niedziela, 18 grudnia 2016

"W ręku Boga (...)". Autor: Andrzej Stojowski

Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia. A i Nowy Rok już tuż-tuż. Trzeba więc powoli zacząć się wprowadzać w nastrój świąteczny i sylwestrowy. Odejdźmy zatem na owe paręnaście dni od historycznej literatury naukowej czy popularnonaukowej, od kontrowersyjnych nieraz esejów historycznych, od często drastycznej literatury wspomnieniowej. Sięgnijmy natomiast po dobrą beletrystykę i pozwólmy jej przenieść nas w drugą połowę XVII wieku.

Jak napisałem we wprowadzeniu do blogu, interesują mnie książki historyczne w najbardziej ogólnym znaczeniu tego określenia. Zatem dobre powieści historyczne również. Dziś zachęcam do sięgnięcia po taką, o której Gustaw Herling-Grudziński wyraził się (cyt. z tekstu na obwolucie) „Przeczytałem tę książkę z ogromnym zainteresowaniem i w wielkim napięciu, tak jak się zawsze czytało Sienkiewicza.”.
Ja, wychowany na Sienkiewiczu, którego „Trylogię” przeczytałem już w życiu dobre kilka (a może i kilkanaście) razy, też dokładnie takie wrażenie odniosłem.
Poniższy tekst kieruję zatem głównie do pasjonatów powieści Henryka Sienkiewicza. Ktoś, kto dotąd w ogóle nie poznał „Trylogii”, albo go owa lektura nie zauroczyła, niech sobie dalsze czytanie niniejszego wpisu odpuści. Może sobie poszukać czegoś innego w mojej „Czytelni książek historycznych” - ma w czym wybierać. A tu – niech od razu przewinie ten tekst do końca, do życzeń świątecznych i noworocznych.

Andrzej Stojowski „W ręku Boga. Trylogii ciąg dalszy”.
Wyd. Bertelsmann Media Sp. z o.o., Klub Świat Książki, Warszawa 1999.

Powieść, której akcja jest doskonale osadzona w realiach Rzeczypospolitej drugiej połowy XVII w., ma dla miłośników twórczości Henryka Sienkiewicza, dwa wielkie walory.

Po pierwsze – Andrzej Stojowski „pisze Sienkiewiczem”, doskonale odwzorowując styl zapamiętany przez nas z lektury „Trylogii”. Nie znając osoby autora można by nawet pomyśleć, że to jakaś cudem odnaleziona, zachowana tylko w rękopisie czwarta część znakomitej epopei.
Stojowski jest jednak – w opisach siedemnastowiecznej prozy życia – bardziej realistyczny niż Sienkiewicz. Jego bohaterowie mają (i rozwiązują) przyziemne problemy finansowe i bytowe. Tchnął w nich również nieco erotyzmu, którego brakowało w platonicznych romansach bohaterów „Ogniem i mieczem”, „Potopu” czy „Pana Wołodyjowskiego” (cóż, inna po prostu była epoka, w której tworzył Sienkiewicz, inne były oczekiwania czytelników).

Po drugie – poznajemy dalsze dzieje głównych bohaterów „Trylogii” (oraz ich dzieci). Jak pamiętamy, Mistrz „uśmiercił” z nich tylko płka Michała Wołodyjowskiego, pozostałych zachowując przy życiu.
Czyż więc nie ciekawe są dalsze losy imć pana Onufrego Zagłoby herbu Wczele, Jana Skrzetuskiego i Andrzeja Kmicica oraz ich pięknych (niegdyś) żon: Halszki i Oleńki? A także Basi Wołodyjowskiej i Krysi Ketlingowej, wdów po bohaterach, ale nadal atrakcyjnych i ponętnych kobiet?

Pytania retoryczne. Już widzę oczami wyobraźni, jak Państwo teraz nerwowo wpisujecie tytuł książki do przeglądarki internetowej, aby dopaść ją w jakimś antykwariacie może jeszcze przed Świętami. Jak nie znajdziecie, to radzę zajrzeć do dobrej biblioteki. Było niejedno wydanie tej książki.
Nie pożałujecie.
Ryczeliście, czytając zakończenie „Potopu”, gdy odczytywano list królewski o Kmicicowych zasługach dla Ojczyzny, a Oleńka łkała „Jędruś, ran twoich nie godnam całować!”.  
Ryczeliście, czytając zakończenie „Pana Wołodyjowskiego” – „Panie pułkowniku Wołodyjowski, Ojczyzna w niebezpieczeństwie, larum grają, a ty na koń nie siadasz, szabli nie chwytasz…”.
To i teraz się popłaczecie podczas czytania krótkiego fragmentu z opisu szarży polskiej husarii pod Wiedniem. Gwarantuję Wam to, bo wiem z autopsji.

Andrzej Stojowski, bazując na treści „Trylogii”, wykreował również własnych bohaterów. M.in. dwóch synów (z nieprawego łoża) tego łotra - arcyzdrajcy z „Potopu”, czyli księcia Bogusława Radziwiłła. Jeden z nich pozostaje w służbach specjalnych (wg dzisiejszej terminologii) Pierwszej Rzeczypospolitej, drugi zaś należy do stanu duchownego, choć przede wszystkim zajmuje się polityką i intrygą polityczną (reprezentuje interesy papiestwa, nie zawsze zgodne z siedemnastowieczną polską racją stanu).

Reasumując: wartka akcja, perypetie miłosne, historyczne bitwy, uniesienie patriotyczne, wielka polityka, bohaterowie fikcyjni w służbie postaci historycznych. Zupełnie jak u Henryka Sienkiewicza. Gdyż jest to dokończenie cyklu powieściowego jego słynnej „Trylogii”. Dokładnie. Tylko tyle i aż tyle.

Jeśli po tej lekturze, lub nawet już w jej toku, podzielicie Państwo moją opinię, to proszę nie dusić tego w sobie (nie ma się czego wstydzić), lecz przekazać ją dalej swoim znajomym o podobnych zainteresowaniach historycznych i literackich. Albo przekonując ich osobiście, albo kopiując i mejlując im link do tego blogu. Albo tylko informując, że wystarczy do okienka przeglądarki internetowej (najlepiej Google) wpisać 3 wyrazy „Czytelnia książek historycznych”.
Naprawdę dziwi mnie, iż książka pozostaje dotąd szerzej nieznana. Poza tym nadaje się, Szanowny Panie Jerzy Hoffman, na świetny scenariusz filmowy.

A tymczasem – życzę wszystkim Moim Czytelnikom oraz Ich Najbliższym wesołych, zdrowych, pogodnych Świąt Bożego Narodzenia, obfitych w dobre jadło i trunki. I oczywiście znalezienia pod choinką dobrej książki historycznej w prezencie gwiazdkowym.
A następnie - życzę szampańskiego Sylwestra i wszelkiej pomyślności w Nowym 2017 Roku.
Niechaj sobie każdy w tej chwili pomyśli jakieś życzenie na nadchodzący 2017 rok. Już? A więc ja teraz Ci życzę, aby się ono w 100% spełniło.

Następny wpis dokonam już w przyszłym roku, na początku stycznia.


środa, 14 grudnia 2016

„Syn czerwonego księcia”. Autor: Antoni Zambrowski

Niniejszy wpis proponuję potraktować jako suplement do poprzedniego.

Antoni Zambrowski „Syn czerwonego księcia”.
Wydawnictwo von borowiecky, Warszawa 2009.

Antoni Zambrowski opisuje pierwsze 24 lata (1934-1958) swojego życia. Tak, to syn tego samego Romana Zambrowskiego, któremu IPN poświęcił obszerną monografię, przeze mnie już tu dopiero co omówioną.

W krótkiej książce Antoni Zambrowski przedstawia autobiografię z okresu dzieciństwa i młodości, koncentrując się na ewolucji własnych poglądów politycznych – od ultrastalinowskich po reformistyczne.
W książce znajdziemy subiektywne, dokonane piórem autora – narratora, ciekawe opisy m.in. jego przeżyć w polskim domu dziecka w ZSRR, zamieszkania i nauki w powojennej zrujnowanej Warszawie, wyższych studiów na uniwersytecie w Moskwie oraz obserwacji przełomowych wydarzeń politycznych w Polsce w 1956 i 1957 roku. Zatem – opisy miejsc i czasów bardzo nietypowych, trudnych dziś do wyobrażenia przez osoby niebędące co najmniej rówieśnikami autora. Głównie dlatego warto po tę książkę sięgnąć. To bowiem narracja uczestnika i świadka wydarzeń, a nie wykład historii, choćby i najciekawszy.
Tylko wyrywkowo i przykładowo, aby zachęcić Szanownych Czytelników, informuję, iż autor m.in. barwnie opisuje, jak w marcu 1953 r. omal go nie zadeptano w tłumie moskwiczan maszerujących w celu obejrzenia zwłok Stalina wystawionych na widok publiczny. A zadeptania na śmierć nie uniknęło wówczas wielu innych (ok. tysiąc osób), takich jak on, „żałobników”.

