sobota, 30 grudnia 2017

„Samozwaniec”, tomy: I, II, III i IV. Autor: Jacek Komuda

Wszystkim Moim Czytelnikom (z obu stron Atlantyku) życzę samych pomyślności w Nowym 2018 Roku (a przedtem udanej imprezy sylwestrowej). Niech nadchodzący rok 2018 będzie dla Was gorszy od 2019., dużo gorszy od 2020. i lat następnych, ale jednak znacznie lepszy od aktualnie przemijającego 2017. Czyli życzę Wam stałego trendu wzrostu pomyślności życiowych.
Dla pełnego zrozumienia i wizualizacji tych życzeń proszę sobie teraz narysować wykres: na osi odciętych (x) wyznaczyć lata 2017, 2018, 2019, 2020, itd., a na osi rzędnych (y) pomyślność życiową mierzoną materialnie i niematerialnie. Gwarantuję, że krzywa na rysunku wystrzeli w górę jak … (nie będę świntuszył).

Jacek Komuda „Samozwaniec”, tomy: I, II, III i IV.
Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2009-2013.

Tytułowy bohater tej czterotomowej powieści historycznej pana Jacka Komudy to Dymitr Samozwaniec I.  „Sprytny, inteligentny i nieprzeciętnie zdolny” (tak go określił prof. Zbigniew Wójcik w pracy pt. „Historia powszechna. Wiek XVI-XVII”) mnich Griszka Otriepiew, który podał się za cudem ocalonego w 1591 r. i następnie ukrytego Dymitra, syna cara Iwana IV Groźnego, przedostatniego cara z dynastii Rurykowiczów.
Po śmierci cara Iwana Groźnego w 1584 r. na tron moskiewski wstąpił jego syn Fiodor. Ożenił się z Ireną, siostrą bojara Borysa Godunowa. Godunow uzyskał przez to duży wpływ na rządy państwem, a po bezpotomnej śmierci szwagra w 1598 r. koronował się na cara. Wcześniej jednak „coś trzeba było zrobić” z innym żyjącym carskim synem, małoletnim Dymitrem, formalnym kandydatem do tronu. Dzieciak został najprawdopodobniej skrytobójczo zamordowany przez wysłańców Godunowa. Wg wersji oficjalnej sam poranił się śmiertelnie podczas zabawy nożem w 1591 r.

Dymitr Samozwaniec I uzyskał tron carski przy pomocy bojarów spiskujących przeciwko Godunowowi oraz (przede wszystkim) dzięki akcji zbrojnej polskich i litewskich interwentów. W Moskwie rządził jednak tylko niespełna rok: od lata 1605 r. do wiosny 1606 r. Padł ofiarą spisku bojarskiego, jego ciało spalono, a popiół wystrzelono z armaty w kierunku granicy Rzeczypospolitej. Zamordowano też wtedy około 2 tysięcy Polaków przebywających w Moskwie (oszczędzając jednak Marynę de domo Mniszech, wdowę po Dymitrze). Cóż, tak zazwyczaj w dziejach (zwłaszcza Rosji, choć nie tylko) bywało, gdy władca absolutny zaniedbywał kwestie bezpieczeństwa wewnętrznego i kontrwywiadu. Poza tym w Rosji dobroć i tolerancja ze strony władcy nie popłacały, a wręcz przeciwnie. Na własnej skórze przekonał się o tym właśnie Dymitr Samozwaniec I (wtedy już jako koronowany car Dymitr Iwanowicz Rurykowicz), gdy – po wykryciu spisku kniaziów, braci Szujskich – osobiście ich ułaskawił, już po tym, gdy zostali przez sąd skazani na śmierć. Jak pisze wspomniany prof. Zbigniew Wójcik, cyt. „Po okresie rządów Iwana Groźnego i Godunowa było to wydarzenie po prostu niesłychane.”. Bracia Szujscy też byli tym chyba bardziej zdziwieni niż wdzięczni, ponieważ rychło zorganizowali nowy spisek i zamach na życie Dymitra, tym razem już skuteczny. Książę Wasyl Szujski koronował się na cara.

Prof. Zbigniew Wójcik, aczkolwiek widzący w Dymitrze mnicha Griszkę Otriepiewa, lojalnie zauważa, że istnieją również hipotezy naukowe niewykluczające, że Dymitr, carski syn, rzeczywiście ocalał w 1591 r., i że to on właśnie był tym, który podjął działania w celu objęcia należnego mu dynastycznie tronu. Profesor informuje też o istnieniu innej (co ciekawe, niemieckiej) poważnej hipotezy dotyczącej pochodzenia Dymitra Samozwańca I: miał on jakoby być naturalnym synem polskiego króla Stefana Batorego.

Tyle gwoli wprowadzenia historycznego.

I jeszcze jedna konieczna uwaga. Owych czterech tomów „Samozwańca” proszę nie pomylić z nową powieścią będącą kontynuacją cyklu „Orły na Kremlu” p. Jacka Komudy o dymitradach. W bieżącym roku ukazała się bowiem jego następna książka historyczna z tego cyklu (na razie tylko tom 1) pod podobnym tytułem „Samozwaniec. Moskiewska ladacznica”. Ten tytułowy samozwaniec to jednak już Dymitr Samozwaniec II, podający się za cudem ocalałego w 1606 r. Dymitra. Ale o tym będzie dopiero za 11 dni.

Dziś gorąco polecam czterotomową powieść historyczną pt. „Samozwaniec”, której treść dotyczy pierwszej polsko-litewskiej dymitriady (wyprawy na Moskwę), a jej bohaterami są m.in. bracia Dydyńscy (postacie występujące także w innych książkach Jacka Komudy).
Oprócz niezwykle wartkiej akcji powieść oddaje też świetnie realia epoki. Poznajemy od podszewki codzienne życie i zachowania ludzi różnych stanów – w XVII-to wiecznej Rzeczypospolitej i Wielkim Księstwie Moskiewskim (już ogłoszonym cesarstwem i III Rzymem). Dużo dowiedzą się też miłośnicy militariów – autor bardzo szczegółowo opisuje m.in. akcję szarży husarskiej, zdradza tajniki jej przygotowania, sam przebieg i konieczne warunki odniesienia sukcesu. Podczas lektury nasunęło mi się porównanie siedemnastowiecznej polskiej husarii do dwudziestowiecznych czołgów Guderiana.
Pierwsze lata XVII stulecia jeszcze nie przypominają późniejszej degrengolady Rzeczypospolitej Obojga Narodów, tak charakterystycznej dla tamtego wieku. Polska i Litwa są jeszcze silne, Kozacy na ogół wierni Rzeczypospolitej, nie widać niebezpieczeństw ze strony Szwecji czy Turcji. A Moskwę nasze polityczne elity mają w … głębokiej pogardzie. Czasy opisane w „Trylogii” Henryka Sienkiewicza mają dopiero nadejść, choć pan Zagłoba zapewne już jest na świecie.
Cóż, pierwsze lata XVII w. to jakby przedłużenie XVI stulecia, polskiego złotego wieku. Analogicznie niektórzy historycy uważają, że okrutny wiek XX rozpoczął się dopiero w 1914 r.

