sobota, 30 stycznia 2021

„Germanofil. Władysław Studnicki – Polak, który chciał sojuszu z III Rzeszą”. Autor: Piotr Zychowicz

 

Piotr Zychowicz „Germanofil. Władysław Studnicki – Polak, który chciał sojuszu z III Rzeszą”

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2020

Z perspektywy lat należy przyznać, iż Władysław Gizbert-Studnicki (1867-1953) jest współcześnie najbardziej znany ze swojego wizjonerstwa wiosną i latem 1939 r. Niezwykle trafnie przewidział wówczas przyczynę wybuchu II wojny światowej, fatalny przebieg w niej kampanii polskiej, wreszcie powojenną utratę wschodniej części przedwojennego terytorium Rzeczypospolitej (prawie połowy kraju). Wszystko to Władysław Studnicki przepowiedział w swojej książce pt. „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej”, opisanej już przeze mnie (dość emocjonalnie) na tym blogu. Zatem nie będę teraz ponownie biadał o jego nieskutecznych staraniach mających na celu powstrzymanie rządzącej ekipy sanacyjnej w obłędzie piłowania gałęzi, na której siedziała. Można odszukać ten tekst w katalogu bloga.

Pan Piotr Zychowicz, autor Posłowia do tamtej książki (oczywiście do jej wydania z 2018 r.), napisał niezwykle interesujący esej historyczny w całości poświęcony życiu i działalności Władysława Studnickiego. Przeczytamy więc kolejno o konspiracyjnej, niepodległościowej działalności Studnickiego w okresie zaborów, o jego wkładzie w 1916 r. w dzieło odbudowy Polski, potem o staraniach mających na celu zbliżenie polityczne Polski z Niemcami, o zapobieżenie katastrofie 1939 r., o aktywności politycznej podczas okupacji, wreszcie o jego trudnych i biednych, ostatnich latach życia na emigracji w Londynie. Mój ulubiony autor ma niewątpliwie rację określając Władysława Studnickiego jako prawdziwego męża stanu, niedocenionego nie tyle przez historię, co przez mainstreamowych historyków.

Jak to się stało, że ów rówieśnik Józefa Piłsudskiego (ten sam rok urodzenia) i w zasadzie Romana Dmowskiego (młodszy od Dmowskiego tylko o 3 lata) nie zdobył podobnego im uznania, sławy i znaczenia w międzywojennej Polsce? Autor tłumaczy to (słusznie) brakiem charyzmy, czyli czegoś trudno uchwytnego, co jednak powoduje skupienie uwagi i sympatię, co sprawia, że powstają całe szeregi zwolenników politycznych, niemalże wyznawców. Studnicki takiej charyzmy nie posiadał. Mówił, a zwłaszcza pisał mądrze, ale jego zachowanie (nerwowe, czasem agresywne) i mikry wzrost oraz zaniedbany wygląd powodowały, że traktowano go z rezerwą, nieraz z niesmakiem i lekceważeniem. Miał oczywiście także sympatyków swoich poglądów politycznych, cóż jednak z tego, skoro ci byli nieliczni i niemający wpływu na bieg wydarzeń. Piotr Zychowicz nie tylko prezentuje postać Władysława Studnickiego, daje również własną ocenę jego poglądów i działań. W zasadzie bardzo pozytywną, poza skrytykowaniem podejścia Studnickiego do tzw. kwestii żydowskiej, pragnącego administracyjnego nakłonienia Żydów do emigracji z Polski do Palestyny.