Spory niedosyt budzi przyjęta cezura czasowa – Antoni Zambrowski zamyka wspomnienia swym demonstracyjnym wystąpieniem z ZMS-u w 1958 r. w proteście przeciwko odejściu przez władze PRL od reform polskiego października 1956. Skądinąd wiadomo, iż autor również i dalszy życiorys miał b. ciekawy, m.in. po wydarzeniach marcowych 1968 r. wylądował w więzieniu. Także ewolucja jego poglądów politycznych bynajmniej nie zakończyła się na dążeniach do reformowania sytemu partyjnego. Przedstawienie dalszej życiowej aktywności wymagałoby jednak odrębnego i obszernego opisu. Nadmienię tylko, iż w 2006 r. Prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył Antoniego Zambrowskiego, syna Romana, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

W przedmowie książki śp. prof. Paweł Wieczorkiewicz wyraził oczekiwanie (cyt.): „Bardzo będę ciekaw kolejnego tomu Antkowych wspomnień, bowiem mam nadzieję, że nie porzuci wiernych czytelników na początku swej życiowej drogi…”.
Cóż, Profesorowi nie było to dane – zmarł przedwcześnie w 2009 r., tj. w roku wydania książki, do której napisał przedmowę. Ale my żyjemy, Szanowny Panie Antoni. I nadal czekamy.


niedziela, 11 grudnia 2016

„Roman Zambrowski 1909-1977 (...)". Autor: Mirosław Szumiło

I kolejna ambitna lektura – znów IPN-owska monografia naukowa. Proszę się jednak owego naukowego charakteru nie obawiać, książka nie jest trudna w odbiorze, a czyta się ją z rosnącym zainteresowaniem.

Mirosław Szumiło „Roman Zambrowski 1909-1977. Studium z dziejów elity komunistycznej w Polsce”. Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2014.

Jest to szczegółowa, naukowa biografia towarzysza Romana Zambrowskiego, w latach 1948-1963 nieprzerwanie należącego do ścisłego kierownictwa PZPR. W okresie terroru stalinowskiego Zambrowski był przez pewien czas (1948-1950) osobą nr 4 w ekipie rządzącej naszym państwem z nadania Stalina. „Więksi” od niego byli wtedy tylko Bolesław Bierut, Jakub Berman i Hilary Minc. W tym złowrogim kwartecie Roman Zambrowski osobiście odpowiadał za wdrożenie nacjonalizacji przemysłu i handlu (prześladując gospodarczych „spekulantów”), za kolektywizację rolnictwa (przymuszając chłopów do wstępowania do spółdzielni rolniczych) oraz za organizację spraw wewnątrzpartyjnych. Swoją przynależnością do ścisłego kierownictwa PPR i PZPR firmował również wszystkie inne niesprawiedliwości systemu, w tym zbrodnie Urzędu Bezpieczeństwa i Informacji Wojskowej, jakkolwiek osobiście ich nie inspirował i nie nadzorował (czynili to Bierut, Berman i Rokossowski). Ale o nich doskonale wiedział i się nie przeciwstawiał.

Autor opisuje drogę życiową tego zasymilowanego polskiego Żyda pochodzącego z rabinackiego rodu (pierwotnie: Rachmila Zambrowskiego). Nieprawdziwa jest przy tym informacja podawana w niektórych innych publikacjach, iż zmienił nazwisko rodowe. W dzieciństwie Rachmil chorował i okresowo cierpiał niedostatek. Jego ojciec, Beniamin Zambrowski, porzucił żonę i dzieci, wyemigrował do Ameryki, gdzie wkrótce zmarł. Ale amerykańska rodzina nie zapomniała o młodym Rachmilu i stryj (szanowany rabin w Buffalo) usiłował go tam ściągnąć z Polski. Jednakże sam Rachmil zawahał się i ostatecznie odmówił.
Trudno się w tym miejscu oprzeć ogólnej refleksji, jak bardzo bywa kapryśny ludzki los w decydującym momencie życia. Gdyby młody Rachmil Zambrowski okazał się posłuszny woli zmarłego ojca i posłuchał stryja, jego dalsza kariera życiowa nie miałaby zapewne nic wspólnego z komunizmem. Za to być może stałby się za oceanem uznanym rabinem, poważanym w tamtejszej diasporze żydowskiej.

Zambrowski już we wczesnej młodości związał się z ruchem komunistycznym. Z czasem został zawodowym funkcjonariuszem KPP, odbył też dwuletnie partyjno-dywersyjne przeszkolenie w ZSRR. Ofiarą stalinowskich czystek, jakie pochłonęły prawie wszystkich polskich etatowych działaczy komunistycznych, nie stał się tylko dlatego, ponieważ w latach 1937-1938 przebywał „na partyjnej robocie” w Polsce, a Komintern „zapomniał” go zawezwać do ZSRR „na konsultacje”. Autor snuje uzasadnione przypuszczenie, iż Zambrowski zawdzięczał ocalenie Dmitrijowi Manuilskiemu, wysokiemu funkcjonariuszowi Kominternu.
Później nastąpiło uwięzienie w polskiej Berezie Kartuskiej, wybuch wojny, ucieczka do ZSRR, kariera politruka w wojsku Berlinga, aktywny współudział w instalacji nowego ustroju w Polsce w 1944 r., kariera w PPR i PZPR.

Roman Zambrowski nie posiadał wyższego wykształcenia, ale był bardzo pracowitym i inteligentnym samoukiem, co przyznawali nawet jego niekomunistyczni przeciwnicy polityczni. Cóż, trudno aby było inaczej, pochodził wszak z rabinackiego rodu, czyli wywodzącego się od biblijnych Lewitów. Żartuję oczywiście.

Mirosław Szumiło przedstawia (chyba z pewnym zdziwieniem podczas pisania) ewolucję poglądów politycznych Romana Zambrowskiego. Ten, wydawałoby się zakamieniały stalinowiec, w przełomowym polskim 1956 r. poparł Władysława Gomułkę, znacznie przyczyniając się do jego powrotu do władzy. Wykazał się przy tym dużą osobistą odwagą, jako że uczynił to m.in. w zażartej dyskusji z Chruszczowem i w obliczu w zasadzie już rozpoczętej radzieckiej interwencji wojskowej. Chruszczow mu tego nigdy nie zapomniał i później kilkakrotnie interweniował u Gomułki, domagając się usunięcia Żyda Zambrowskiego ze składu ścisłego kierownictwa PZPR. Gomułka jednak nie usłuchał, powodowany być może osobistą wdzięcznością, ale też doceniając duże zdolności organizacyjne i pracowitość Zambrowskiego.

A sam Zambrowski – politycznie ewoluował dalej. W wewnątrzpartyjnych rozgrywkach pomiędzy rewizjonistami dążącymi do „demokratycznego socjalizmu” a dogmatykami będącymi wyrazicielami „narodowego komunizmu”, stał się nieformalnym przywódcą tych pierwszych.
I znów wykazał się cywilną odwagą – pozwolił sobie na atakowanie na posiedzeniach Biura Politycznego oraz na plenach Komitetu Centralnego PZPR samego towarzysza „Wiesława”, zarzucając mu błędy w polityce społecznej, gospodarczej i w ogóle bezzasadne odstąpienie od reform polskiego października 1956 r.
Zważywszy bardzo apodyktyczny charakter Gomułki, skończyło się to tak, jak się w owych okolicznościach skończyć musiało. Zambrowskiego w 1963 r. odsunięto od kierowania partią, desygnowano na podrzędne (względem poprzednich funkcji) stanowisko wiceprezesa NIK, gdzie zresztą sobie całkiem nieźle radził, ujawniając niewydolność i marnotrawstwo gospodarcze systemu. Jego syn Antoni związał się z opozycją, przez co trafił do więzienia.

To ostatnie stało się wystarczającym pretekstem, aby Romana Zambrowskiego do reszty sponiewierać. W 1968 r. ogłoszono go „syjonistą”, wyleciał z pracy i z partii, zmuszono go do zamiany mieszkania na dużo mniejsze, przez jakiś czas pozostawał w ogóle bez środków do życia. Później jednak premier Cyrankiewicz przyznał mu emeryturę w wysokości mniej więcej 4-krotnie wyższej od ówczesnej średniej emerytury krajowej. Objęto go również stałą inwigilacją i drobnymi szykanami Służby Bezpieczeństwa. Jego sprawie nadano kryptonim operacyjny „Kajtek” (prawdopodobnie z powodu niskiego wzrostu Romana Zambrowskiego).

W epoce Gierka szykany administracyjne zelżały, ale głównego bohatera już politycznie nie reaktywowano. Na prośbę o przywrócenie chociażby tylko członkostwa partii, Edward Gierek, adresat owej prośby, osobiście przecież znający Zambrowskiego, w ogóle nie raczył odpowiedzieć. W oficjalnych publikacjach historycznych PRL działalność Zambrowskiego bywała przemilczana, bądź przedstawiana jednostronnie negatywnie lub w ogóle nieprawdziwie.

Odnotować również należy bardzo głęboki podział polityczny i ideologiczny w rodzinie Zambrowskiego. Syn Antoni przyjął chrzest i stał się katolikiem. Drugi syn Stefan uznał, iż jest Żydem i wyemigrował do Izraela. Obaj więc sprzeniewierzyli się ideałom ojca, który pozostał ateistą, polskim patriotą i socjalistą internacjonalistą.