Imć Jacek Dydyński przeżywa niesamowite przygody podczas swej moskiewskiej eskapady. Dostaje się i uwalnia z moskiewskiej niewoli, w poszukiwaniu stryja przeszukuje całe Wielkie Księstwo Moskiewskie. Ze skutkiem w zasadzie pozytywnym, chociaż szczegółów nie zdradzę.
Dymitr Samozwaniec I sadowi się (i zarazem osłabia) na carskim tronie.
Polscy husarze zachowują się w 1605 i 1606 roku w Moskwie tak jak sto kilkadziesiąt lat później żołdacy rosyjscy w Warszawie. Albo i gorzej.
Córka wojewody sandomierskiego Jerzego Mniszcha, Maryna Mniszech, zaślubiona przez Dymitra per procura w Krakowie, przyjeżdża z ojcem i całym orszakiem do Moskwy...
Jaki to wszystko miało finał, napisałem już na wstępie. Zakończenia powieści nie zdradziłem, gdyż p. Jacek Komuda pozostaje wierny znanym faktom historycznym. Żadnej historii tzw. alternatywnej, kontrfaktycznej proszę się tu nie spodziewać.

Reasumując: postacie fikcyjne przemieszane z historycznymi, a wszystko to bardzo szczegółowo i wiernie osadzone w realiach epoki. Z codziennym, męskim, szlachecko-żołnierskim słownictwem głównych bohaterów włącznie.
Jeszcze raz tę lekturę gorąco polecam - bez cytowania siedemnastowiecznych wulgaryzmów w ustach bohaterów powieści, oczywiście (chyba że tylko w męskim i pełnoletnim gronie).


środa, 20 grudnia 2017

Poszukiwanie przodków - emigrantów do USA. Rozrywka w sam raz świąteczna

Wszystkim Moim Miłym Czytelnikom życzę wesołych i zdrowych Świąt Bożego Narodzenia. Odpocznijcie po wielomiesięcznej harówie, odstresujcie się w gronie rodzinnym, najedzcie się świątecznych smakołyków, popijając je (z umiarem). Nacieszcie się też prezentami spod choinki.

Dziś na blogu miało być o książkach p. Jacka Komudy. Będzie jednak dopiero za 10 dni. Nie fair z mojej strony byłoby bowiem teraz, przed Świętami, zawracać Państwu głowę lekturą. Wszyscy jesteście zabiegani, zaabsorbowani i pracą zawodową, i domowymi przygotowaniami do Świąt.
Natomiast ciut później, gdy już będziecie odpoczywać w świątecznej atmosferze, zachęcam do poszukania i odkrywania historii w mikroskali, czyli historii własnej rodziny.

Poszukiwanie przodków - emigrantów do USA

Proponuję dziś małą rozrywkę: poszukiwanie przodków - emigrantów do USA. Przy okazji można sprawdzić narodowościowe pochodzenie własnego nazwiska, tzn. czy noszące je ok. 100 lat wcześniej osoby zadeklarowały się jako Polish, Ruthenian, German, Hebrew czy może Hungarian.

W końcu XIX w. i na początku XX w. (bodajże aż do 1924 r.) imigracja w USA była jeszcze nielimitowana, tj. przyjeżdżał tam każdy kto chciał i mógł. Amerykanie zaprowadzili jednak ewidencję wszystkich przybyszów - teraz dostępną (za darmo) elektronicznie.
W odpowiednie okienko wpisujemy konkretne nazwisko - oczywiście bez użycia tzw. polskich liter (ą, ... ż, ź). System wybiera nam szybko wykaz wszystkich osób je noszących, które były emigrantami do USA. Wybieramy któreś z nich i klikamy.
Tu od razu wyjaśniam, że więcej danych o konkretnym osobniku uzyskamy dopiero po zarejestrowaniu się i zalogowaniu. Ale następuje to szybko i jest nieodpłatne. Większej ilości spamu też się nie ma co obawiać, co najwyżej otrzymamy e-maile z propozycjami zbadania naszej genealogii.

Czego się dowiemy? Poznamy:
- imię i nazwisko tej osoby,
- dokładną datę imigracji,
- płeć, stan cywilny i wiek w dacie przybycia do USA,
- miejscowość i kraj pochodzenia (pamiętajmy, że Polski aż do listopada 1918 r. nie było na politycznej mapie świata),
- narodowość,
- nazwę i zdjęcie statku, którym emigrant przybył do Ameryki.

Zrozumiałe jest, że więcej „walorów poznawczych” odnajdą tu osoby noszące rzadziej występujące nazwiska. Ale i ci z bardziej powszechnymi (Kowalscy, Nowakowie, nic im nie ujmując), jeśli mają rodzinną wiedzę o jakimś konkretnym emigrancie do Ameryki, to na pewno odnajdą go w tym systemie. Wystarczy znać jego imię i nazwisko, miejscowość zamieszkania przed emigracją i mniej więcej rok emigracji.

Poza tym możemy przecież „sprawdzać” nie tylko własne ale i dowolne nazwisko (np. szefa w pracy).

A zatem, kogo to zainteresowało, do roboty. Wymagana jest znajomość języka angielskiego tylko w zakresie bardzo podstawowym. Klikamy i postępujemy dalej wg b. krótkiej i przystępnej instrukcji.
Zaczynamy? Okay. Klikamy zatem link poniżej.


Aby dodatkowo zachęcić do posurfowania na ww. stronie, podaję też 3 przykłady moich (być może) przodków z ogólnej liczby 113 emigrantów do USA noszących moje nazwisko w dokładnym brzmieniu. Nawet zdziwiła mnie ta duża ich liczba, jako że nazwisko Rygiel jest raczej rzadkie – w prawie dwumilionowej Warszawie nosi je kilka, no góra kilkanaście (z całymi rodzinami) osób. Nikogo zresztą z nich nie znam. Poza najbliższymi (żoną i córką) nie mam rodziny w Warszawie.

1) Żonaty, 31-letni Franciszek, który przypłynął w 1903 r.
First Name:
Franciszek
Last Name:
Rygiel
Ethnicity:
Austria, Polish
Last Place of Residence:
Iwonicz
Date of Arrival:
May 20, 1903
Age at Arrival: 31y Gender: M Marital Status: M
Ship of Travel:
Barbarossa
Port of Departure:
Bremen
Manifest Line Number:
0013

2) 12-letni Dymitr, który przypłynął w 1910 r.
First Name:
Dmytro
Last Name:
Rygiel
Ethnicity:
Austria, Ruthenian
Last Place of Residence:
Lubrezow, Austria
Date of Arrival:
Apr 04, 1910
Age at Arrival: 12y Gender: M Marital Status: S
Ship of Travel:
Kaiserin Auguste Victoria
Port of Departure:
Hamburg
Manifest Line Number:
0008

3) 3-letni Władeczek, który przypłynął w 1923 r.
First Name:
Wladyslaw
Last Name:
Rygiel
Ethnicity:
Poland, Polish
Last Place of Residence:
Kozlow, Poland
Date of Arrival:
Jul 18, 1923
Age at Arrival: 3y Gender: M Marital Status: S
Ship of Travel:
Olympic
Port of Departure:
Cherbourg, France
Manifest Line Number:
0024


niedziela, 10 grudnia 2017

"Diabeł Łańcucki". Autor: Jacek Komuda

Mamy grudzień, zbliża się okres świąteczno-noworoczny, nie będę więc w tym miesiącu „katował” Państwa bolesną historią XX wieku. Cofniemy się o ponad 400 lat. Też bywało strasznie i okrutnie, ale czas już zagoił stare rany. Przecież prawie nikt z Państwa nie wie, kim dokładnie byli i co robili jego przodkowie w tamtym czasie.
Trzy najbliższe wpisy (poczynając od niniejszego) poświęcę powieściom historycznym pana Jacka Komudy. Powieściom beletrystycznym, których bohaterowie fikcyjni pozostają w służbie postaci historycznych, a ich losy wplątane są w dzieje siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej i sąsiedniego Państwa Moskiewskiego. Dodam, iż Autor bardzo wiernie odtwarza realia tamtej epoki. Czytając Jego powieści, w wyobraźni widzimy i słyszymy naszych przodków, a wraz z nimi nie tylko tworzymy historię, ale też rozwiązujemy ich tzw. problemy dnia codziennego – natury ekonomicznej, prawnej, psychologicznej, etc.