Książka ta, jak zresztą wszystkie inne publikacje Piotra Zychowicza, została napisana z polotem, czyta się ją z niesłabnącym zainteresowaniem. Wzbogacają ją historyczne fotografie oraz liczne cytaty z tekstów Władysława Studnickiego, w tym z memoriałów pisanych podczas okupacji do władz niemieckich. Wielką ciekawostkę stanowi informacja autora o formalnej choć ściśle tajnej misji dyplomatycznej Studnickiego latem 1939 r., wykorzystanego przez rząd do wybadania stanowiska Niemiec w przedmiocie ew. likwidacji Wolnego Miasta Gdańska w drodze jego podziału pomiędzy Niemcy i Polskę.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym na zakończenie trochę nie pogrymasił (dowodząc przy okazji dokładnego przeczytania książki). I tak: na str. 98 w wierszu 12 od dołu wyrazy „pretensji kosztem Niemiec” należy zastąpić wyrazami „pretensji Niemiec”, względnie wyrazami „pretensji kosztem Polski”; na str. 237 w wierszu 4 od góry rok 1939 proszę zastąpić rokiem 1940; na str. 475, w połowie tej strony, rok 1944 proszę zastąpić rokiem 1945.

Niezależnie od powyższego zauważyłem, iż pan Piotr Zychowicz uporczywie obwinia głównie ministra Józefa Becka za błędną politykę zagraniczną Polski w 1939 r. Owszem, minister ją firmował swoim stanowiskiem i nazwiskiem, ale to brzmi też tak, jakby ministrów von Ribbentropa i Mołotowa winić za pakt z 23 sierpnia 1939 r. Jakby za szefami dyplomacji nie stali inspirujący ich faktyczni przełożeni. Rzeczywistym sprawcą antyniemieckiej wolty ministra Becka w 1939 r. była „Druga Osoba w Państwie”, której nadrzędność musiał (sam zresztą tego chciał) uznawać nawet premier polskiego rządu. I proszę nie wysuwać kontrargumentu, że minister Beck był ulubieńcem marszałka Piłsudskiego, który powołał go do kierowania sprawami zagranicznymi II RP. „Druga Osoba w Państwie” potrafiła go sobie skutecznie podporządkować. Marszałek Edward Śmigły-Rydz nie miał z tym wielkich problemów. Wcześniej zdołał wyeliminować z czynnej polityki Walerego Sławka - już nie tylko ulubieńca, ale wręcz osobistego przyjaciela marszałka Józefa Piłsudskiego, nominowanego przezeń do urzędu prezydenta Polski.

PS. I tak, wg stanu na dzień dzisiejszy, jestem „na bieżąco” z opisywaniem tu publikacji książkowych pana Piotra Zychowicza. Proponuję zerknąć do katalogu alfabetycznego wg autorów.

 

wtorek, 19 stycznia 2021

„Spowiedź Stalina. Szczera rozmowa ze starym bolszewikiem”. Autor: Christopher Macht

 

Christopher Macht „Spowiedź Stalina. Szczera rozmowa ze starym bolszewikiem”

Wydawca Bellona, Warszawa 2020

Autorzy książek o tematyce historycznej wybierają czasem dość dziwną formę twórczości, a mianowicie opowieść paradokumentalną. Autor wtedy udaje, iż nieoczekiwanie wszedł w posiadanie bardzo ważnego, po wielu latach odnalezionego dokumentu, a sam stał się tylko jego technicznym redaktorem i publicystą. Jakiś czas temu opisałem na blogu tak właśnie powstałą „Spowiedź Śmigłego (…)” Sławomira Kopra, teraz czas na „Spowiedź Stalina (…)” autorstwa Christophera Machta, mającego już na koncie wcześniej napisaną „Spowiedź Hitlera (…)”, której jak dotąd nie przeczytałem.

