poniedziałek, 29 lipca 2019

„Zwyczajny szpieg. Wspomnienia”. Autor: Filip Hagenbeck


Filip Hagenbeck „Zwyczajny szpieg. Wspomnienia”
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019

Po wpisaniu tytułu artykułu – wpisu na blogu (a zarazem nazwiska autora i tytułu książki) zadumałem się przez chwilę. Jak by tu Państwu tę książkę zarekomendować? Bo że jest ona tego warta, ani przez moment nie zwątpiłem. Choć na pewno nie wszystkich zainteresuje. Jest to selektywna autobiografia Filipa Hagenbecka (ur. 1953 r.; nazwisko raczej nieprawdziwe) doprowadzona do wczesnej jesieni 1990 r.

Autor, inteligent w drugim pokoleniu (ojciec – etatowy działacz partyjny wysokiego szczebla, dziadek – chłop, beneficjent reformy rolnej PKWN), kończy w 1977 r. socjologię na Uniwersytecie Warszawskim i zastanawia się, co dalej. Jest już w tym czasie żonaty i dzieciaty. Mieszkanie kwaterunkowe (2pk) już ma. Uzyskał je dzięki sprzyjającej temu sytuacji socjalnej („bezdochodowe” małżeństwo studenckie z dzieckiem) i protekcji ojca (dobrze pamiętam ówczesne warszawskie realia oraz przepisy lokalowe, sądzę więc, iż to głównie dzięki niej).
Rozmyślania nad przyszłością przerywa mu powołanie do odbycia rocznej służby wojskowej, przewidzianej dla absolwentów wyższych uczelni. Czyli najpierw do szkoły oficerów rezerwy, po ukończeniu której odbywa praktykę w jednostce wojskowej.
Po powrocie do cywila wpływowy tatuś ułatwia mu znalezienie pracy – w tym przypadku podjęcie służby w Departamencie I MSW, czyli elitarnej jednostce MSW zajmującej się wywiadem.
I od tej chwili wspomnienia p. Filipa stają się bardziej szczegółowe oraz głównie dotyczą służby w owej instytucji. Przeczytamy:
-    o pobycie autora na rocznym kursie w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu w Starych Kiejkutach,
-    o jego zatrudnieniu w Centrali MSW w Warszawie, początkowo w charakterze analityka zagranicznych informacji agencyjnych oraz treści raportów oficerów wywiadu pełniących „gdzieś w świecie” służbę operacyjną,
-    o pracy na etacie dyplomaty w ambasadzie PRL w Lagos (stolicy Nigerii), połączonej z jednoczesną służbą operacyjną wywiadowcy.
Fajerwerków, sensacji, akcji zapierającej dech w piersiach, absolutnie się nie spodziewajmy. W zamian otrzymujemy rzeczywisty, interesujący opis dnia codziennego z pobytów autora w Starych Kiejkutach, Warszawie i Lagos. Drobnych perypetii osobistych i rodzinnych nie wyłączając.

Filip Hagenbeck działał w Lagos pod przykryciem, tzn. pracował tam jako konsul i II sekretarz ambasady PRL, maskując tym swoją rzeczywistą funkcję oficera wywiadu MSW. O tej drugiej pisze zresztą niewiele, zastrzegając się tajemnicą służbową i państwową, a także nie chcąc dziś zaszkodzić poznanym wtedy osobom.
Za to o jego pracy w charakterze konsula otrzymujemy sporo informacji. Choć było to zajęcie „tylko przykrywające”, to jednak musiał je traktować jak najbardziej serio i wykonywać mnóstwo konsularnych czynności. Czynności, dodajmy, wymagających nie tylko wiedzy i odpowiedniej prezencji, ale też zdecydowanego charakteru i zdolności organizacyjnych. Ambasada opiekowała się przecież sporą liczbą naszych rodaków pracujących wówczas na kontraktach w Nigerii, polskimi marynarzami tam przypływającymi, a także … Polkami, które nieopatrznie wyszły za mąż za Nigeryjczyków i wyjechały z nimi w głęboki nigeryjski interior (gdzie afrykańska tradycja rodzinna okazywała się nie do pogodzenia z europejskim modelem małżeństwa czy w ogóle rodziny). Konsul miał również przykry obowiązek organizacji transportu do Polski zwłok naszych rodaków, którzy tam nagle (często na jakąś tropikalną chorobę) zmarli.