Jacek Komuda „Diabeł Łańcucki”.  
Wydawnictwo Fabryka Słów Sp. z o.o., Lublin 2010.

Jeśliby ktoś z Państwa chciał się udać wehikułem czasu w Bieszczady lat 1607 i 1608, to gorąco polecam "eastern" Jacka Komudy pt. "Diabeł Łańcucki". Jest to powieść z gatunku "płaszcza i szpady", a dokładniej "kontusza i szabli", której znaczna część akcji dzieje się w Bieszczadach. Oprócz bardzo wartkiej akcji Autor szczegółowo przedstawia realia społeczne, geograficzne i przyrodnicze ówczesnych Bieszczadów.
Te plastyczne i realistyczne, „aż do bólu”, opisy zachowania naszych przodków z początku XVII w. wzbudziły we mnie gorzką refleksję. Ileż ludzkiej energii wtedy zmarnowano na waśnie wewnętrzne, ileż krzywd zadano i jakich strat materialnych narobiono !!!
Gdyby tak ową energię szlachecką zdołano wówczas skanalizować w służbie Rzeczypospolitej, gdyby ów narodek szlachecki został wzięty za mordę przez nieelekcyjnego króla-tyrana, który skutecznie egzekwowałby prawa i stworzyłby stutysięczną regularną armię, wówczas ... to Rzeczpospolita Obojga Narodów byłaby obecnie stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ. A o rozbiorach państwa pisano by dziś tylko w kategoriach tzw. historii alternatywnej - co by było, gdyby Polska i Litwa dalej trwały w anarchii - demokracji szlacheckiej. A i tak mało kto by w taką "alternatywną" wersję naszych dziejów wierzył.

Dodam jeszcze, że autor zna dobrze również i współczesne bieszczadzkie realia. Dowodem tego jest, iż na kartach powieści „robi sobie jaja" ze znanych bieszczadzkich postaci, wstawiając w treść książki np. taki wątek (cytuję ze str. 188, pogrub. tekstu moje):
 "(...) Przyszli nawet i stanęli skromnie na uboczu trzej kmiecie z Dwernik, dzięki którym Dwerniccy nie liczyli się w poczet szlacheckiej gołoty, w której szlachecki honor starczał za folwarki. Inni panowie polscy i ruscy mieli wsie i miasta, posady, zamki, dwory, młyny, gorzelnie, stadniny, folusze i blechy. Dwerniccy zaś musieli kontentować się Radosem, Pińczukiem i Połoniną - tak bowiem zwali się owi kmiecie. Chłopów na Dwernikach było zatem trzech, a panów Dwernickich więcej niż trzydziestu - wypadałoby zatem, że na każdego szlachetnie urodzonego mieszkańca wioski przypadało po jednej dziesiątej części kmiecia. (...)".

Przy okazji wyjaśniam, że Dwerników w "Diable Łańcuckim" Jacka Komudy nie należy utożsamiać ze wsią Dwernik nad Sanem. Powieściowe Dwerniki to całkowicie fikcyjna wioska położona u ujścia Wetliny do Solinki, nieopodal Łopienki. Autor z premedytacją wprowadził do powieści fikcyjne Dwerniki zamiast ulokować jej akcję w rzeczywistym, już wówczas istniejącym Dwerniku. Musiałby wtedy rażąco sfałszować historię wioski - Dwernik nie był bowiem zaściankiem szlacheckim. Wolał więc tego uniknąć (i słusznie).
Natomiast pozostałe bieszczadzkie miejscowości, opisane w książce, istniały faktycznie. Poznajemy stare nazwy wsi do dziś istniejących. Ciasna, Ternka - to oczywiście Cisna i Terka, Komącza to Komańcza, ale dopiero z przypisów na końcu książki dowiedziałem się, że obecna Średnia Wieś to niegdysiejszy Terpiczów.


czwartek, 30 listopada 2017

„Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu bezpieczeństwa w Polsce 1944-1990”. Autor: Ryszard Terlecki

Ryszard Terlecki „Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu bezpieczeństwa w Polsce 1944-1990”. Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., Kraków 2013

Druga część tytułu książki dokładnie oznacza jej treść. Autor skrupulatnie określa strukturę oraz imiennie wskazuje kadry Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, a następnie Służby Bezpieczeństwa, dokładnie też opisuje działalność tych instytucji. Działalność oczywiście ukierunkowaną najpierw na zainstalowanie, a następnie na utrwalenie i dalsze utrzymanie w Polsce dyktatury partii komunistycznej otrzymującej polecenia z Moskwy. W tle Autor przedstawia historię Polski Ludowej, mającej jednak kilka bardzo ważnych punktów zwrotnych, w których zmieniała się polityka kierownictwa PZPR, m.in. wyznaczając nowe, często odmienne od dotychczas stosowanych, metody działania aparatu bezpieczeństwa.
Książkę polecam jako dobrą literaturę popularnonaukową, jak dotąd chyba jedyną monografię działalności UBP i SB, omawiającą tytułowy temat bez emocji politycznych, a ponadto ciekawie napisaną i łatwą w odbiorze. Autor odziedziczył po sławnym ojcu tzw. lekkie pióro. Zdaję sobie sprawę, iż powyższe sformułowanie „bez emocji politycznych” może wywołać uśmiech niedowierzania u osób obserwujących aktualną działalność polityczną p. Ryszarda Terleckiego, a nie zaliczających siebie do elektoratu Jego partii. Ale tak jest, zdania nie zmieniam. Inne bowiem reguły określają temperament bieżącej rywalizacji politycznej, a inne sposób prowadzenia profesorskiej pracy naukowo-badawczej.

Jak już nadmieniłem, w książce znajdziemy również przekrojowy opis historii PRL i partii nią rządzącej, charakterystyk liderów nie wyłączając. Polecam ją zwłaszcza młodszym czytelnikom, nieznającym z autopsji lat poprzedzających przełom polityczny 1989/1990. Osoby takie bowiem zbyt często widzą Polskę Ludową i jej służby mundurowe w kolorze jednolitej czerni, nie rozróżniając polityki np. Bieruta i Gomułki, czy (przede wszystkim !) Służby Bezpieczeństwa od Milicji Obywatelskiej. Ale czytelnicy starsi i już „wyrobieni politycznie” także się nie zawiodą. I to nawet ci znajdujący się w przeszłości po tej drugiej, nie solidarnościowej, stronie barykady politycznej. Starsi mogą czytać tę książkę z pozycji „Przeżyjmy to jeszcze raz” - nie tylko przypominając sobie minione wydarzenia, ale też logicznie je sobie uporządkowując w ciągu przyczynowo-skutkowym. Pewne, niegdyś  trudno wytłumaczalne postawy i działania polityków, zarówno tych ze strony rządowej, jak i opozycyjnej, być może teraz staną się bardziej zrozumiałe. Nie bez znaczenia dla zainteresowania książką jest również okoliczność, iż opinię publiczną aktualnie absorbują m.in. skutki wejścia w życie tzw. drugiej ustawy dezubekizacyjnej.