W „Spowiedzi Śmigłego (…)” fikcyjnym narratorem i interlokutorem marszałka jest piłsudczyk Julian Piasecki. W „Spowiedzi Stalina (…)” rolę tę pełni tytułowy stary bolszewik Walentin Mongołow. Po zabójstwie w 1934 r. Siergieja Kirowa, co dla Stalina stało się pretekstem do wszczęcia ogólnokrajowego terroru, Mongołowa skazano na 8 lat pobytu w łagrze, a po odsiedzeniu wyroku dołożono mu kolejne 8 lat. Po 16-letniej, niczym niezawinionej odsiadce wreszcie go w 1950 r. zwolniono, lecz musiał wegetować na głębokiej rosyjskiej prowincji na lichej, kiepsko płatnej posadce, mieszkając w nędznej komunalnej kwaterze. Stalin, obdarzony fenomenalną pamięcią, przypomniał sobie o starym towarzyszu i w 1951 r. nakazał sprowadzić go do Moskwy. Poruczył mu zadanie przeprowadzenia wywiadu-rzeki, z zastrzeżeniem opublikowania dopiero kilkadziesiąt lat po swojej śmierci. I właśnie ową „spowiedzią”, na którą złożył się szereg rzekomych rozmów fikcyjnego Mongołowa z rzeczywistym Stalinem, jest książka pana Machta. Dodam, iż napisana przez tego niemieckiego autora po polsku i wydana przez warszawską Bellonę, której autor składa podziękowania na ostatniej stronie.

Proponuję potraktować to opracowanie jako interesującą i ambitną beletrystykę. Nieskromnie przyznam, iż jestem dość oczytany w biografiach Stalina i dziejach ZSRR pod jego rządami. Żadnych faktograficznych nieścisłości nie stwierdziłem, a wręcz przeciwnie – zauważyłem, iż pan Macht korzystał m.in. z tych samych co ja lektur książek naukowych i popularnonaukowych o „Wodzu Mas Pracujących Całego Świata” i o „Miłującym Pokój Kraju Rad”. Ale czy absolutnie wszystko to, co napisał o Stalinie, odpowiadało prawdzie? Autor, zapewne gwoli przyciągnięcia czytelnika, pozwolił sobie również na przedstawienie intymnego życia Wodza, i to tak bez półsłówek ani niedomówień. Walentin Mongołow indaguje bowiem Stalina również i o te sprawy, a Wódz, niby niechętnie, też mu się z nich zwierza, nawet dość obscenicznie. Wyłania się z tego bardzo siermiężny obraz pożycia seksualnego Stalina, chyba równie siermiężny, jak siermiężne było codzienne życie przeciętnych obywateli radzieckiego „raju”. Aż dziw bierze, że inteligentny Józef Wissarionowicz, tak niezwykle perwersyjny w polityce wewnętrznej i zagranicznej, w życiu intymnym jawił się zwykłym raptusem i prostakiem. Ale może tak faktycznie było. Historyczni wielcy tego świata wyładowywali swoją energię i pomysłowość na innych polach ludzkiej aktywności, a w tych sprawach okazywali się nieraz abstynentami bądź właśnie prymitywami. Były włoski premier Berlusconi, słynny z uczestniczenia w imprezach „bunga-bunga”, jest tu wyjątkiem potwierdzającym ową regułę.

Poloniców w książce znajdziemy chyba co najmniej kilkanaście. Stalin sobie z Polaków nieco podrwiwa, ale ani sympatią, ani antypatią nas nie darzy. Groteskowa jest jego opowieść o egzekucji kilku radzieckich żołnierzy za gwałt na polskich kobietach podczas drugiej wojny światowej. Sołdaci mieli bowiem wówczas wyraźnie zapowiedziane, że co im wolno z niemieckimi niewiastami, tego absolutnie nie lzia im czynić z Polkami. Zatem krasnoarmiejców-gwałcicieli rozstrzelano. A Polacy miejsce egzekucji upamiętnili kolejnym pomnikiem wdzięczności wobec Armii Czerwonej, wyzwolicielki kraju.

Reasumując, polecam Państwu tę książkę. Osoby „zaawansowane” historycznie znajdą potwierdzenie swojej wiedzy, jak też na pewno rozbawią je sytuacyjne rozterki towarzysza Mongołowa, opisy intymności towarzysza Stalina oraz specyficzne poczucie humoru Wodza. Natomiast czytelnicy do tej pory mało wiedzący o Stalinie i jego epoce otrzymają interesujące, łatwe w odbiorze opracowanie, ot, taką ciekawą lekcję historii poprzez rozrywkę.