Roman Zambrowski do końca życia interesował się polityką, pisał artykuły i wspomnienia - w kraju objęte całkowitą cenzurą, ale różnym sposobem przemycane na Zachód i tam publikowane (m.in. przez paryską „Kulturę” i Radio Wolna Europa). Po wydarzeniach czerwca 1976 r. stał się sympatykiem Komitetu Obrony Robotników. Od komunizmu jednak nie odszedł, pisał teksty poświęcone historii KPP i z niegdysiejszego członkostwa w tamtej partii pozostawał wciąż dumny.
Zmarł w sierpniu 1977 r. w wieku 68 lat.

Omawiana książka to oczywiście nie tylko biografia. W jej tle Mirosław Szumiło opisuje polski komunizm i polskich komunistów okresu międzywojennego, wojennego, dojście komunistów do władzy oraz pierwsze 26 lat Polski Ludowej. Jest to więc zarazem wspaniały podręcznik historii Polski, dość łatwy w odbiorze mimo charakteru monografii naukowej. Osobiście sporo się z tej lektury dowiedziałem, moja szczegółowa znajomość historii PRL dotyczyła bowiem bardziej lat 1970-1989 niż wcześniejszych. Nie znaczy to, iż byłem laikiem w zakresie tematyki historycznej zaprezentowanej w książce. Co to, to nie. Ale o wielu szczegółach będących istotnymi elementami politycznej układanki dopiero z niej się dowiedziałem.

Książka została opracowana i wydana starannie, liczy 527 stron, jest udokumentowana fotografiami Romana Zambrowskiego z różnych okresów jego życia. Aktualnie posiada bardzo przystępną cenę, nabyłem ją w warszawskiej księgarni IPN przy ul. Marszałkowskiej 21/25 za kilkanaście złotych. To naprawdę okazja!


środa, 7 grudnia 2016

„Przeciw dwóm zaborcom. (...)". Autor: Marek Gałęzowski

A teraz coś bardzo ambitnego. Dla zaawansowanych.☺

Marek Gałęzowski „Przeciw dwóm zaborcom. Polityczna konspiracja piłsudczykowska w kraju 
w latach 1939-1947”. Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2013.

Jest to obszerna monografia naukowa poświęcona trzem wybranym organizacjom konspiracyjnym czasu okupacji:
- Obozowi Polski Walczącej,
- Konwentowi Organizacji Niepodległościowych,
- tzw. Grupie „Olgierda”.
Stworzyli je i kierowali nimi, odpowiednio:
- Julian Piasecki,
- Zygmunt Hempel,
- Henryk Józewski („Olgierd”).
Ww. organizacje stanowiły w Polsce podziemnej reprezentację polityczną środowiska sanacji – do września 1939 r. niepodzielnie rządzącej krajem, a następnie słusznie obwinianej za klęskę wrześniową.
I dość powszechnie przeklinanej w polskim społeczeństwie, od prawa do lewa.

Piłsudczycy, działający w wymienionych strukturach, prowadzili działalność stricte polityczną - wydawnictwa podziemne, korespondencja z rządem londyńskim i jego krajową delegaturą, negocjacje z innymi organizacjami konspiracyjnymi, itp. Natomiast swoje liczne i doświadczone kadry oficerskie oddali do dyspozycji dowódcy Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Militarnie podporządkowali się więc całkowicie (w przeciwieństwie do komunistów i części narodowców) rządowi londyńskiemu, co jednak nie przeszkadzało im ten rząd nieraz bardzo ostro krytykować w prasie podziemnej – głównie za jego politykę uległości wobec Stalina i ZSRR.

Autor drobiazgowo wymienia wszystkich działaczy zaangażowanych w konspiracyjnych strukturach piłsudczykowskich, określa ich funkcje, opisuje losy, każdorazowo przywołując źródła informacji. Równie dokładnie analizuje tematykę wydawanej przez nich prasy podziemnej. Jest to zatem książka stricte naukowa, do czytania najlepiej po mocnej kawie. Licznych przypisów nie radzę opuszczać, bo choć są one głównie poświęcone wskazywaniu źródeł informacji, to jednak co pewien czas odnajdujemy w nich także dodatkowe i cenne wiadomości - jak chociażby tę o udzieleniu przez marszałka Śmigłego-Rydza wskazówek oficerowi wysłanemu jesienią 1941 r. z misją do gen. Andersa, czy o podstawowym źródle finansowania OPW, którym było 100 tys. dolarów z przedwojennego funduszu dyspozycyjnego Naczelnego Wodza, posiadanych przez marszałka Śmigłego-Rydza i Juliana Piaseckiego.

W kontekście przywołanej postaci marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza pozwolę sobie wyrazić parę słów krytycznych odnośnie książki. Autor bardzo ogólnikowo, dosłownie jednym zdaniem, odniósł się do hipotezy o planowanym przez marszałka w 1941 r. antysowieckim porozumieniu z Niemcami. Napisał (cyt., str. 120): „Weryfikacja tych przypuszczeń nie wydaje się na obecnym etapie badań możliwa”.
A więc a propos tychże badań. W obszernym wstępie autor wymienia ośrodki dokumentacyjne, do których dotarł, także i te zagraniczne. Na przestrzeni lat, dla potrzeb nie tylko tej książki, wykonał naprawdę iście benedyktyńską robotę. Szkoda, że pominął archiwa węgierskie, niemieckie czy słowackie. Bo przecież tam mógł „zweryfikować przypuszczenia” – w końcu nasz były Naczelny Wódz od grudnia 1940 r. do października 1941 r. niespecjalnie się na Węgrzech ukrywał, a jeśli już, to bardziej przed agentami londyńskiego rządu emigracyjnego niż przed służbami specjalnymi państw Osi. Jego nielegalny powrót z Węgier przez Słowację do kraju i pobyt w Warszawie, też nie stanowiły szczytów zachowania konspiracji (przyjmując, że chodziło o osobę faktycznego przywódcy państwa polskiego sprzed wybuchu wojny).
Prawda ma jednak to do siebie, że przekornie wychodzi na jaw, nawet po wielu, wielu latach. Gdzieś obiło mi się o uszy, że archiwa niemieckie czasu wojny zaczął eksplorować gen. Marian Zacharski. Poczekamy, zobaczymy.

Koncepcja Śmigłego-Rydza współdziałania z Niemcami przeciwko ZSRR (szkoda, że dopiero w 1941 a nie w 1939 roku), jeśli nawet była, to rychło zmarła wraz ze śmiercią marszałka, również zaistniałą w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach.
W następnych latach działacze konspiracyjnych organizacji piłsudczykowskich oddawali już życie w walce z Niemcami – w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego zginęli m.in. Julian Piasecki (szef OPW) i Zygmunt Hempel (przywódca KON). Tylko Henrykowi Józewskiemu się „udało” – dopadła go dopiero polska bezpieka, a i to już w 1953 r., gdy – po śmierci Stalina – klimat zaczął wskazywać na zbliżającą się odwilż polityczną. We wrześniu 1954 r. Józewskiego skazano na dożywocie, w 1956 r. karę tę zmniejszono do 12 lat, kilka miesięcy później już tylko do 5 lat więzienia. A w listopadzie 1956 r. Józewskiemu udzielono rocznej przerwy w odbywaniu kary, po której już do więzienia nie powrócił (wyrok został anulowany). Cyt., str. 464: „Po opuszczeniu więzienia Henryk Józewski zamieszkał w Warszawie przy ul. Koszykowej 24. Zajął się malarstwem i pisaniem wspomnień”. Zmarł w Warszawie w 1981 r. (w wieku 89 lat).

Tyle o tej książce w wielkim skrócie. Przypominam (i ostrzegam), iż jest ona monografią naukową i może być trudną w odbiorze dla czytelnika nieprzyzwyczajonego do podobnej lektury. Ale osoby z ugruntowanymi już dużymi zainteresowaniami historią, zwłaszcza lat okupacji i pierwszych lat powojennych, powinny po nią sięgnąć.


niedziela, 4 grudnia 2016

„Bez ostatniego rozdziału.(...)". Autor: Władysław Anders

W zasadzie to już klasyka...

Władysław Anders „Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939-1946”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2007-2010.

Wspomnienia wielkiego Polaka - uczestnika i współtwórcy naszej historii. Generał Władysław Anders opisuje szczegółowo swoje wojenne i powojenne dzieje - poczynając od kampanii wrześniowej, a kończąc na utworzeniu w Anglii w 1946 r. Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia dla tych polskich żołnierzy, którzy nie mogli bądź nie chcieli powrócić po wojnie do kraju.

Książka jest świadectwem wojennych losów Polaków, którzy znaleźli się w ZSRR i przeszli tam piekło radzieckich więzień, łagrów i zsyłki. Części z nich dane było w 1942 r. opuścić ową nieludzką ziemię, właśnie głównie dzięki generałowi Andersowi. Potem zapisali krwią szlak bojowy na ziemi włoskiej, marząc, że - tak jak w treści hymnu narodowego - dojdą stamtąd do Polski. Nie dane im było. A na obczyźnie stali się z czasem zbędni. Nie zaproszono ich nawet do wzięcia udziału w wielkiej paradzie zwycięstwa, jaka odbyła się w Londynie dn. 8 czerwca 1946 r.

Wiedzy historycznej nigdy dosyć. Książkę napisał świadek epoki, nie można jej jednak zaliczyć do zwykłej literatury wspomnieniowej. Autor to bowiem, jak stwierdziłem na wstępie, współtwórca historii Polski, rozmówca Stalina i Churchilla (nie wspominając już o innych, pomniejszych „możnych tego świata” z lat II wojny światowej). Od samego początku zorientowany w rzeczywistych intencjach ZSRR wobec Polski.