Książka została napisana z pozycji osoby „bardzo nielubiącej” (to łagodny eufemizm !) Polski Ludowej oraz niechętnej faktycznemu przejściu (w latach 1989 i 1990) w sposób ewolucyjny od PRL do III RP, widzącej celowość innych wówczas rozwiązań politycznych, zwłaszcza w zakresie wykreowania nowych kadr w administracji i gospodarce. Ale akurat o to do Autora pretensji mieć nie należy, choć takie Jego poglądy można uznać za kontrowersyjne i dyskusyjne. Tworząc pionierską, naukową monografię UBP i SB posiadał bowiem pełne prawo do przedstawienia jej wraz ze swoim krytycznym komentarzem opisywanych wydarzeń politycznych z końca epoki PRL. A ewentualni oponenci, historycy i politolodzy z innej strony sceny politycznej, zamiast wydziwiać, niech spróbują sami stworzyć konkurencyjne, polemiczne i równie szczegółowe opracowanie. Naprawdę bardzo, bardzo chętnie je przeczytam i również tu opiszę.

Aby jednak mojego dzisiejszego tekstu nie odbierać jednostronnie laurkowo, pozwolę sobie też zauważyć, iż obiektywizm Autora bywał niekiedy dość „umiarkowany”. Przekłamań w książce nie zauważyłem, ale trochę przemilczeń już niestety tak. Podając (słusznie !) przykłady nieraz bestialskiego postępowania funkcjonariuszy UBP z pojmanymi Żołnierzami Wyklętymi, autor nie wspomina, że i druga strona zachowywała się (w warunkach ograniczonej wojny domowej lat 1944-1947) podobnie okrutnie. Także wymieniając imiennie śmiertelne ofiary w już ostatniej dekadzie systemu (lat 80. ub. wieku) autor nie napisał o zabójstwie milicjantów: sierż. Karosa i por. Turbakiewicza. Przypuszczam, że zwłaszcza o tym drugim prawie nikt dziś już nic nie wie. Zamordowanie go w 1988 r. w hucie w Stalowej Woli przeszło bez większego echa – szybko został przez generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka zaliczony w koszty budowy Okrągłego Stołu i następnie „przeksięgowany w straty”.


poniedziałek, 20 listopada 2017

„Wojna Goeringa. Biografia Marszałka Rzeszy”. Autor: David Irving

David Irving „Wojna Goeringa. Biografia Marszałka Rzeszy”.
Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Międzyzdroje – Kraków 2015.

Na wstępie kilka słów o tym konkretnym wydaniu książki. Jest to już jej drugie wydanie w Wydawnictwie Wingert, a ponadto (cyt.) „polskie trzecie, przejrzane i poprawione”. Przyznaję, że gdyby nie owa odredakcyjna wzmianka, po ten egzemplarz bym nie sięgnął. Poszukałbym wcześniejszego wydania książki. Opisywana dziś bowiem wersja to wydanie tzw. broszurowe w formacie A5 o bardzo małym rozmiarze czcionki tekstu (a przy cytatach i przypisach już wręcz mikroskopijnym). Zważywszy, że sporo czytam podczas podróży pociągiem (raz w tygodniu na trasie Warszawa – Radom, i z powrotem, tj. łącznie ponad 4 godziny), lekturze tej książki zmuszony byłem oddawać się z lupą w ręku. W pociągach Kolei Mazowieckich oświetlenie bywa bowiem byle jakie, co ma szczególnie negatywne znaczenie (dla lubiących poczytać w podróży) w okresie od października do kwietnia.
A tak w ogóle, to dziwię się wydawnictwom książek i redakcjom czasopism, dopuszczającym (w imię oszczędności papieru, czyli niższych kosztów) do minimalizowania rozmiaru czcionki drukarskiej. Strzelacie sobie w ten sposób, panowie i panie, w stopę. Samobójczo obniżacie popyt. Wzrok czytelniczy się bowiem z roku na rok pogarsza – u osób starszych głównie z racji wieku, a u młodych z powodu ślęczenia przed różnymi monitorami. Niedawno przypadkowo usłyszałem (właśnie w pociągu) żalenie się starszej pani, że kupiłaby na podróż „Gazetę Wyborczą”, ale przecież (cyt.) „w tych warunkach czytać tego małego druku nie sposób, nawet w moich nowych okularach”.

Dobrze, dosyć biadolenia. Przechodzimy do meritum.
Kontrowersyjny David Irving przedstawia biografię Hermanna Goeringa, będącego przez długie lata osobą nr 2 w III Rzeszy, wyznaczonego przez samego Adolfa Hitlera na swojego następcę. Do objęcia tego stanowiska przez Goeringa jednak w maju 1945 r. nie doszło. Przez krótki czas pełnił je admirał Karl Doenitz, dopóki nie przegonili go Alianci. Natomiast Goeringa zdążył zdymisjonować jeszcze sam Hitler (23 kwietnia 1945 r., tj. na tydzień przed swoją śmiercią) – za próbę odsunięcia go od władzy i podjęcie rokowań kapitulacyjnych.
W książce otrzymujemy bardzo szczegółowo i rzetelnie napisany życiorys Hermanna Goeringa, uwzględniający także życie prywatne. Osadzony w realiach historii Niemiec, obejmującej okres jego życia, czyli lat 1893-1946. Czytając tę biografię, po raz kolejny przekonujemy się, że nie ma ani stuprocentowo czarnych charakterów, ani świetlanych postaci (a występujące wyjątki tylko potwierdzają tę regułę).

Hermann Goering zbrodniarzem wojennym niewątpliwie był. Słusznie Trybunał Norymberski skazał go na karę śmierci (Goering uniknął wykonania wyroku, popełniając w celi samobójstwo). Był oczywiście również współodpowiedzialny za ludobójczą zbrodniczość systemu, w tym także za Holokaust.
Swoją pasję kolekcjonera dzieł sztuki realizował poprzez ich grabież w okupowanej Europie, co usiłował maskować ich odpłatnym nabywaniem - po wyznaczanych przez siebie (lub przez wystraszonych marszandów) cenach transakcyjnych, oczywiście niewspółmiernych do wartości rynkowej. Był wielkim egocentrykiem, wręcz narcyzem, także skrytym narkomanem. Uwielbiał Adolfa Hitlera. Osobiście był wobec niego bardzo lojalny, czego dowiódł m.in. współorganizując „Noc Długich Noży” 29/30 czerwca 1934 r. Ślepą wiarę w polityczną mądrość i nieomylność Wodza przedkładał ponad własne, nieraz pojawiające się wątpliwości. Był pomysłodawcą i organizatorem tajnej policji politycznej (Gestapo), przekazanej później pod władzę Himmlera.

To oczywiście główne negatywne cechy tytułowego „bohatera”. Ale historia to nie propaganda, więc autor ukazał go także i od pozytywnej strony. Hermann Goering był osobiście odważnym żołnierzem – dzielnym pilotem wojskowym podczas I wojny światowej, mężczyzną zdolnym do wielkiej romantycznej miłości, bardzo dobrym mężem i ojcem, a w wielkiej polityce – nastawionym pokojowo (to nie żart). Usiłował odwodzić Hitlera od wojennych zamiarów. W newralgicznym 1939 r. zaangażował się w ratowanie pokoju, tworząc w tym celu własny, niezależny od resortu spraw zagranicznych, nieformalny kanał dyplomatyczny. Mimo że był premierem Prus, okazał się zwolennikiem sojuszu z Polską i utrzymywał przyjazne, towarzyskie kontakty z ambasadorem RP w Berlinie. Oczywiście dopóty, dopóki Polska nie weszła w orbitę polityki angielskiej.
W 1946 r. Hermann Goering popełnił samobójstwo, zażywając w celi truciznę, najprawdopodobniej dostarczoną mu przez kogoś z personelu więzienia (strażnika albo lekarza). Sprawy tej do dziś nie wyjaśniono. Być może nastąpiło to w sposób „kontrolowany”. W pozostawionej korespondencji Goering wytłumaczył, że chciał uniknąć wykonania wyroku śmierci przez powieszenie, co uznawał za hańbę dla żołnierza. Wcześniej bowiem Trybunał Norymberski odrzucił jego prośbę o wykonanie wyroku przez rozstrzelanie.

