, po obowiązkowym obgadaniu aktualiów politycznych, rozmówcy tradycyjnie zeszli na tematy damsko-męskie i problemy z nimi związane. Kolega X-a ma troje dzieci (z dwóch kolejnych małżeństw). X - jedno, ale nie dałby sobie głowy uciąć, że tylko jedno. Zaznaczając, iż nie są to męskie przechwałki (na takie jest już za stary i za poważny), opowiedział koledze historię wprawdzie sprzed wielu lat, ale dobrze zapamiętaną. Kolega dotychczas jej nie znał. W czasach, gdy się wydarzyła, kontaktowali się sporadycznie, telefonując tylko do siebie z życzeniami imieninowymi i świątecznymi.

***

Był sierpień 1977 roku. X, podówczas 26-letni i jeszcze młodziej wyglądający, przystojny kawaler, wracał z zachodniej Polski do Warszawy pociągiem pospiesznym dalekobieżnym. W przedziale pierwszej klasy było ich tylko dwoje: X oraz pewna atrakcyjna pani. Bardzo mu się spodobała – była, jak to się mówi, dokładnie w jego typie. Podjęli kilkugodzinną rozmowę podróżnych i czas im szybko upływał. Poruszali przeważnie tematy ogólnokulturalne. Z przyjemnym zaskoczeniem zauważyli, iż obydwoje są na bieżąco z repertuarem warszawskich kin i teatrów, oraz że obojgu podobały się te same filmy i przedstawienia. Dojeżdżając do Warszawy X przedstawił się imieniem i zaproponował spotkanie. Pani się zgodziła i dała mu swój numer telefonu do pracy. Poinstruowała go, że ma do telefonu poprosić panią Y (niechże z kolei tu „Y” będzie jej krypto-imieniem). Gdyby sama nie odebrała, a koleżanka z biurowego pokoju zapytała, kto prosi, to ma udawać kuzyna. Pani Y przy okazji wyjaśniła, że faktycznie posiada kuzyna też o imieniu X, o czym jej biurowe koleżanki wiedzą, ale tamten nigdy nie dzwoni, nawet nie zna numeru jej telefonu do pracy. Notabene właśnie wtedy, kończąc podróż i żegnając się, X i Y przeszli ze sobą „na ty”. Nazwiskami się nie przedstawili (ani wtedy, ani później).

X kuł żelazo póki gorące i już następnego dnia zatelefonował do Y. Po chwilowym namyśle wyznaczyła mu spotkanie na mieście za kilka dni, w dzień roboczy po pracy. Obydwoje zjawili się punktualnie. Bezczelny X zagrał vabank proponując, aby od razu pojechali do jego mieszkania (przezeń najmowanego i praktycznie samodzielnego, niekrępującego). Wyprzedzająco i uspokajająco obiecywał dżentelmeńskie zachowanie. Absolutnie nie kłamał. Zawsze obce mu było nachalne i agresywne podejście do płci pięknej, a nawet wręcz przeciwnie – sam deklarował się jako zwolennik female domination. Napomknął jej i o tym aluzyjnie. Wówczas (w 1977 r.) w polskich poczytnych, sprzedawanych spod lady publikacjach seksuologicznych nie używano jeszcze ww. terminu dla określenia owej niegroźnej (dla kobiet na pewno) perwersji. Dziś, jeśliby ktoś chciał zobaczyć, na czym ona polega i jakie formy przybiera, może sobie wygooglować np. xvideos lub pornhub i wpisać te wyrazy (lub ich skrót femdom) do okienka portalu.

Tak zbajerowana pani Y zgodziła się na wizytę u pana X-a bez większego zawahania, chociaż była to ich pierwsza randka. Uznała, że będzie w pełni kontrolować sytuację. I jak wykazała najbliższa przyszłość, nie pomyliła się. Dojazd komunikacją miejską (X zmotoryzował się dopiero 4 lata później) trwał około pół godziny, w tym czasie wiedli rozmowę na jakieś banalne tematy. W mieszkaniu X wyciągnął butelkę dobrego wina, już-już ją chciał otworzyć, czego mu jednak Y gwałtownie i stanowczo zabroniła. Oznajmiła, że nie cierpi alkoholu (pod żadną postacią), a mężczyźni, od których go tylko choć trochę poczuje, natychmiast przestają ją interesować. Zadała też X-owi już po raz drugi pytanie (pierwszy raz zapytała go o to po drodze), czy aby przypadkiem nie pił dziś w pracy, nawet tylko piwa. Zgodnie z prawdą ponownie zaprzeczył, a wtedy kazała mu ze dwa razy chuchnąć. Negatywny wynik „testu” uspokoił ją, znów zrobiła się miła i zalotna. Zaczęła też szczegółowo indagować X-a o sprawy osobiste, przy czym niektóre jej pytania były dość osobliwe: „Czy jesteś zdrowy? Na co w życiu dotychczas chorowałeś? Czy nie zażywasz stale jakichś leków, prochów itp.? Czy twoi rodzice są zdrowi?”. X odpowiadał zgodnie z prawdą, jego odpowiedzi najwyraźniej zadowalały Y. Nieposiadania nałogu tytoniowego nie musiał potwierdzać chyba tylko dlatego, że już podczas podróży pociągiem zauważyli, iż oboje są niepalący.