PS. Konieczna errata. Na str. 106 w wierszu 1 od góry rok 1941 należy poprawić na rok 1914.

 

sobota, 9 stycznia 2021

„Bitwa pod Trzeszczanami i Gliniskami 2 IX 1920 r.”. Autor: Andrzej Klocek

 

Andrzej Klocek „Bitwa pod Trzeszczanami i Gliniskami 2 IX 1920 r.”

Wydawca: Urząd Gminy Trzeszczany, Trzeszczany 2020

Książeczka ta (o formacie i objętości broszury) powstała w wyniku współpracy autora - pasjonata historii i wójta gminy Trzeszczany, pragnących upamiętnić setną rocznicę bitwy stoczonej przez żołnierzy piechoty Wojska Polskiego z kawalerzystami Pierwszej Armii Konnej dowodzonej przez Siemiona Budionnego. Dwa dni przed tą bitwą, 31 sierpnia 1920 r., owa złowroga Konarmia została pokonana przez polskich ułanów w słynnej kawaleryjskiej batalii pod Komarowem k. Zamościa. Chcąc uniknąć okrążenia i zniszczenia znalazła się w odwrocie na wschód, omijając lub rozbijając znajdujące się na jej drodze polskie pododdziały. Tak doszło do tytułowej bitwy (na terenie obecnej gminy Trzeszczany w powiecie hrubieszowskim), stoczonej przez pododdziały 2 Dywizji Piechoty Legionów z pododdziałami dwóch dywizji kawalerii i jednej brygady strzelców Armii Konnej. Bitwy w zasadzie nierozstrzygniętej, aczkolwiek jej lokalny i peryferyjny charakter nie odmienił faktu pokonania i zmuszenia do odwrotu armii Budionnego.

Pragnę jeszcze raz podkreślić okolicznościowo-edukacyjny charakter książeczki, bogato ilustrowanej i wydanej na wysokiej klasy papierze. Oprócz szczegółowego opisu bitwy autor prezentuje sylwetki biorących w niej udział żołnierzy, głównie dowódców. Zamieszcza listę poległych, przy okazji prostując w cmentarnej ewidencji błędy w brzmieniu niektórych nazwisk. We wstępie opisuje zbiorową mogiłę polskich żołnierzy na cmentarzu parafialnym w Trzeszczanach, a na przedostatniej stronie zamieszcza fotografię płyty nagrobnej. Skrótowo przedstawia późniejsze losy polskich oficerów (tych niepoległych w bitwie) oraz szlaki bojowe ich formacji wojskowych. Autor wskazał źródła wykorzystanych informacji – archiwów wojskowych i publikacji specjalistycznych, co czyni jego opracowanie wiarygodnym, godnym zaufania.

A teraz chwila zadumy. Z myślą o kim powstała ta książeczka, dla kogo głównie została napisana? Na pewno przede wszystkim dla lokalnej społeczności powiatu hrubieszowskiego, celem wskazania (przypomnienia, upamiętnienia) miejsc pamięci narodowej. Także dla pasjonatów historii wojny polsko-bolszewickiej lat 1919 i 1920. Dla nich to taki biały kruk, biblioteczny rarytas, jako że bitwa pod Trzeszczanami nie jest wymieniana w podręcznikach historii. Dostrzegam również i trzecią grupę potencjalnych czytelników, a mianowicie rodziny poległych żołnierzy. Rekrutowali się oni z 2 pułku piechoty (wchodzącego w skład 2 Dywizji Piechoty Legionów), a w większości pochodzili z Częstochowy i Piotrkowa Trybunalskiego. Autor zamieszcza listę poległych, podając ich nazwiska, imiona oraz stopnie wojskowe. Niewykluczone, że są one zapisane również w pamięci konkretnej rodziny częstochowskiej albo piotrkowskiej. Jeśli więc figuruje w niej dziadek/pradziadek padły w boju we wrześniu 1920 r., to zachodzi spore prawdopodobieństwo, że to m.in. i o nim jest ta dziś omawiana książeczka, oraz że jest w niej imiennie wymieniony. Gdyby ktoś z Państwa powziął takie przypuszczenie, proponuję zwrócić się e-mailem do Urzędu Gminy w Trzeszczanach (lub za jego pośrednictwem do autora) o podanie bliższych informacji i ew. o umożliwienie nabycia tej publikacji, jeśli jeszcze jej nakład nie został wyczerpany. Warto bowiem mieć w domu książkę, w której jest wspomniany ktoś z bliskiej rodziny. A w jaki sposób ja, nijak nie związany z powiatem hrubieszowskim, znalazłem się w jej (czasowym) posiadaniu? Ano, znając moje zainteresowania historyczne, wypożyczył mi ją mój szef (prezes stowarzyszenia, do którego należę), od wielu już lat uznany warszawski naukowiec, ale pochodzący właśnie z tamtych stron.