Na zakończenie niemiły zgrzyt, jednak absolutnie niedotyczący wielkiego autora.
Ja tę książkę już kiedyś raz przeczytałem - w latach 80. ub. wieku, było to oczywiście przemycone wydanie emigracyjne lub jakiś krajowy, podziemny reprint (nie pamiętam, tamtą książkę pożyczono mi wtedy w wielkim zaufaniu i tylko na kilka dni).
I stwierdzam, że współczesne wydanie jest nieco uboższe - brak w nim fragmentów tekstu dotyczących pochwalenia przez autora gen. Żukowa (pomocnego organizacyjnie generała NKWD, zbieżność nazwiska z marszałkiem Żukowem) oraz aresztowania (na rozkaz gen. Andersa) polskiego oficera Szadkowskiego - w grudniu 1941 r. kuriera od marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza; marszałek miał jakoby polecić generałowi Andersowi przedarcie się z wojskiem przez linię frontu na ... stronę niemiecką.


czwartek, 1 grudnia 2016

„Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej”. Autor: Keith Lowe

Koniec wojny bynajmniej jeszcze nie oznaczał stabilizacji politycznej i społecznej.

Keith Lowe „Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej”.
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2013.

Osoby niebędące zawodowymi historykami i nieinteresujące się amatorsko historią, na ogół znają tylko ogólne wydarzenia II wojny światowej, a co po niej, to już tylko dysponują jakąś mglistą i wybiórczą wiedzą. Ot, wysiedlenia Niemców z Polski i z Czechosłowacji, repatriacja Polaków z ZSRR, pogrom kielecki, akcja „Wisła” i … chyba nic więcej.

Autor opisuje polityczny bałagan i martyrologię wielu grup ludności, jakie nastąpiły w Europie już po kapitulacji III Rzeszy, by potrwać ładnych kilka lat. M.in. naświetla też nasze, polskie krzywdy, ale i wskazuje polskie grzeszki - w sposób obiektywny, nie jest tu ani polonofilem, ani polonofobem.

A że niektórzy polscy czytelnicy dowiedzą się o tych, także naszych przewinach, być może dopiero z lektury tej książki, to - moim zdaniem - tylko lepiej dla nich. Lepsza bowiem pełna i prawdziwa informacja, niż fragmentaryczna, jednostronna, z przekłamaniami i przemilczeniami. Od zakończenia wojny upłynęło ponad 71 lat, najwyższy czas więc już zacząć oddzielać historię od propagandy.


poniedziałek, 28 listopada 2016

„Krwawy śnieg”. Autor: Guenter K. Koschorrek

I następny 19-latek udaje się z Wehrmachtem na Ostfront.

Guenter K. Koschorrek „Krwawy śnieg”.
Wydawnictwo Vesper, Poznań 2012.

Literatura pamiętnikarska pola walki. Wspomnienia młodego żołnierza (rocznik 1923) z lat 1942-1945, przekonanego, że walczy za ojczyznę i raczej niezaprzątającego sobie głowy zawiłościami natury politycznej.

Jesienią 1942 r., po przeszkoleniu, autor wyrusza na front wschodni. Jego jednostka zostaje skierowana do Stalingradu, co młody Guenter przyjmuje z entuzjazmem. Wprost nie może się doczekać końca długiej podróży, tak mu spieszno na front pod Stalingradem.

Rzecz nietypowa - pomimo młodego wieku Guenter prowadzi pamiętnik, choć jest to w wojsku formalnie zabronione. Posłuży mu on po latach do napisania tej książki.
W jego wspomnieniach odnajdujemy bardzo realistyczne opisy życia w okopach pierwszej linii frontu, oczywiście z uwypukleniem staczanych walk. Widziane oczyma cekaemisty, jako że autor - narrator obsługuje karabin maszynowy.
Pełni służbę głównie na froncie wschodnim, choć nie tylko. Wojenne losy rzucają go również do Francji, Włoch i Danii.

W życiu ma olbrzymie szczęście - dwa razy udaje mu się umknąć prawie pewnej śmierci. Pierwszy raz ucieka spod jej kosy pod Stalingradem, gdy – jako ranny żołnierz – zostaje w grudniu 1942 r. odtransportowany na tyły. Drugi raz tuż po zakończeniu wojny, gdy cudem wywinął się od włączenia go do kontyngentu jeńców wojennych wywożonych do ZSRR.

W życiu osobistym już mu tak szczęście nie dopisuje. Po wojnie porzuca go żona – dla okupacyjnego żołnierza amerykańskiego, z którym następnie wyjeżdża do USA, po rozwodzie zabierając tam także dziecko Guentera. Autor swoją córkę ujrzy dopiero po kilkudziesięciu latach, gdy (cyt., str. 10) „założyła już własną rodzinę i zdążyła zrobić mnie dziadkiem. I to dwukrotnie.”.

W książce znajdziemy dużo informacji o okrucieństwie żołnierzy radzieckich, ale za to nic o głównej tego przyczynie, czyli o faktycznym postępowaniu Niemców na okupowanych terytoriach. Ani mru-mru o Holokauście czy o innych zbrodniach na ludności cywilnej i jeńcach wojennych. Autor coś tam tylko bąka o sadystycznych skłonnościach niektórych swoich kolegów dobijających rannych żołnierzy radzieckich.
Czyli – przemilczeń cała masa. Ale kłamstw propagandowych nie ma, Guenter niewygodne tematy po prostu pomija.

Polska i Polacy na kartach książki pojawiają się bardzo rzadko i tylko w tle. Osobiście mało mnie szlag nie trafił, gdy na str. 131 przeczytałem (cyt.) „Letnie wakacje [1943 r.; K.R.] spędziłem w wojskowym domu wypoczynkowym dla ozdrowieńców w Radomiu w Generalnym Gubernatorstwie. Czas minął miło i odzyskałem pełnię sił. Pogoda była piękna, więc się opaliłem.”.
Radom to miasto, w którym spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość (do matury). Teraz też tam bardzo często (z powodów rodzinnych) jeżdżę. Może uda mi się zlokalizować budynek, w którym mieścił się ów „wojskowy dom wypoczynkowy dla ozdrowieńców”.


środa, 23 listopada 2016

„Snajper. Z frontu wschodniego na Syberię”. Autor: Bruno Sutkus

W zeszłym miesiącu byliśmy na froncie wschodnim wraz z wykształconym oficerem Wehrmachtu (lekarzem wojskowym). Vide tekst dot. książki „Przystanek Moskwa (…)”, autor: Heinrich Haape.
Natomiast ten wpis (i również następny, który zamieszczę tu za kilka dni) odnosi się do wspomnień zwykłego szeregowego żołnierza, który na Ostfront trafił będąc 19-latkiem.

Bruno Sutkus „Snajper. Z frontu wschodniego na Syberię”.
Wydawnictwo Vesper, Poznań 2012.

Jakże dziwne i nietypowe potrafią być ludzkie losy.
Autorem i zarazem bohaterem książki jest żołnierz – strzelec wyborowy, jeden z najlepszych snajperów w całym Wehrmachcie. Po latach tworzy autobiografię, m.in. na podstawie zachowanej książeczki strzeleckiej.

Bruno Sutkus do wojska trafia w 1943 r. mając 19 lat. Pochodzi ze wschodnio-pruskiej wsi, z rodziny prostych robotników folwarcznych, czyli nawet nie chłopów małorolnych. Wykształcenie jedynie podstawowe, choć to i tak więcej niż w przypadku jego ojca, który jest analfabetą. Ale za to ów ojciec okazuje się być nieślubnym dzieckiem jakiegoś hrabiego.
W ogóle pochodzenie autora, „po mieczu” i z „nieprawego łoża”, jest mocno tajemnicze. Kto wie, czy jego biologicznym dziadkiem nie był przypadkiem jakiś polski zgermanizowany arystokrata.
Bruno jest człowiekiem pracowitym, zdyscyplinowanym, twardym, bez nałogów. Przełożeni w wojsku szybko odkrywają jego zdolności strzeleckie i czynią z niego snajpera. A on sieje na froncie wschodnim spustoszenie. Na swoim „koncie” ma nawet radzieckiego generała.

Pierwsza część książki to opis dzieciństwa plus wojenne przygody Sutkusa. Do tych wspomnień będzie jeszcze później powracał, jego narracja bywa miejscami niechronologiczna. Opisuje prawie każde ze swoich snajperskich trafień (łącznie było ich ponad dwieście) oraz przedstawia sposób działania strzelca wyborowego, niepolegający przecież tylko na celnym oddaniu strzału. Dochodzą do tego jeszcze takie „drobiazgi” jak umiejętność maskowania się w terenie, wybór celu, prawidłowe określenie odległości, permanentna dbałość o broń, zmiana stanowiska po oddaniu strzału, obrona przed snajperem przeciwnika, itp. W razie dostania się do niewoli mógł tylko (w najlepszym przypadku) liczyć na szybką śmierć.