Jak wspomniałem, w tle tej biografii czytamy historię Niemiec, a więc też II wojny światowej, w której znaczącą rolę odgrywała Luftwaffe. To właśnie Hermann Goering był jej twórcą i naczelnym dowódcą. Autor dość dokładnie opisuje wojnę powietrzną toczoną przez tę formację - zarówno jej naloty bombowe na terytorium przeciwnika, jak i podniebne zmagania z lotnictwem angielskim i amerykańskim, systematycznie niszczącym niemieckie miasta.

Pełnienie ważnej politycznie roli umożliwiał Goeringowi także m.in. podległy mu bezpośrednio tajny urząd, noszący niemiecką nazwę Forschungsamt. O jego istnieniu i sukcesach dowiedziałem się (tak dokładnie) dopiero z tej książki. Gwoli zachęty do lektury nie zdradzę, czym się ci policjanci (niepodlegający Himmlerowi !) zajmowali. Proszę się o tym dowiedzieć samemu (samej).


piątek, 10 listopada 2017

„Sierpień czternastego”. Autor: Aleksander Sołżenicyn

Aleksander Sołżenicyn „Sierpień czternastego”. Tom 1 i 2.
Oficyna Wydawnicza FOKA Sp. z o.o., Wrocław 2010.

Tytuł tej dwutomowej książki oznacza sierpień 1914 r., czyli pierwszy miesiąc działań militarnych podczas pierwszej wojny światowej. W historii Rosji to dni, w których państwo weszło na równię pochyłą. Na zjeździe z owej równi były (chronologicznie): upadek caratu, krótki okres demokracji, zamach i przejęcie władzy przez Lenina et consortes, zawarcie upokarzającego, separatystycznego pokoju z Niemcami i Austro-Węgrami. A przede wszystkim miliony ofiar – najpierw wojny światowej, a później wojny domowej. Także niebywałe, wręcz średniowieczne okrucieństwo tej drugiej. Upadek państwa, załamanie się gospodarki i administracji, zniszczenie więzów społecznych, często też rodzinnych.

A propos: trzy dni temu (dn. 7 listopada 2017 r.) przypadła 100. rocznica przewrotu bolszewickiego, nazwanego później Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową. Nazwa ta jest poniekąd słuszna – wprawdzie wydarzenia 7 listopada 1917 r. i dni następnych nosiły znamiona typowego wręcz zamachu stanu i zbrojnego przewrotu, to jednak zapoczątkowały one bardzo radykalne, wręcz rewolucyjne i długotrwałe przemiany polityczno-społeczno-gospodarcze. A w nowopowstałej sytuacji międzynarodowej umożliwiły także odrodzenie się Polski dn. 11 listopada 1918 r. (co uzasadnię dalej).

Powyższe napisałem po to, aby polski czytelnik tej skądinąd bardzo dobrej książki doznał … rozdwojenia jaźni. Dlaczego? Już tłumaczę - na własnym przykładzie „uczuć ambiwalentnych”.
Aleksander Sołżenicyn to przede wszystkim noblista (za „Archipelag Gułag”) i demaskator zbrodni komunizmu. Sam stał się ofiarą systemu, z trudem uszedł z życiem. Jak takiego w Polsce nie pokochać ? W „Sierpniu czternastego” jawi się nam jako wielki rosyjski patriota i trudno go za to winić. Obnaża nieudolność cywilnej i wojskowej administracji państwa, z bólem i obszernie opisuje wielką klęskę wojsk rosyjskich w Prusach Wschodnich właśnie w sierpniu 1914 r. Doszło do niej tylko dzięki bałaganowi (braku koordynacji) i wyjątkowo złego dowodzenia, siły rosyjskie wcale nie były słabsze od niemieckich. Niemcy w tym czasie maszerowali na Paryż, a wschodni teatr wojny miał dla nich raczej drugorzędne znaczenie. Początkowo nastawiali się tylko na działania opóźniające rosyjską ofensywę, odkładając stoczenie rozstrzygających bitew na okres po pokonaniu Francji. Niemiecka generalicja wprost nie mogła uwierzyć (Sołżenicyn to opisuje), że siły rosyjskie same im włażą w pułapkę. Początkowo wietrzono w tym chytry rosyjski manewr wojenny.
Otrzymujemy więc obszerny i bardzo dokładny opis wojny w Prusach Wschodnich w sierpniu 1914 r. W tle przebiegu działań militarnych Sołżenicyn przedstawia historyczne sylwetki dowódców oraz (wybiórczo i fikcyjnie) prostych żołnierzy. A sama książka staje się na przemian to esejem historycznym, to powieścią beletrystyczną. Czytając ją mimowolnie sympatyzujemy z dzielnym pułkownikiem Worotyncewem robiącym wszystko, aby najpierw zapobiec klęsce, a później, aby ją pomniejszyć.
I po co to? Powinniśmy się raczej cieszyć, chichotać z radości. Przecież w tych dniach nasza kompania kadrowa już biła się z Moskalami u boku Austro-Węgier.

Drugi i trzeci przykład koniecznego „rozdwojenia jaźni”.
Sołżenicyn charakteryzuje rosyjską opozycję, w latach przedwojennych spiskującą przeciwko carowi i jego administracji. Terror i samobójcze zamachy bombowe już wtedy były dość powszechne, podejmowano je jednak tylko wobec wybranych i znienawidzonych osób. Sołżenicyn, jako wielki rosyjski patriota i monarchista, boleje nad tym, choć nie szczędzi słów krytyki na niefachowość i korupcję carskiej administracji, obnaża polityczną nieudolność samego cara Mikołaja II.
Autor bardzo szczegółowo przedstawia też wielką i zmarnowaną szansę, jaką Rosja otrzymała w osobie premiera Piotra Stołypina, zamordowanego w zamachu w Kijowie we wrześniu 1911 r. Czyni Stołypina prawdziwym bohaterem, opisuje jego zarówno wdrożone, jak i dopiero zamierzone reformy państwa, dzięki którym Rosja miała stać się silną nie tylko militarnie i terytorialnie, lecz także gospodarczo. I niewykluczone, że tak by się stało.
Sołżenicyn dokładnie charakteryzuje też zabójcę Stołypina, którym był 24-letni Bogrow, aplikant prawniczy pochodzący z bogatej żydowskiej rodziny. Przedstawia go jako typa wybitnie patologicznego, choć o ponadprzeciętnej inteligencji.
I znów, podczas lektury uznajemy niewątpliwe racje Piotra Stołypina, podziwiamy jego silny charakter, z obrzydzeniem odnosimy się do Bogrowa.
I po co to? Gdyby Rosja carska wzmocniła się i nie przystąpiła do wojny (Stołypin był jej przeciwnikiem), to nie odzyskalibyśmy w 1918 r. niepodległości. A ja prowadziłbym dziś ten blog po rosyjsku i proponowałbym Państwu zupełnie inne książki. Przypominam, że Warszawa w przededniu wybuchu I wojny światowej była już tylko w mniejszej części polska – Rosjanie, rodzimi renegaci oraz niezasymilowani (w kulturze polskiej) Żydzi stanowili bowiem łącznie już ponad 50% jej ludności. A sam premier Stołypin zwalczał polskość, o czym zresztą delikatnie napomyka Sołżenicyn w książce. Uważny jej czytelnik zauważy też, że Aleksander Sołżenicyn w jakimś sensie może i lubi Polaków, ale tylko tych daleko odsuniętych na zachód i nie przeszkadzających w procesie pełnego zespolenia Kraju Zachodniego (czytaj: ziem zaboru rosyjskiego, poza Królestwem Kongresowym) z Rosją.