Niebawem X podjął namacalną adorację jej atrakcyjnych, kobiecych wdzięków. Czyli mówiąc wprost - zaczął się do niej dobierać. Ale niezmiernie delikatnie, gotów w każdej chwili się wycofać. Nie napotkał jednak najmniejszego oporu. Nie pytając o to usłyszał też, że nie musi uważać. Szczegółowego opisu, co się dalej działo, nie będzie. To nie pornografia. Po klasycznym numerku (lekko tylko wzbogaconym elementami femdom na życzenie X-a) leżeli obok siebie i wtedy z kolei X zaczął ją wypytywać o sprawy osobiste. Odpowiadała chętnie. Okazała się 30-letnią mężatką, z czego X do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jako że nie nosiła obrączki. Też była po studiach. Zdradziła męża (przed chwilą) ot tak sobie, tylko dlatego, że X się jej spodobał. Jej mąż jest mądry i dobry, nie pije, nie bije, nieźle zarabia, dba o dom, nie ogląda się za innymi babami, kocha tylko ją, dzieci nie mają. Ona też bardzo kocha męża. X troszkę wtedy zdębiał. Zresztą owa rozmowa prowadzona ex post długo nie potrwała. Y ubrała się i oświadczyła, że już musi iść i żeby jej nie odprowadzał. X zasugerował następną randkę, do czego nie był specjalnie przekonany (ze względu na dopiero co poznany stan cywilny Y), ale tak chyba wypadało. Y zajrzała do małego damskiego kalendarzyka i zaproponowała dzień jutrzejszy albo pojutrze. X wybrał ten drugi termin. Y wtedy oświadczyła, że nie muszą się umawiać na mieście, niech X przypomni jej tylko nr budynku i nr mieszkania (których wchodząc nie zapamiętała), a ona zjawi się tu pojutrze o godz. 18. No i że X w międzyczasie ma koniecznie przestrzegać całkowitej alkoholowej abstynencji.

X przypuszczał, że Y , u której wielkich erotycznych doznań najwidoczniej nie spowodował, teraz go tylko tak grzecznie spławia, nie chcąc mu otwarcie odmówić ani go „wystawić” w jakimś punkcie miasta. W głębi duszy był nawet z tego zadowolony. Nie widział szans na dłuższy i poważny związek z Y, za nieetyczne uznawał bowiem kłusownictwo w cudzym małżeństwie. Ale wskazanego dnia w mieszkaniu oczywiście był i parę minut po godz. 18 drzwi na dźwięk dzwonka otworzył. Y dała mu buzi, zakręciła się zalotnie i zadała to sakramentalne już pytanie o picie alkoholu w biurze. Negatywną odpowiedź znów zweryfikowała jego dwukrotnym chuchnięciem. Po czym sytuacja z przedwczoraj dość wiernie się powtórzyła. Wszystko odbyło się klasycznie, po bożemu. Również z małą dozą femdom, choć tym razem X już nie musiał o to prosić - Y jakby czytała w jego kosmatych myślach. Na żadne jednak tzw. „inne czynności seksualne” Y się nie zgodziła (mimo że tego dnia byli bardziej czyści, po pracy zdążyli przed spotkaniem odwiedzić swoje łazienki). A na sugestię kolejnego spotkania Y zajrzała do kalendarzyka i kazała X-owi zadzwonić za niecały miesiąc, wskazując nawet konkretny dzień we wrześniu. Nie wytłumaczyła tak długiej planowanej rozłąki, a on nie zapytał.