A powojenne losy Sutkusa? Oj, bardzo, bardzo nietypowe. Już z tytułu książki dowiadujemy się, że autor trafił do radzieckiego „raju”, i to na Syberię. Ale jeśli przyszły czytelnik spodziewa się, iż Bruno dostał się tam wraz z transportem niemieckich jeńców wojennych w 1945 r., to uprzedzam – nic bardziej błędnego. On bowiem na Syberii znalazł się dopiero w 1949 r., a i to w zasadzie … dobrowolnie. Jak do tego doszło, proszę przeczytać samemu (samej).
Następnie śledzimy jego ciężkie losy w ZSRR – życie rodzinne, „karierę” zawodową w rolnictwie (oczywiście kołchoz), leśnictwie (wyrąb w tajdze) i górnictwie. Wieloletnie starania o zgodę na wyjazd z „raju” i powrót do Niemiec były bezskuteczne i jedynie przysparzały mu kłopotów. Wrócił dopiero w 1997 r., bez grosza przy duszy, mając 73 lata, wraz z urodzonym na Syberii synem (jak zauważyłem, moim rówieśnikiem – ten sam rocznik i znak Zodiaku).

We wspomnieniach jedno mnie niemile uderza, a mianowicie – całkowity brak politycznej refleksyjności autora. Widzi swoje i swoich rodaków wojenne oraz powojenne krzywdy, i to prawda. Natomiast brak jest choćby jednego zdania, że to wszystko przecież następuje w ramach odwetu za ogromne zbrodnie niemieckie. A tych – jakby w ogóle nie było, żołnierze niemieccy walczyli za swoją ojczyznę, i szlus. Nasze Poznańskie to Kraj Warty w Niemczech, z którego okrutni Polacy wygonili po wojnie niemieckich kolonistów przybyłych tam z ZSRR (w ramach wymiany ludności) w 1939 i 1940 r. I ani słówka, że przecież ci koloniści zajęli domy, z których krótko przedtem wyrzucono Polaków. Wydawca też się nie pokusił o stosowne przypisy.

Reasumując, pod względem politycznym wspomnienia Sutkusa są mocno subiektywne, jednostronne. Kłamstw nie ma, ale przemilczeń – mnóstwo. Cóż się jednak dziwić, tworzy je po latach człowiek niewykształcony i ze zmarnowanym życiem. Wielką zaletą jego wspomnień są natomiast realistyczne opisy walk i w ogóle codziennej egzystencji na pierwszej linii frontu, a po wojnie – życia w radzieckiej Litwie i na Syberii. To taka historia w mikroskali – dzieje szarego człowieka, jednego z milionów ludzi, których życie tak bardzo „urozmaicili” Hitler i Stalin. Przeczytać warto.


niedziela, 20 listopada 2016

„Umierać za Gdańsk!”. Autor: Marco Patricelli

I znów o tym samym, ale myśląc nie po polsku.

Marco Patricelli „Umierać za Gdańsk!”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2013.

Autor, włoski historyk, przedstawia genezę i przebieg konfliktu niemiecko-polskiego w 1939 r., który doprowadził do wybuchu II wojny światowej. Osobiście jest Polakom b. przychylny i w prezentowanej narracji wydarzeń nie kryje do nas sporej sympatii. Tym niemniej jako nie-Polak może sobie pozwolić na dużo sceptycyzmu w ocenie II Rzeczypospolitej – jej polityki, armii i przebiegu wojny obronnej w 1939 r.
Osobiście lubię sięgać do zagranicznych opracowań nt.  historii Polski – dobrze jest bowiem wiedzieć „jak nas widzą i piszą”.

Marco Patricelli b. szczegółowo charakteryzuje europejską dyplomację w latach 1938 i 1939, która:
- dopuściła do zniszczenia państwa czechosłowackiego,
- uczyniła konflikt niemiecko-polski konfliktem ogólnoeuropejskim,
- nie zapobiegła wybuchowi wojny.

Przedstawiając wydarzenia chronologicznie, autor bazuje na dokumentacji źródłowej – głównie raportach i wspomnieniach przedwojennych włoskich dyplomatów, w tym ambasadorów i konsulów Italii w państwach europejskich. Interpretuje fakty już skądinąd znane, a mianowicie:

- przywódcy Polski, których określa mianem „Pułkowników”, bardzo przeceniali zdolności militarne Polski i bardzo nie doceniali potęgi armii niemieckiej,

- ci sami przywódcy bezpodstawnie oparli plan wojny z Niemcami na założeniu szybkiej, odciążającej nasze wojsko ofensywy armii francuskiej,

- politycy i dowódcy wojskowi Francji i Anglii już na kilka miesięcy przed Wrześniem’39 podjęli decyzję o nieudzieleniu mam wymiernej pomocy militarnej w pierwszym roku wojny, co oczywiście stanowiło ich wielką tajemnicę, której nasi dyplomaci i wojskowi nie odkryli,

- latem 1939 r. Hitler nie był już zainteresowany ew. ustępstwami Polski w sprawie Gdańska i eksterytorialnej komunikacji przez polski pomorski „korytarz”, postawił bowiem na wojnę,

- jedynie Hermann Goering szczerze i dosłownie do ostatnich dni sierpnia usiłował zapobiec wybuchowi wojny, w tym celu stworzył własne dyplomatyczne kanały informacyjne, z pominięciem niemieckiego MSZ,

- pakt Ribbentrop – Mołotow stał się największym „zaskoczeniem” tylko dla Warszawy; w innych stolicach europejskich z ewentualnością porozumienia się Hitlera ze Stalinem (i z następstwami tego) liczono się już od lipca.

Książka jest oczywiście przeznaczona głównie dla czytelnika włoskiego. Dobrze więc, że autor – poza tytułową tematyką genezy wybuchu wojny – przybliża temuż czytelnikowi także inne wydarzenia z najnowszej historii Polski, czyniąc to z wielką dla nas sympatią. I tak:
- opisuje i uwypukla wielki polski wkład w zwycięstwo aliantów, jakim było rozpracowanie przez polskich kryptologów Enigmy (genialny Alan Turing otrzymał od nich bezcenny „zaczyn”, bez którego nie rozwinąłby swojego geniuszu),
- przedstawia (dość szczegółowo) przebieg wojny obronnej Polski w 1939 r. oraz (już tylko pobieżnie) udział Polaków w innych kampaniach II wojny światowej,
- ukazuje martyrologię polskiej ludności cywilnej i jeńców wojennych, w tym zbrodnię katyńską oraz historię wieloletniego kłamstwa katyńskiego (nie tylko w ZSRR i państwach Europy wschodniej).

Minusy książki:
- miejscami dość chropawe tłumaczenie,
- irytujące drobne błędy edytorskie, tzw. literówki.

No i błąd merytoryczny samego pana profesora (włoskiego). Autor, słusznie podejrzewając, że śmierć gen. Władysława Sikorskiego mogła nastąpić w wyniku zamachu, pisze, iż tego pamiętnego dnia na Gibraltarze miał międzylądowanie samolot radziecki z wiceministrem Andriejem Wyszynskim na pokładzie. W istocie samolotem tym leciał radziecki ambasador w Londynie, Iwan Majski, a nie ludowy wicekomisarz Andriej Wyszynski.

Poza tym Marco Patricelli – skrótowo przedstawiając obecność naszych żołnierzy na frontach II wojny światowej – zupełnie pomija I i  II Armię Wojska Polskiego, po polskiej stronie „wschodniej” wymieniając tylko marginalną Armię Ludową. A przecież obydwie ww. formacje liczyły dobrze ponad sto tysięcy frontowych żołnierzy. I na pewno wniosły swój wkład w zaangażowanie (w ostatnich miesiącach wojny) sporych sił niemieckich. Uważam, iż nie mniejszy niż Polskie Siły Zbrojne na zachodzie. Kontekst polityczny (podległość Stalinowi, wyżsi oficerowie oddelegowani z Armii Czerwonej) nie powinien być w tym przypadku, tj. w ocenie polskiego wkładu w zwycięstwo nad Niemcami, brany pod uwagę.

Panu profesowi z Włoch się to po prostu „zapomniało”. Nie tylko jemu.
Kilka lat temu śledziłem w TV jakąś dyskusję historyków na podobny temat, z udziałem Normana Daviesa. Brytyjski historyk stwierdził, że w końcowej fazie II wojny światowej do walki z Niemcami wystawiliśmy regularne siły zbrojne 5-te co do liczebności (po ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Francji). Któryś z polskich historyków poprawił go, mówiąc iż byliśmy na 4-tym miejscu, przed Francją, wskazując właśnie dwie polskie armie bijące się na froncie wschodnim. Norman Davies zastanowił się, przeliczył to w myślach i z zażenowaniem odparł: „A rzeczywiście, tak, tak.”.