Nie oszukujmy się, autor to żarliwy rosyjski patriota. Także Wielkorus i monarchista. Widać to nie tylko przy okazji dokonanej przez niego gloryfikacji premiera Piotra Stołypina, szczerze oddanego carowi. Sołżenicyn wielokrotnie podkreśla, że tylko silna monarchia może zapewnić na dłuższą metę potęgę oraz integralność terytorialną państwa. I w tym kontekście pastwi się nad osobą cara Mikołaja II, którego słusznie przedstawia jako sprawcę upadku Rosji. Carowi temu poświęca wiele kart (w drugim tomie), charakteryzując jego osobowość. Mikołaj II, wg Sołżenicyna, to w gruncie rzeczy sympatyczny, religijny, dobry i wykształcony człowiek, wielki rosyjski patriota, także idealny mąż i ojciec. Posiadający jednakże bardzo chwiejny charakter, absolutnie nieznający się na ludziach, a przede wszystkim mający olbrzymi antytalent do zarządzania państwem.
Nie ubolewajmy jednak, wraz z autorem, nad politycznym infantylizmem Mikołaja II, lecz przeciwnie – cieszmy się z tego powodu. Car ten, jako niewątpliwy współsprawca doprowadzenia do ruiny Rosji, bezwiednie także się bowiem przyczynił do … odrodzenia Polski.
Nie łudźmy się. Rosja niebolszewicka, nawet odnosząca dotkliwe porażki w wojnie z Niemcami i Austro-Węgrami – ale nie zawierająca z nimi separatystycznego pokoju i aż do listopada 1918 r. angażująca wiele dywizji państw centralnych – doczekałaby się godnego siebie miejsca w zwycięskim obozie ententy. A wtedy Rosji (gdyby nie doszło w niej do abdykacji Mikołaja II i obu rewolucji 1917 r.) pozostawiono by wolną rękę w załatwieniu „kwestii polskiej” – czy w ogóle, i ewentualnie jaką, przyznać Polakom autonomię. W najlepszym wypadku reaktywowano by autonomiczne Królestwo Kongresowe (jednakże bez własnej armii), powiększając je terytorialnie o Galicję Zachodnią i Poznańskie.

Reasumując, przy koniecznym założeniu odrzucenia patriotycznych emocji autora, otrzymujemy wspaniały esej historyczny opisujący Rosję (jej społeczeństwo, gospodarkę i administrację) końca XIX i pierwszych lat XX wieku, osobę cara Mikołaja II i jego ministrów, oraz bardzo dokładnie przebieg działań wojennych w Prusach Wschodnich w sierpniu 1914 r., zakończonych klęską wojsk rosyjskich. Tym działaniom militarnym poświęcony jest głównie tom 1, proszę więc podczas jego lektury koniecznie zerkać także na ostatnią stronę tomu 2 – znajdziemy na niej współczesne polskie nazwy pruskich miejscowości (autor posługuje się bowiem tylko ich niemieckim nazewnictwem). Bez tego trudno byłoby nam odgadnąć, że np. Allenstein to Olsztyn, a Neidenburg to Nidzica.

PS
Na wstępie wspomniałem o niedawnej 100. rocznicy Rewolucji Październikowej. Kulisom jej przygotowania i przeprowadzenia, a także finansowania rządu bolszewików w pierwszych miesiącach jego funkcjonowania, poświęcona jest naprawdę doskonała książka Elisabeth Heresch pod mylącym nieco tytułem „Jak bankierzy Zachodu finansowali Lenina”. Krótki opis owego majstersztyku wywiadu niemieckiego proszę sobie odnaleźć korzystając z katalogu tej czytelni. Powinien zachęcić Państwa do sięgnięcia po książkę pani Heresch (wydaną w Polsce też już wcześniej - pod, moim zdaniem, bardziej trafnym tytułem „Sprzedana rewolucja. Jak Niemcy finansowały Lenina”).


poniedziałek, 30 października 2017

„Niemcy. Opowieści niepoprawne politycznie III”. Autor: Piotr Zychowicz

Piotr Zychowicz „Niemcy. Opowieści niepoprawne politycznie III”.
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2017.

Na okładce książki pod nazwiskiem autora wydawca dopisał (ale nie jako podtytuł), cyt.: Kontynuacja bestsellerowych „Żydów” i „Sowietów”. A ja dodaję, że to kolejny bestseller Piotra Zychowicza. „Pochłonąłem” go w dwa dni weekendowe, do minimum ograniczając inne czynności codzienne.
Podobnie jak dwa poprzednie zbiory „opowieści niepoprawnych politycznie”, także i ten trzeci składa się z wywiadów Piotra Zychowicza ze znanymi historykami oraz z jego własnych esejów historycznych. Autorskie teksty można z kolei podzielić na te już wcześniej opublikowane w periodykach, i na te napisane ostatnio, bądź wyciągnięte z szuflady (a raczej: z zakamarków dysku komputera). Autor również poinformował, iż w niektórych artykułach wcześniej opublikowanych dokonał teraz pewnych korekt i uzupełnień.
Zastrzegam, że rozdziałów książki nie można podzielić na lepsze i gorsze, na bardziej i mniej interesujące. Wszystkie one są bowiem arcyciekawe. Nawet jeśli (jak w moim przypadku) czytelnik często napotyka na już znane sobie zagadnienia, to jednak także z przyjemnością zapoznaje się z ich wersją zapisaną na kartach tej książki.
Wielkim jej plusem jest także wskazanie publikacji, z których autorami rozmawiał Piotr Zychowicz, i z których sam, pisząc tę książkę, korzystał. Już sobie co nieco odnotowałem, do niektórych tytułów będę starał się dotrzeć via „ .bonito.pl ”.

Dobrze, dobrze, teraz już będzie o meritum. Ale tak trochę na chybił trafił, gdyż – jeszcze raz podkreślam - cała treść książki jest niezmiernie interesująca i nie dokonuję wyboru kierując się jakąś gradacją (lecz raczej kontrowersyjną treścią). Czytelnik dowie się, albo z satysfakcją poszerzy już posiadaną wiedzę, o czym poniżej.

§  Hitler zupełnie serio myślał o sojuszu z Polską i wspólnej wyprawie wojennej przeciwko ZSRR. Niechętnie dopuszczał także neutralność Polski, ale potrzebny był mu (m.in. w celach logistyki wojennej) Gdańsk. Uderzenie niemieckie na ZSRR planowano wówczas (tj. przy założeniu neutralności Polski) dwoma korytarzami: północnym (przez Prusy Wschodnie i państwa nadbałtyckie) i południowym (przez Czechosłowację i Rumunię). Na przeszkodzie temu stanęły: upór Polski w sprawie Gdańska i polityka brytyjska skutecznie wciągająca Polskę do koalicji antyniemieckiej.