Autor przedstawia także ówczesny światek polskiej dyplomacji w Nigerii, czyli naszej ambasady w Lagos. Opisuje m.in. pozasłużbowe problemy dnia codziennego pracowników ambasady i ich rodzin. Np. zatrudnienie żon czy kształcenie dzieci, skierowanie ich do odpowiednich szkół.

Kilkakrotnie autor nadmienia również z goryczą, wybiegając wspomnieniami w przyszłość, o objęciu go i jego kolegów z wywiadu, przepisami ustaw tzw. dezubekizacyjnych.
Pierwsza z nich (weszła w życie w 2010 r.) obniżyła emerytury funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa tylko proporcjonalnie do okresu takiej służby w PRL. Ci zatem spośród nich, którzy pełnili służbę mundurową dłużej, tj.  już w III RP, bądź po zwolnieniu z niej pracowali w cywilu na podstawie umów o pracę, mieli szansę sobie emerytury podwyższyć, niekiedy nawet do poziomu sprzed tej pierwszej dezubekizacji (jeśli ich staż służby czy pracy po roku 1990 był odpowiednio długi, a staż służby przed sierpniem 1990 r.- niespecjalnie).
Natomiast tzw. druga ustawa dezubekizacyjna z 2016 r. ukarała już wszystkich byłych esbeków jak leci, niezależnie od ich aktywności zawodowej po 1990 r., nie pozwalając, aby ich emerytura była wyższa od emerytury średniej krajowej. W ten sposób autor (13 lat służby do 1990 r., 15 lat po), tudzież jego koledzy, zostali „emerytalnie zrównani” z tymi funkcjonariuszami SB, którzy odeszli ze służby w 1990 r. lub wcześniej.

Filip Hagenbeck był dwa razy zwalniany ze służby w wywiadzie. Pierwszy raz w 1990 r., jeszcze bez uprawnień emerytalnych (nie miał wówczas za sobą wymaganego minimalnego 15-letniego okresu służby), gdy po powrocie z Lagos dowiedział się, że „już tu nie pracuje”. Po trzech latach przywrócono go jednak do służby w wywiadzie, znajdującej się wówczas w strukturze UOP, z inicjatywy tej nowej instytucji borykającej się z niedoborem kompetentnych pracowników. Autor na swoją mundurową emeryturę odszedł w 2007 r. Długo się nią jednak (w wypracowanym pełnym wymiarze) nie nacieszył, gdyż zmniejszono mu ją kolejno dwa razy – właśnie ww. ustawami „dezubekizacyjnymi”. Przypuszczam, iż swoją decyzję o powrocie do służby w 1993 r. podjął mając na względzie już posiadany jej 13-letni staż (liczony z roczną służbą wojskową), nie chcąc go „emerytalnie” zmarnować. Gdyby przewidział, że ustawodawca jego emeryturę mundurową po wielu, wielu latach (licząc od przełomu ustrojowego PRL/III RP) „zdezubekizuje”, i to dwukrotnie, zapewne pozostałby „w cywilu” i dziś mógłby mieć wyższą emeryturę ZUS-owską.