Ja natomiast w Hrubieszowie byłem tylko raz w życiu, jako osiemnastolatek, latem roku 1969. Wybraliśmy się tam z kolegą w pierwsze odwiedziny do panienek (dwóch sióstr), z którymi korespondowaliśmy mając ich adres z młodzieżowego czasopisma (bodajże z „Radaru” albo z „Na Przełaj”, ale głowy nie dam). Z Radomia, gdzie wówczas mieszkałem, pojechaliśmy pociągiem osobowym do Dęblina, tam przesiedliśmy się do nocnego pospiesznego relacji Warszawa - Hrubieszów. Tłukł się ten pociąg, mimo że był pospieszny, dość długo, rano dowiózł nas niby do Hrubieszowa, a faktycznie do stacji dość odległej od miasteczka - na tyle odległej, że kolej jeszcze organizowała dowóz do niego jakimś zdezelowanym mikrobusem, żukiem lub nysą, ówczesnej rodzimej produkcji. Po jeździe na wybojach dotarliśmy do centrum Hrubieszowa, tj. rynku brukowanego krągłymi kamieniami, tzw. kocimi łbami. Tam od razu rzucił nam się w oczy raczej niemiejski widoczek – mianowicie chłopa pędzącego przez ów plac parę świnek. I chciało nam się też wtedy strasznie pić po upalnej nocy spędzonej w dwóch pociągach. Zobaczyliśmy knajpę (już otwartą) i w te pędy do niej. Nawet kolejki przy barze nie było. Zamówiliśmy dwa duże piwa, szybko nam je nalano z beczki i … brr., równie ohydnego paskudztwa nigdy ani wcześniej, ani później nie próbowałem. Było absolutnie nie do wypicia, przysłowiowe „siki Weroniki” to przy owym „piwie” nektar. Będąc zamiejscowymi młodziakami i nie chcąc zadzierać z tutejszym barmanem nie zrobiliśmy mu awantury, odstawiliśmy tylko to skisłe, zatęchłe świństwo (niestety z góry zapłacone), wyszliśmy z knajpy, a w najbliższym sklepie spożywczym ugasiliśmy pragnienie oranżadą. A potem udaliśmy się do oczekujących już nas panienek, dotychczas znanych tylko z listów i fotografii. Ciąg dalszy tego wątka nie nastąpi.

Ot, i takie nietypowe, tematycznie zupełnie niezwiązane, wspomnienie „hrubieszowskie” z wakacji w roku 1969 mnie przy okazji naszło. To też w końcu historia – od tamtych chwil upłynęło już przecież 51 i pół roku. Natomiast od września 1920 do wakacji 1969 tylko niecałe 49 lat. Czas szybko upływa. Radomski przyjaciel, z którym wtedy wojażowałem, zmarł w grudniu 2017 r. w wieku lat 66 i pół. W życiu zdążyliśmy sobie nawzajem „świadkować” na ślubach. On miał szczęśliwą rękę – moje małżeństwo trwa. Ja niestety nie – kolega rozwiódł się już kilka lat po ślubie.