§  Ani Rudolf Hess w 1987 r., ani Heinrich Himmler w 1945 r., nie popełnili samobójstw. Obaj najprawdopodobniej zostali zamordowani przez Anglików.

§  Podczas II wojny światowej w Wehrmachcie służyło ok. 450 tysięcy Polaków, z czego ok. 90 tysięcy zdezerterowało i przeszło na stronę Aliantów. Ani podający tę pierwszą liczbę prof. Ryszard Kaczmarek, ani Piotr Zychowicz, nie przytoczyli (już chyba tylko z litości) dla porównania łącznej liczby żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, walczących zbrojnie polskich partyzantów, oraz żołnierzy dwóch armii ludowego Wojska Polskiego. Porównanie takie wypadłoby bowiem, niestety, na korzyść Wehrmachtu. Z ostrożności zastrzegam tu datę graniczną: 9 maja 1945 r.

§  David Irving jest rzeczywiście bardzo dobrym, choć niezmiernie kontrowersyjnym historykiem, ale niepotrzebnie zabrnął w tzw. kłamstwo oświęcimskie. Odpokutował je finansowo i fizycznie (w więzieniu), przegrywając procesy cywilny i karny.

§  Hitlerowskie „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” w początkowym założeniu nie miało polegać na Zagładzie (Holokauście). Pierwotnie Niemcy planowali przymusową emigrację Żydów, wprzódy ich do cna ograbiwszy. Kolejną wersją było wypędzenie ich wszystkich - wywiezienie na Madagaskar lub za Ural (po zwycięstwie nad ZSRR). Dopiero trzecią „opcją” (gdy dwie pierwsze okazały się nierealne) stało się ludobójstwo na skalę masową i przemysłową. Jest to pogląd wyrażany przez tzw. funkcjonalistów, pozostający w sprzeczności z opinią tzw. intencjonalistów, uważających, iż Hitler już „od zarania” miał wobec Żydów mordercze zamiary i plany. Pan Piotr Zychowicz skłania się ku temu pierwszemu poglądowi (tj. funkcjonalistów). Ja bym to nieco bardziej „wypośrodkował”. Herr Adolf Hitler od początku żywił wobec Żydów zwierzęcą nienawiść i marzył o ich fizycznej eksterminacji, lecz dopiero z czasem zdobył się na podjęcie realizacji tego szaleńczo zbrodniczego zamiaru. Mianowicie wtedy, gdy ów psychopata doszedł do wniosku, że zmuszają go do tego logistyczne uwarunkowania prowadzonej polityki (przesiedlenia i wysiedlenia ludności oraz przedłużająca się wojna).

§  Z powyższym ściśle się wiąże osobista odpowiedzialność Hitlera za Holokaust. Od razu zaznaczam, iż nikt jej nie kwestionuje, nawet pan David Irving, który - twierdząc, iż Hitler nie wydał rozkazu fizycznej eksterminacji Żydów - nie zwalnia jednak dyktatora z odpowiedzialności. Spór współczesnych historyków polega na tym, czy Hitler wydał ex ante rozkaz fizycznej eksterminacji populacji żydowskiej w okupowanej Europie, czy tylko ex post zaaprobował poczynania Himmlera i jego esesmanów - poczynania początkowo mające charakter inicjatywy „oddolnej” i dopiero z czasem występujące w coraz bardziej masowej skali. Osobiście z dużą rezerwą podchodzę do tej drugiej opinii, której wyrazicielem jest m.in. David Irving, powołujący się na brak jakiegokolwiek dokumentu wskazującego na wydanie przez Hitlera owego zbrodniczego, ludobójczego polecenia. Brak dokumentu, nie jest tu, moim zdaniem, dobrym argumentem. W państwie totalitarnym żadna większa akcja policyjno-represyjna nie ma prawa być przeprowadzona bez uprzedniej zgody dyktatora. Tenże dyktator zaś lubi czasem przybierać pozę hipokryty – liberała, tj. najpierw w sposób zawoalowany daje podkomendnym znać, czego od nich oczekuje, a następnie – gdy już przyjdą do niego z gotowym do zatwierdzenia projektem – wyraża swoje rzekome zastrzeżenia i wątpliwości, przyjmuje do wiadomości, ale nie do odpowiedzialności. Tak np. nieraz postępował Stalin podczas Wielkiego Terroru – najpierw arbitralnie i imiennie wskazywał „winnych”, by potem udawać zaskoczonego wynikami „śledztw” NKWD.

W tym miejscu odbiegnijmy od treści książki i puśćmy wodze wyobraźni. Być może w końcu 1941 r., już po porażce pod Moskwą, doszło między Himmlerem a Hitlerem do następującej wymiany zdań.

- Mój Wodzu, teraz już praktycznie nie mamy innego wyjścia. Musimy ich wszystkich zlikwidować. Nie mamy gdzie ich wywieźć. Pozostawienie ich w przeludnionych do granic możliwości gettach grozi wybuchem epidemii na wielką skalę, co może dotknąć nie tylko Polaków (pal ich sześć), ale także nasz wielki i wspaniały naród niemiecki. Nie ma też czym ich karmić, już teraz zdychają z głodu.

- Hm, Heini, czy ty naprawdę mi proponujesz, żebyśmy ich wszystkich …?  - Tu Herr Hitler wykonał złowieszczy gest przeciągnięcia palcem po gardle.

- Tak, Mój Wodzu, zgodnie z Pańskim życzeniem.

- Moooim życzeniem ???!!!

- No przecież niedawno polecił mi Pan zastanowić się nad …

Herr Hitler nie daje mu dokończyć.
- Jaaa ??? Oj, Heini, Heini, jakiś ty nadgorliwy ! Ja tylko tak wtedy „gdybałem”, teoretyzowałem, głośno myślałem. Ale dobrze, skoro już do mnie z tym przyszedłeś, to proszę, mów dalej, referuj.

- Już to wstępnie zaprojektowaliśmy, teraz tylko proszę o zgodę. Zastosujemy podobne rozwiązanie, jak w przypadku eutanazji psychicznie chorych w Rzeszy. Czyli zagazowanie na śmierć i zaraz potem spalenie trupów w krematoriach. Tyle że oczywiście na o wiele większą skalę. Raz dwa wybudujemy komory gazowe i krematoria. Da się to zrobić.

- Heini, jak ty to pomyślnie zakończysz, to masz u mnie najlepszego szampana z podbitej Francji. I wtedy nawet ja, ścisły abstynent, całą butelkę z tobą wypiję. Wiesz, ja zawsze o czymś takim marzyłem. Już w młodości wyobrażałem sobie, że im ścinam łby, ćwiartuję ciała, rozstrzeliwuję, palę żywcem, itd. … - Ostatnie zdanie Herr Hitler histerycznie wywrzeszczał, doznając przy tym erekcji.

- Dziękuję, Mój Wodzu. Nie zawiodę !!!

- Ale, ale … - Tu Herr Hitler już się opamiętał. – Ja o niczym oficjalnie nie wiem !!! Ja jestem przywódcą Europy walczącej z bolszewizmem. Ciągle mam też nadzieję, że ci głupi Anglicy się wreszcie opamiętają i przestaną piłować gałąź, na której siedzą. I poproszą o pokój, który chętnie z nimi zawrę. Ale u nich, jak wiesz, jest ta, tfu, tfu, demokracja, parlament, wolna prasa, tfu, tfu. Jakieś pozory musimy więc zachowywać, zwłaszcza na najwyższym szczeblu rządowym.

- Doskonale to rozumiem, Mój Wodzu.