PS
Oprócz dwóch powyżej wymienionych błędów merytorycznych autora, oraz wspomnianych „literówek”, zauważyłem następujące niedociągnięcia redakcyjne (autora, tłumacza bądź wydawcy), konieczne do natychmiastowego poprawienia (długopisem w posiadanym egzemplarzu książki):

str. 9 wiersz 8 od dołu:
jest „rządną odwetu”, a powinno być „żądną odwetu”; błąd ortograficzny, którego edytor tekstów nie poprawił, gdyż wyraz ten, w zależności od znaczenia, pisze się albo przez „rz” (rządny czyli gospodarny) albo przez „ż” (żądny czyli pragnący);

str. 296 wiersz 2 od góry:
jest „wyżynają”, a powinno być „wyrzynają”; błąd ortograficzny, którego edytor tekstów nie zauważył, ponieważ wyraz ten pisze się, w zależności od znaczenia, przez „ż” (wyżynać kosą, sierpem) lub „rz” (wyrzynka w leśnictwie, wyrzynać las, itd.); proszę sobie sprawdzić w słowniku ortograficznym; zatem bezwzględnie powinno być: „… polscy i niemieccy cywile dosłownie się wyrzynają”;

str. 313 wiersz 14 od góry:
jest „Władysław Sosnkowski”, a powinno być „Kazimierz Sosnkowski”;

str. 367 wiersz 8 od dołu:
jest „do czerwca 1940 roku”, a powinno być „do czerwca 1941 r.”; deportacje polskiej ludności na Syberię i do Kazachstanu z terenów zajętych przez ZSRR trwały aż do napaści Niemiec na ZSRR dn. 22 czerwca 1941 r.;

str. 371 wiersz 10 i 11 od góry:
jest „Moskwa wznawia przerwane stosunki polityczne z pozycji siły”; to bzdura – stosunki dyplomatyczne pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a rządem radzieckim nie zostały wznowione;

str. 436, wiersze 8-13 od dołu:
Zajęcie Zaolzia przez Polskę miało miejsce w już w październiku 1938 r., czyli ewidentnym błędem jest zapis, iż Polska (cyt.) „uregulowała stosunki z Pragą odnośnie Śląska Cieszyńskiego” w następstwie (cyt.) „rozbioru Czechosłowacji w marcu 1939 r.”.




czwartek, 17 listopada 2016

„Tajna gra mocarstw. Wiosna – lato 1939”. Autor: Lech Wyszczelski

Ciągle nie daje mi spokoju ów pamiętny 1939 rok.

Lech Wyszczelski „Tajna gra mocarstw. Wiosna – lato 1939”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2014.

To już 3-cia książka Lecha Wyszczelskiego omawiana na tym blogu. Pierwsze dwie opisałem w sierpniu br., z których szczególnie polecam biografię marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.
Dziś tenże marszałek jest znów bohaterem proponowanej lektury. Bohaterem jednak zdecydowanie negatywnym, jako że dał się oszukać łże-sojusznikom. Towarzyszem jego naiwności okazał się również minister Józef Beck.

Autor, korzystając ze szczerych powojennych wspomnień polityków francuskich i brytyjskich, a także z odtajnionych dokumentów dyplomatycznych, dowodzi – krok po kroku – naszej polskiej naiwności AD 1939.
Bezspornie wykazuje, iż:

- Wielka Brytania i Francja wciągnęły Polskę do wojny z Hitlerem, pragnąc odwrócić od siebie pierwszy impet uderzenia armii niemieckiej,

- owszem, oba te państwa też nastawiły się na wojnę z Niemcami, ale wg ich założeń miała to być długa, około trzyletnia wojna na wyczerpanie,

- Polskę już od samego początku spisano na straty w 1-szej fazie wojny, widząc jej odrodzenie dopiero po ostatecznym zwycięstwie nad Niemcami,

- już w maju 1939 r. najwyżsi dowódcy sił zbrojnych Francji i Wielkiej Brytanii na tajnej naradzie zdecydowali, że Polska nie otrzyma natychmiastowego wsparcia wojskowego w wymiarze odciążającym jej wysiłek wojenny,

- przez całą wiosnę i lato 1939 r. polscy politycy i wojskowi byli z premedytacją oszukiwani przez ich francuskich i brytyjskich partnerów, obiecujących realną pomoc militarną w razie napaści ze strony Niemiec,

- przez cały ten czas Polacy byli mamieni pomocą militarną tylko w jednym celu: abyśmy nie ugięli się przed żądaniami Hitlera i nie stali się państwem satelickim Niemiec,

- jakkolwiek owa tytułowa tajna gra mocarstw była rzeczywiście ściśle tajna, to jednak symptomy rzeczywistych zamiarów Francji i Anglii można było dostrzec podczas rokowań (żenujące spory o jednoznaczną redakcję porozumień politycznych i wojskowych, niechęć udzielenia pomocy materialnej, koncentrowanie się na problemach ubocznych),

- także już podczas kampanii wrześniowej obiecywano Polsce, że ofensywa francuska nastąpi lada chwila, jedynie po to, aby strona polska przypadkiem nie poddała się i nie poprosiła Niemców o zawieszenie broni.

Zatem z lektury tej (dokumentowanej źródłowo) jednoznacznie wynika, iż polscy sanacyjni przywódcy byli cały czas wodzeni za nos przez Francuzów i Anglików i faktycznie realizowali obce interesy. Skończyło się to dla nas nie tylko przegraną wojną, ale wręcz narodową katastrofą - na miarę upadku Rzeczypospolitej po nieudanym powstaniu kościuszkowskim. Chyba tylko niezłomności Churchilla i jego (oraz Roosevelta) awersji do nazizmu zawdzięczamy, że wojna nie skończyła się już w 1940 r. zaraz po klęsce Francji.

W książce dostrzegłem kilka błędów edytorskich, o czym powiadomiłem wydawnictwo e-mailem. Trzy najbardziej rażące podaję poniżej i proponuję poprawić długopisem w trzymanym egzemplarzu książki.

Str. 56, wiersz 12 od góry, rażący błąd dot. daty zajęcia czeskiej Pragi przez Hitlera:
jest „1936 r.”, a powinno być „1939 r.”

Str. 108, wiersz 9 od góry, błąd w pisowni:
Jest „polska”, a powinno być „Polska” (wyraz występuje jako rzeczownik).

Str. 110, wiersz 5 od góry, rażący błąd w brzmieniu nazwiska:
Jest „Świński”, a powinno być „Świrski”.

Na zakończenie osobista refleksja. O tym wszystkim, co w tej książce, choć nie tak szczegółowo i bez źródłowego udokumentowania, to już uczono mnie na lekcjach historii w okresie PRL. Podchodziłem do tej wiedzy jednak z pewną rezerwą, wietrząc propagandę mającą na celu wywołanie niechęci do „imperialistów” - Francji i Wielkiej Brytanii. No bo przecież oba te państwa jednak przystąpiły do wojny już dn. 3 września 1939 r.
Ale nie głównie w obronie Polski. Wykorzystano ją tylko jako pretekst, by – dopiero przygotowując się do wojny – czekać na jak największe wykrwawienie się Niemców w wojnie z Polską.
A więc to była prawda.


środa, 16 listopada 2016

„Błędy wojenne polskich dowódców. (...)". Autor: Romuald Romański

I jeszcze jeden "przekrój przez stulecia". Tym razem militarny.

Romuald Romański „Błędy wojenne polskich dowódców. Dziejowe zagadki. Dlaczego przegrywaliśmy wojny, bitwy i kampanie”.
Wydawnictwo Bellona S.A., Warszawa 2013.

Lektura łatwa w odbiorze i bardzo interesująca. W sam raz, aby zarazić miłością do historii. A wszystko to zasługa autora. Nie po raz pierwszy okazuje się, że ważna jest nie tylko treść, ale i forma. Pan Romuald Romański opowiada tytułowe dzieje w sposób gawędziarski i wręcz przykuwający uwagę czytelnika, ma po prostu ten dar Boży. Inni, nawet więksi znawcy historii, tworzą swoje naukowe i popularnonaukowe teksty w sposób nudny, suchy i lakoniczny, a więc odbiorcami z konieczności stają się tylko ich koledzy po fachu oraz nieliczni „niezawodowi” wielcy pasjonaci historii (proszę i mnie zaliczyć do tej drugiej grupy).

Autor omawia nie tylko sam przebieg kilku bardzo ważnych w historii Polski przegranych bitew (wskazując przyczyny porażek), ale też każdorazowo przybliża tło historyczne konkretnej epoki. A zatem osoby, które niegdyś nie uważały na lekcjach historii, mogą teraz nadrobić swoje zaległości.

Mamy więc historyczną korektę „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza - opisy bitew pod Żółtymi Wodami, Korsuniem i Piławcami, oraz uzupełnienie „Potopu” - opis przegranej bitwy ze Szwedami pod Warszawą w 1656 r., już po jej wcześniejszym zdobyciu przez Polaków i po tym, jak pan Zagłoba z małpami wojował.
Dowiadujemy się też, że Insurekcja Kościuszkowska zakończyła się przedwcześnie, ponieważ bitwa pod Maciejowicami wcale nie musiała się odbyć, a Tadeusz Kościuszko był wprawdzie wybitnym inżynierem pola walki, ale strategiem i dowódcą co najwyżej przeciętnym.
Powstanie Listopadowe skończyło się zaś niepowodzeniem z powodu kunktatorstwa i asekuranctwa generałów Chłopickiego i Skrzyneckiego, którzy zaprzepaścili kilka okazji militarnych zwycięstw. Także gen. Ignacy Prądzyński, początkowo równie genialny co niedoceniony strateg, z czasem podupadł na duchu i tylko psuł morale żołnierzy swoim defetyzmem.