We wrześniu nie zatelefonował, ponieważ nie miał takiego zamiaru. Dalej wiódł swój młodokawalerski żywot wg schematu praca – dom – kobiety – rozrywki kulturalne. W czerwcu 1978 roku dopadła go nagła męska chęć, której dosadne określenie brzmi chuć. Nie miał wtedy stałej dziewczyny, a z usług płatnej miłości nie zwykł korzystać. Raz nawet, choć to zdarzyło się już parę lat później, wyprosił z mieszkania pewną damę, która nieoczekiwanie okazała się być tzw. cichodajką. Niemalże bowiem w ostatniej chwili próbowała zmienić charakter rozpoczynającego się ich intymnego spotkania z romantycznego (jak sądził) na komercyjny. Odszukał więc ubiegłoroczny kalendarz, odnalazł numer telefonu Y i zadzwonił do niej. Telefon odebrała koleżanka i wyjaśniła, że pani Y nie ma nie tylko w pokoju, ale w ogóle w biurze, i że nieprędko wróci do pracy. Na kolejne pytania zadawane przez X-a zaczęła się z niego podśmiewać: „A cóż to za kuzyn, który nie wie, że kuzynka urodziła ślicznego dzidziusia, właśnie jest na urlopie macierzyńskim i podobno też wybiera się na urlop wychowawczy. Niechże pan X zadzwoni do kuzynki do domu, przecież chyba wie, że ma ona w domu telefon.”. I na tym ta dość krótka rozmowa się zakończyła.

Po odłożeniu słuchawki X zadumał się głęboko. Przypomniał sobie zachowanie Y, jej raczej nietypowe wymagania i pytania. Wtedy je sobie tłumaczył obawą Y o własne zdrowie i obsesją na punkcie alkoholu. Teraz zaś dokonał w pamięci stosownego, choć tylko przybliżonego (daty porodu nie poznał) obliczenia. Wyliczył, że od czasu ich randek upłynęło 10 miesięcy i kilka dni. Stwierdził istnienie poszlaki, ale … niczego więcej. Choć poszlaki poważnej – przez co tamten bardzo przelotny romans utkwił mu głęboko w pamięci i nie wyleciał po latach z głowy jak szereg innych, nawet tych dłużej trwających. Zapamiętał także parę innych szczegółów dotyczących osoby Y oraz miejsca i przebiegu dwóch randek z nią. Ale o tym sza. Nie byłyby to jeszcze dane identyfikujące Y (takich sam przecież nigdy nie poznał), ale po co ktoś mógłby snuć choć cień cienia fałszywych przypuszczeń. Dlatego też żadnego żeńskiego imienia, nawet fikcyjnego, X nie wymienił.

***

Dopijając kolejny kieliszek wina kolega X-a zapytał jeszcze o płeć tamtego dzieciaka, a w tym roku już 44-letniego człowieka. X zgodnie z prawdą odrzekł, że się tego nie dowiedział. Owa koleżanka pani Y trajkotała mu tylko ogólnie o „ślicznym dzidziusiu”. Kolega bez przekonania zauważył, że to mogło oznaczać płeć męską, ponieważ dziewczynkę określiłaby jako „śliczną dzidzię”. Dodał też, iż niewykluczone, że X dziś jest także biologicznym dziadkiem. X się roześmiał i powiedział, że po tamtej pamiętnej rozmowie telefonicznej już żadnych dociekań nie czynił, a i jego też nikt nie poszukiwał (choć byłby do odnalezienia, aż do marca 1979 r. mieszkał bowiem pod adresem znanym Y). Owej Y nigdy więcej nie spotkał, nawet przypadkowo (co w wielkim mieście nie dziwota). Działo się to w czasach, gdy leczenie bezpłodności w Polsce dopiero raczkowało. Niektórzy wcale jej nie leczyli, wybierając tradycyjne i sprawdzone metody zachodzenia w ciążę. Czy Y uczyniła to na własną rękę, czy może nawet w porozumieniu z mężem – tego X też się nigdy nie dowiedział. Nie ma również pewności, czy aby przypadkiem nie wystąpił w konkurencji. Y była atrakcyjną kobietą, więc jej „konspiracyjno-prokreacyjny” wybór mógł skutecznie paść nie tylko na niego. Poznali się przecież przypadkiem. Być może go tylko dołączyła do projektu będącego już w fazie realizacji.

A może w ogóle nie ma tu mowy o istnieniu jakiejkolwiek poszlaki? Y puściła się dwukrotnie z X-em w dni niepłodne, bo akurat miała taki kaprys. X jej się spodobał: młodszy, kulturalny, przystojny, grzeczny i delikatny facet, którego mogła kontrolować i trochę nad nim fizycznie dominować. Niektóre panie wolą akurat właśnie takich mężczyzn – nie wszystkie preferują słodkich czy gorzkich brutali. Kolejnych kilka-kilkanaście dni później Y zaszła w ciążę z własnym mężem - przestali to wreszcie odkładać.

Panowie dojedli deser i dopili wino. X zaczął się rozglądać za kelnerką. Dziś przypadała jego kolej zapłacenia rachunku.