- Tak więc, Heini, masz moją zgodę i rób swoje, w miarę możności w jak największej tajemnicy. Osobiście dopilnuję, abyś otrzymał wszelkie dostępne środki. Wszystko zorganizuj tak po naszemu, po niemiecku, tj. dopnij na ostatni guzik. Zwołaj w tym celu po cichu jakąś konferencję, np. w Wannsee, o tak, to dobre miejsce. Trzeba to będzie przecież jakoś międzyresortowo skoordynować.

- Tak jest !!!

- Tylko jeszcze raz ci przypominam – ja o niczym nie wiem, a tej dzisiejszej naszej rozmowy w ogóle nie było !!! W przypadku niepowodzenia twojej akcji, albo w razie tzw. wyższej konieczności (gdybyśmy nie mieli wygrać tej wojny, czego zresztą nie biorę poważnie pod uwagę), uczynię cię kozłem ofiarnym !!! Jak Stalin – Jeżowa, trzy lata temu ! Zrozumiałeś ?

- Tak jest !!!

Na tym tę rozmowę zakończono. Była prowadzona w cztery oczy, nikt jej nie protokołował. Himmler, zgodnie z otrzymanym poleceniem, nigdy formalnie nie wskazał Hitlera jako inspiratora Holokaustu i naczelnego decydenta w tej sprawie. Oczywiste jest jednak, że wszyscy podkomendni Himmlera, jak również inni niemieccy wtajemniczeni, nie mieli cienia wątpliwości co do pochodzenia zbrodniczego rozkazu. Skąd się zatem owa wątpliwość wzięła u pana Davida Irvinga, podzielana również przez niektórych historyków ?

Po tym puszczeniu wodzów fantazji powróćmy do treści książki. Przeczytamy w niej między innymi (znów tylko wybiórczo wskazuję niektóre tematy), co następuje.

§  Nonsensem jest sytuowanie hitlerowskiej ideologii na prawicy politycznej. Narodowy socjalizm był nurtem lewicowym, czego pan Piotr Zychowicz dowodzi analizując ustrój III Rzeszy, założenia programowe NSDAP i wreszcie zamiary samego Hitlera, te odłożone do realizacji na „po wojnie” (zwycięskiej). Zgadzam się z tą opinią, przy pewnym jednak jej uszczegółowieniu. O ile bowiem hitleryzm w dziedzinie ekonomiczno-socjalnej był lewicowy tylko dość umiarkowanie, to w sferze światopoglądowej zakrawał już na nurt lewacki.

§  Książka zawiera m.in. przegląd zbrodni niemieckich, głównie na ludności żydowskiej i polskiej. Na cywilach, jeńcach wojennych, więźniach obozów koncentracyjnych, małych dzieciach, kobietach w ciąży. Zbrodni dokonywanych i zza biurka, i osobiście. W mundurze, ubraniu cywilnym i w kitlu lekarskim. Aż włos się jeży na głowie. Ale przeczytać trzeba. Aby nie zapomnieć. Szczególnie przygnębiające wrażenie robi na czytelniku lektura rozdziału pt. „Niemieckie polowanie na zebry”, z której dowiadujemy się o ochotniczym (!!!) udziale niemieckich cywilów w ściganiu i zabijaniu tych więźniów obozów koncentracyjnych, którym w ostatnich już tygodniach wojny (!!!) udawało się uciec z transportów na zachód Rzeszy (po ewakuacji z terenów, na które wkraczała Armia Radziecka i ludowe Wojsko Polskie).

§  Służących Hitlerowi oddziałów rosyjskich nie należy wrzucać do jednego worka. ROA Andrieja Własowa to byli antykomunistyczni straceńcy, nieraz prawdziwi rosyjscy patrioci. Natomiast RONA Bronisława Kamińskiego (z pochodzenia pół-Polaka) to brygada zbirów i wykolejeńców, których chyba największym sukcesem militarnym była masakra ludności cywilnej na warszawskiej Ochocie podczas powstania warszawskiego. Samego Kamińskiego spotkała za to słuszna kara śmierci, którą wymierzyli mu po cichu jeszcze w 1944 r. … Niemcy.

§  W maju 1944 r. Armia Krajowa polowała (nieskutecznie, sama ponosząc straty) na płk. Smysłowskiego, Rosjanina w szeregach Abwehry. Rozkaz likwidacji przyszedł z polskiego Londynu. Sam płk Smysłowski niczym się w Warszawie nie naraził Polakom. Jeden z niedoszłych egzekutorów, a w ślad za nim pan Piotr Zychowicz, wysuwają hipotezę, że zamach był inspirowany przez radzieckich agentów usytuowanych w angielskim wywiadzie. Niewykluczone, że tak właśnie było. Nie przeczę. Ale mam też i inne prawdopodobne wyjaśnienie. Może to jednak była w 100% nasza własna, polska inicjatywa. Czy pan płk Smysłowski przypadkiem nie za dużo wiedział o naszych polskich „wstydliwych” sprawach, nie za dużo znał ich szczegółów ? Np. o kulisach i celu wyprawy por. Szadkowskiego, emisariusza marszałka Śmigłego-Rydza do generała Andersa, jesienią 1941 r.  Ostatecznie płk Smysłowski nie zginął z rąk dywersantów AK, nie padł na frontach II wojny światowej, nie trafił też do alianckiej niewoli. Zmarł w Ameryce w 1988 r. Być może gdyby pozostawił pamiętniki (i gdyby je opublikowano), to niektóre karty historii Polski trzeba by napisać od nowa.

***
Omawiając na tym blogu wszystkie poprzednie książki Piotra Zychowicza (też świetne) nieco z Nim polemizowałem, czasem miałem inne zdanie w odniesieniu do Jego niektórych hipotez i wniosków. Można to sprawdzić poprzez autorski katalog tej czytelni. Tym razem nie dostrzegam żadnej zasadniczej sprzeczności naszych poglądów na historię.
Chociaż ? Coś jakbym znalazł ! Proszę to jednak potraktować jako szukanie dziury w całym, w żadnym wypadku nie jako zniechęcenie do lektury.

Na str. 367 książki rozpoczyna się rozdział pt. „Ostateczne rozwiązanie kwestii chrześcijańskiej”. Pozwolę sobie zacytować w całości akapit weń wprowadzający.
„Na pewno nieraz zetknęli się Państwo z tezą, że Holokaust stanowił ostateczne studium prześladowań, jakich Żydzi doznawali przez stulecia od chrześcijan. Że rasistowski antysemityzm NSDAP był wulgarną kontynuacją starego kościelnego antyjudaizmu. Zgodnie z tą teorią Adolf Hitler był „prawicowym ekstremistą”, który dokończył dzieło Świętej Inkwizycji i wypraw krzyżowych”.

W 100% zgadzam się z panem Piotrem Zychowiczem, że (cyt.) „Wszystko to oczywiście wierutna bzdura”. Natomiast absolutnie nie zgadzam się z Jego poglądem o powszechności ww. tezy.
Na pewno nieraz zetknęli się Państwo z tezą, że (…).
Jakie znów „na pewno” i jakie „nieraz”? Ja o istnieniu takiej, pożal się Boże, „tezy”, dopiero teraz się dowiedziałem, z tej właśnie książki ! A już sporo latek stąpam po tym świecie, dużo przy tym czytając i słuchając. Przypuszczam, że Szanownemu Autorowi wpadł w ręce jakiś bardzo, bardzo stary materiał szkoleniowy PZPR (taki najpóźniej z czasów Gomułki) i teraz sam go, niechcący, odkurza i powiela do publicznej wiadomości.