Na zakończenie malutka szczypta goryczy. Wydawnictwu Bellona poleciłbym lepszego redaktora odpowiedzialnego za wydanie tej książki. Zauważyłem kilka irytujących błędów tzw. edytorskich, w tym jeden rażący ortograficzny (na str. 141 nazwisko „Sapiecha” zamiast „Sapieha”) oraz jeden faktograficzny (caryca Katarzyna II zmarła w 1796 r., a nie w 1795 r., jak błędnie podano na str. 281). Ta ostatnia pomyłka jest dość istotna, ponieważ w 1795 r. doszło do wykreślenia Polski z mapy politycznej świata w następstwie III rozbioru, którego głównym „reżyserem” była właśnie Katarzyna II.

Ale to zaiste drobiażdżek. Dwa ww. błędy proszę po prostu poprawić długopisem w posiadanym egzemplarzu książki, jako i ja uczyniłem. I dalej o nich już nie myśleć. Książka została naprawdę interesująco i z talentem napisana.


wtorek, 15 listopada 2016

„Mroczne karty historii Polski”. Autorka: Iwona Kienzler

No to jeszcze raz p. Iwona Kienzler

Iwona Kienzler „Mroczne karty historii Polski”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2013.

O tym w szkole nie nauczą. Chyba że w licealnej klasie humanistycznej na zajęciach kółka historycznego.

Do lektury tej książki zachęcam zatem osoby mające wiek szkolny już za sobą, ale zainteresowane historią Polski, co wg mnie jest obowiązkiem każdego Polaka. Szkoda, że nie obowiązkiem ustawowym.

Autorka zamieściła na 287 stronach książki, w sposób bardzo wybiórczy, opisy „przypadków historycznych” z całego okresu Polski przedrozbiorowej, przedstawiając je takimi, jakimi w istocie były, nic nie wybielając i nie przemilczając.
Dowiemy się zatem (m.in.), że książęta piastowscy truli, kastrowali i oślepiali swoich politycznych rywali, jaki los spotkał kobietę, która nie chciała ulec przyszłemu polskiemu królowi Kazimierzowi Wielkiemu, na czym polegało rzemiosło katowskie i jak wykonywano publiczne egzekucje, a nawet o tym, że wybranym elekcyjnym królem Polski niekoniecznie zostawał ten kandydat, który podczas wolnej elekcji zdobył najwięcej głosów.

Pani Iwona Kienzler stara się również wprowadzić czytelnika w społeczne realia opisywanej epoki, zwracając uwagę, że to, co nas dziś szokuje, niegdyś bywało normą. Gdy jednak któraś z przedstawianych postaci przekraczała swoimi czynami nawet ówczesne standardy, autorka zaraz to podkreśla i opisuje reakcję ówczesnej opinii publicznej.

Reasumując - jest to dość interesujący przekrój przez stulecia, dedykowany jednak chyba tylko osobom z już co najmniej podstawową wiedzą historyczną. Zastrzeżenie konieczne - w książce nie ma przypisów objaśniających całokształt dokonań historycznych opisywanych postaci, oraz w jakich uwarunkowaniach politycznych one żyły i działały. I nawet dobrze, że takich przypisów nie ma. To w końcu nie jest księgarska półka dla absolwenta trzyletniego technikum wieczorowego, na podbudowie zasadniczej szkoły zawodowej.😊


poniedziałek, 14 listopada 2016

„Maria Konopnicka, rozwydrzona bezbożnica”. Autorka: Iwona Kienzler

Dziś, dla odmiany, coś z historii literatury.

Iwona Kienzler „Maria Konopnicka, rozwydrzona bezbożnica”.
Wyd. Bellona, Warszawa 2014.

Iwona Kienzler przedstawia szczegółowo życiorys Marii Konopnickiej, nic w nim nie przemilczając, a wręcz przeciwnie - wskazując także na „dyskusyjne” fakty w tej biografii (tj. tylko hipotetyczne).

Czytamy więc najpierw o pochodzeniu i dzieciństwie Marii, potem o jej zamążpójściu - w pierwszych latach szczęśliwym, skoro urodziła mężowi ośmioro dzieci (z których sześcioro osiągnęło później wiek dojrzały).
Następnie śledzimy perypetie Marii Konopnickiej mieszkającej i tworzącej w Warszawie, już z dala od męża. Perypetie te dotyczą kłopotów wydawniczych (cenzury zarówno urzędowej - carskiej, jak i tej nieformalnej, obyczajowej), naprawdę wielkich problemów z wychowywaniem gromadki dzieci, i w ogóle przyziemnych trosk dnia powszedniego. Aż dziw bierze, że autorka „Roty” miała siły i czas na rozwijanie twórczości literackiej, a także na domniemane romanse z panami skrupulatnie wymienionymi przez Iwonę Kienzler.

A los, oprócz tego, że dał Marii Konopnickiej wielką i zasłużoną sławę literacką (jeszcze za życia okrzyknięto ją czwartym wieszczem narodowym), to bynajmniej jej nie oszczędzał. Była obecna przy łożu śmierci ukochanego syna, umierającego w wieku 27 lat. Stała się niechcianą babcią nieślubnego wnuczka, którego urodziła córka - kleptomanka. O tym wszystkim, jak i o jeszcze wielu innych, równie drażliwych problemach rodzinnych i osobistych, przeczytamy w książce.

Skąd się wzięła owa tytułowa „rozwydrzona bezbożnica”? Ano stąd, że katoliczka Maria Konopnicka była nieco na bakier z instytucjonalnym Kościołem i nauką społeczną Kościoła na przełomie XIX i XX w., choć na pewno nie z samą religią. Dawała temu wyraz w niektórych swoich publikacjach (głównie tych wcześniejszych), jak i generalnie - niespecjalnie bogobojnym trybem życia. Za przykład niech wystarczy okoliczność chrztu jej najmłodszej córki Laury w wieku ... 24 lat, dopiero tuż przed ślubem.
Ostatni rozdział książki poświęcony jest zagranicznej „włóczędze” Marii Konopnickiej po Europie i tylko sporadycznym przyjazdom do Królestwa, głównie w sprawach rodzinnych. Cały czas przebywała wtedy z malarką Marią Dulębianką, w czym niektórzy badacze życiorysu sławnej poetki i pisarki widzą „związek partnerski” obu tych pań. Moim zdaniem - niebezpodstawnie, ale jednak tylko hipotetycznie.

Maria Konopnicka zmarła w 1910 r. w wieku 68 lat (a nie 64, jak stoi w niektórych opracowaniach). Jej pogrzeb we Lwowie na Cmentarzu Łyczakowskim stał się okazją do wielkiej patriotycznej manifestacji, jednakże bez udziału duchowieństwa, na skutek zakazu arcybiskupa.
Maria Dulębianka przeżyła przyjaciółkę o niecałe 9 lat (doczekała wolnej Polski), pochowano ją początkowo w grobie Marii Konopnickiej, ale później jej szczątki ekshumowano i przeniesiono na pobliski Cmentarz Orląt.

Dwie refleksje na koniec.

1. Dlaczego Kościół, niechętny Marii Konopnickiej za życia, dziś już ją lubi? Ano stąd, że przecież i duchowni (podobnie jak wszyscy inni wykształceni Polacy) czytali jeszcze w szkole podstawowej i średniej jej piękne wiersze oraz przepojone wrażliwością społeczną nowele. Jak tu nie kochać Marii Konopnickiej za utwory „Nie rzucim ziemi” („Rota”), „W piwnicznej izbie”, „Jaś nie doczekał”, „A jak poszedł król na wojnę” (osobiście znam ten wiersz na pamięć), „Naszą szkapę”, i wiele innych tzw. duszoszczypatielnych utworów poetyckich i prozą. A wiekowo rozpoczynaliśmy tę naszą miłość do autorki oczywiście od bajki dla dzieci pt. „O krasnoludkach i sierotce Marysi”.

2. Wszyscy wiemy, mniej więcej, kim była Maria Konopnicka. Przechodzimy ulicami, którym patronuje, nieraz uczęszczamy do szkół jej imienia (osobiście swego czasu ukończyłem II LO im. Marii Konopnickiej w Radomiu). Odwiedzając Cmentarz Łyczakowski we Lwowie wizytujemy jej grób - to żelazny punkt programu wszystkich wycieczek do Lwowa.
Sięgnijmy zatem teraz jeszcze i po książkę p. Iwony Kienzler. Dokładnie poznamy z niej burzliwe życie rodzinne i osobiste Wielkiej Polki.


czwartek, 10 listopada 2016

„Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569-1999”. Autor: Timothy Snyder

Tekst okolicznościowy z okazji Narodowego Święta Niepodległości. Ku zadumie i refleksji.

98 lat temu nasza Ojczyzna odzyskała niepodległość po 123 latach (1795-1918) nieistnienia jako suwerenne państwo. Owe 123 lata to szmat czasu, to jakieś 4 – 5 pokoleń mieszkańców terenów byłej I Rzeczypospolitej, poddawanych przymusowemu wynarodowieniu z polskości, ale też i dobrowolnie wstępujących na drogę nowej emancypacji narodowej.

W rezultacie dn. 11 listopada 1918 r. powstała już Polska inna. Józef Piłsudski usiłował odtworzyć Rzeczpospolitą przedrozbiorową - do tego bowiem w istocie zmierzały jego plany federacyjne. Nie dał rady – na przeszkodzie stanął szereg czynników zewnętrznych (międzynarodowych) oraz, niestety, także wewnętrznych. Zaciążyły również owe „narodowe zaszłości” – fakty zaistniałe w XIX wieku.

A zatem odrodzona II Rzeczpospolita to już całkiem inna Polska była! 
Z punktu widzenia kontynuacji rodzaju państwowości Polska w 1918 r. niepodległości nie odzyskałaPolska ją w 1918 r. uzyskała – powstało bowiem nowe państwo, całkowicie inne niż to, które utraciliśmy w XVIII wieku. Zamieszkałe przez ludność, której spory odsetek nie identyfikował się z polskością, a nawet był jej wrogi. Pomimo że ruscy i litewscy praprapradziadkowie nie kwestionowali swojej przynależności do I Rzeczypospolitej i w jej obronie przez kilkaset lat dzielnie przelewali krew w walkach z Turkami, Tatarami, Moskalami i Szwedami.

I o tym wszystkim, a nawet dużo, dużo więcej, jest w polecanej dziś książce.

Timothy Snyder „Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569-1999”.
Wydawnictwo Pogranicze, Sejny 2009.

Autor to zachodni historyk uniwersytecki, specjalizujący się w zagadnieniach polskich oraz środkowo- i wschodnioeuropejskich. Na polskim rynku wydawniczym już znany.
Książkę tę gorąco polecam nie tylko miłośnikom historii. Powinni ją przeczytać wszyscy interesujący się współczesną polityką zagraniczną, dotyczącą naszych wschodnich sąsiadów. Opisuje ona ich związki z polskością - od czasów określanych przez autora jako nowożytne (czyli po średniowieczu) aż po czasy współczesne (datowane przez niego od 2-giej połowy XIX w.). A owe związki to i przyjaźń, i miłość (aż do dobrowolnej asymilacji), ale też i krwawa nienawiść.
Dzisiejszy czytelnik rozumie pojęcia „naród” i „narodowość” w znaczeniu etnicznym, językowym. I rozumie prawidłowo, gdyż do tego sprowadzają się w istocie współczesne definicje słownikowe owych wyrazów. Nie zawsze tak jednak było.

Przez kilkaset lat, aż do 2-giej połowy XIX w., „naród” rozumiano w znaczeniu terytorialnym i państwowym, a nawet klasowym (tj. w odniesieniu tylko do warstwy szlacheckiej). Pochodzenie etniczne (polskie, ruskie, litewskie) i wyznawana religia (katolicyzm rzymski, grecki czy prawosławie) miały w tym kontekście naprawdę drugorzędne znaczenie. Z tak zdefiniowanego narodu „państwowego” byli zazwyczaj wyłączani nie-szlachcice, obojętne jakim językiem by nie mówili. Chłop, nawet z Mazowsza, Wielkopolski, czy Małopolski, nie był w tym znaczeniu obywatelem - Polakiem.
Oczywiście rozumienie owych pojęć („naród”, „narodowość”, „obywatelstwo”) na przestrzeni wieków ewoluowało, co spostrzegamy chociażby już w tekście Konstytucji 3-go Maja 1791 r. Epoka napoleońska przyniosła dalsze, wręcz rewolucyjne zmiany.

W 2-giej połowie XIX w., wraz z upowszechnieniem trudnej sztuki pisania i czytania, doszło w całej Europie do tzw. przebudzenia narodowego. Za podstawowe spoiwa narodowości uznano przede wszystkim język i religię.
„Polskość” w znaczeniu dotychczasowym, tradycyjnym, zaczęła - na wschodnich terenach byłej Rzeczypospolitej Obojga Narodów - przegrywać wraz z niepowodzeniem powstań, a po upadku Powstania Styczniowego przegrała ostatecznie. Jej nosicielami pozostali już tylko szlacheccy właściciele ziemscy, bardzo nieliczni polscy chłopi oraz tylko część mieszczaństwa (w kresowych miastach, a zwłaszcza miasteczkach żyło b. dużo ludności żydowskiej). I Timothy Snyder pięknie ten proces opisuje - oddzielnie dla terenów Litwy, Białorusi i Ukrainy.

Następnie autor przechodzi do krwawego XX stulecia, koncentrując się nad „ciągiem dalszym” wybijania się na niepodległość już nie tylko Polaków, ale także Litwinów i Rusinów. Słusznie zauważa, że Polska przedwojenna była terytorialnie za duża jak na państwo narodowe (w znaczeniu etnicznym), a za mała na państwo federacyjne, o którym marzył Józef Piłsudski. Ale ową szczupłość terytorialną II Rzeczpospolita zawdzięczała ... polskim narodowcom. Gdyż to właśnie przedstawiciel endecji, Stanisław Grabski, przeforsował w trakcie negocjacji pokoju w Rydze (1921 r.) pozostawienie po stronie radzieckiej części wschodnich terytoriów, które bolszewicy nam ... proponowali. Tak, to nie bajka. Potwierdzenie można uzyskać choćby przez zerknięcie do atlasu historycznego - pomimo wygranej wojny, pokój ryski ustalił wschodnią granicę Polski na zachód od linii, z której wyruszyła w kwietniu 1920 r. ofensywa Piłsudskiego. A Ukraińcy nigdy nam nie wybaczyli zaprzepaszczenia w Rydze ich interesu narodowego.

Dalszy przebieg (przedwojenny, wojenny i powojenny) konfliktów narodowych autor również opisuje - z bezstronną, naukową rzetelnością historyka. M.in. dokładnie omawia genezę i przebieg rzezi ludności polskiej przez nacjonalistów ukraińskich na Wołyniu i w Galicji. Przedstawia także nasz polski odwet, również okrutny (ale nie „równie okrutny” - to ważne semantyczne rozróżnienie) i też dokonywany na ludności cywilnej. Można się oczywiście spierać o liczby i proporcje liczb ofiar obu narodowości, śmiertelnie się wówczas nienawidzących - Timothy Snyder pozostaje tu raczej bliższy wyliczeniom podawanym np. przez Grzegorza Motykę niż ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.
Powojenne operacje „Rzeszów” i „Wisła” są w książce również dokładnie opisane. W rezultacie powojennych wysiedleń (do ZSRR) i przesiedleń (na ziemie tzw. odzyskane) mamy dziś Rzeczpospolitą niemal homogenicznie narodową - o czym nb. marzyli przedwojenni polscy narodowcy (to też zauważa autor).

W kontekście obecnej demograficznej rzeczywistości, zaistniałej za naszą wschodnią granicą, całkowitym nonsensem wydają się głoszone niekiedy postulaty o charakterze rewizjonistycznym, domagające się powrotu tych czy innych wschodnich ziem do polskiej „Macierzy”. Co bynajmniej nie powinno oznaczać braku naszego zainteresowania wschodnimi sąsiadami, którzy przez kilkaset lat wspólnej, przedrozbiorowej historii byli nie sąsiadami lecz równoprawnymi domownikami. W końcu to nasz Wielki Rodak rzucił w latach 90-tych XX wieku hasło „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”.

Wędrując obecnie po bieszczadzkich wertepach nie sposób nie dostrzec śladów dawnego życia, jakże etnicznie odmiennego od obecnego. Timothy Snyder poświęca w swej książce wiele miejsca historii stosunków polsko-ukraińskich, także tych zaistniałych na obecnych ziemiach Polski południowo-wschodniej. Tak więc jeszcze raz gorąco zachęcam do sięgnięcia po książkę, przedstawiającą obiektywnie (tj. nie polonocentrycznie, ale też bynajmniej nie polonofobicznie) dzieje trzech narodów: polskiego, litewskiego i ruskiego, wspólnie tworzących niegdyś Rzeczpospolitą Obojga Narodów - czyli Polskę, ale przecież nie w Jej dzisiejszym rozumieniu i znaczeniu.

Ranny pod Maciejowicami Tadeusz Kościuszko miał ponoć zakrzyknąć „Finis Polonia”. Tenże Kościuszko uznawany jest dziś, za wschodnią granicą, za Białorusina. A do naszego Adama Mickiewicza „przyznają się” i Litwini, i Białorusini. Dzisiejsi Ukraińcy widzą w swoich spolonizowanych magnatach - własnych rodaków. Bardzo rozbawiła mnie kiedyś informacja, że „Iwan III Sobieski” pobił Turków pod Wiedniem. Jan III był oczywiście królem Polski, i to ostatnim udanym Jej królem (po nim zaczął się już zjazd po równi pochyłej). Ale faktem jest też, iż pochodził z ruskiego rodu Sobieskich. A w owych czasach pochodzenia etnicznego nie utożsamiano z narodowym. Szlachcice z Rusi, którym wszak nie można było odmówić wielkiego polskiego patriotyzmu, nieraz mawiali o sobie: „gente Ruthenus, natione Polonus”.

Nawet jeszcze Józef Piłsudski, wskrzesiciel Polski, uważał się za Litwina. A Polaków - endeków wsadzał do Berezy Kartuskiej i pomstował na nich bardzo niecenzuralnie. Ale za to piękną polszczyzną, z zaśpiewem wileńskim.

PS
Tematykę zaprezentowaną w książce Timothy’ego Snydera, rzetelnie przedstawia również Andrzej Sulima Kamiński w „Historii Rzeczypospolitej wielu narodów. 1505-1795”, z tym że kończy ją na upadku Rzeczypospolitej. Natomiast Timothy Snyder ciągnie ją, zgodnie z tytułem polecanej książki, aż do końca XX wieku.