W ostatnim zdaniu książki Filip Hagenbeck zapowiada kontynuację wspomnień. Trzymam za słowo. Będzie miał o czym pisać, w końcu przez następne kilkanaście lat służył w wywiadzie III RP. Tajemnic zapewne nie zdradzi, ale ciekawostek dotyczących np. transformacji ustrojowej nie powinno zabraknąć. Mam nadzieję, iż nie zapomni też poinformować czytelników o dalszych losach swojego nigeryjskiego kota, którego bardzo inteligentnie dyslokował w 1990 r. do Polski. Przyznam, że głównie tym „mnie kupił” – też mam w domu kota i w ogóle jestem wielkim wielbicielem kocich zwierzątek. Mojego Sabinka – ciężko chorego, bezdomnego, około dwumiesięcznego kotka – przygarnąłem jesienią 2008 r. w Bieszczadach. Warszawska pani weterynarz postawiła go antybiotykami na cztery łapki i od tej pory umila on naszej rodzince życie. Sabinek z czasem zrobił się wymagający i bezczelny, je kocie pokarmy tylko „z najwyższej półki” (kupowane w przychodni weterynaryjnej), poza tym żona smaży specjalnie dla niego kotleciki z drobiu. W nocy pakuje się do łóżka i lubi spać z człowiekiem na jednej poduszce „nosek w nosek”.

Na zakończenie pozwolę sobie Pana Filipa skarcić za to, że go nieco zawiodła pamięć w zakresie realiów płacowych w peerelowskim MSW. Ma oczywiście rację pisząc, iż wysokie zarobki w tej instytucji były mitem. Ale jednak swoją pensję nieco zaniżył, porównując ją ze średnią płacą peerelowską. W obu przypadkach chodzi o dane z 1980 r., gdy autor (na str. 166 i 167) pisze o swoim awansie na wyższe stanowisko i związanej z tym podwyżce uposażenia.
Zacznijmy od pensji średniej krajowej. Autor podaje ją, z przywołaniem publikacji ZUS, w wysokości 6040 zł. Teraz przejdźmy do uposażenia oficerskiego autora w połowie 1980 r., po awansie na wyższe stanowisko służbowe. Autor określa to uposażenie w wys. 4700 zł, skrupulatnie dzieląc je na składniki. Przy owym podziale zapomniał jednak, bagatela (!), o dwóch istotnych składnikach: tzw. dodatku kwalifikacyjnym za wyższe studia (400 zł) oraz za pierwszy stopień oficerski (900 zł). Zatem zarabiał Pan wtedy, Szanowny Autorze, nie 4700 zł lecz 6000  zł.

Ówczesna średnia pensja w resorcie spraw wewnętrznych (obejmującym milicjantów, esbeków, wopistów, strażaków i żołnierzy zawodowych dwóch jednostek wojskowych MSW) była zbliżona do płacy średniej krajowej „w sektorze gospodarki uspołecznionej”. Niedowiarków odsyłam choćby do odpowiednich publikacji IPN. Np. do – aktualnie przeze mnie czytanej – książki dr. Tomasza Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW (…)”, z której stron 39-41 można się dowiedzieć, jak to było naprawdę z rzekomo dużymi przywilejami płacowymi i socjalnymi funkcjonariuszy MSW.

W resorcie autora krążył wówczas taki dowcip, w stylu pytanie – odpowiedź:
- Kto jest najbogatszym milicjantem w Polsce?
- Jak to, kto? Komendant Główny MO. Pobiera najwyższą, generalską pensję.
- Nie. Najzamożniejszy milicjant w PRL to dzielnicowy mający w swoim rewirze bazar Różyckiego w Warszawie.


piątek, 19 lipca 2019

„Polscy terroryści i zamachowcy. Od powstania styczniowego do III RP”. Autor: Sławomir Koper


Sławomir Koper „Polscy terroryści i zamachowcy. Od powstania styczniowego do III RP”
Wydawca TIME Spółka Akcyjna, Warszawa 2019

„Nasi” terroryści, o których mowa w książce, to po pierwsze – już dość odległa historia (z jednym wyjątkiem, o którym będzie mowa na końcu), a po drugie – zawsze bywali ukierunkowani na konkretne osoby lub przedmioty. Nigdy ich celem nie był ślepy terror mający na celu maksymalizację liczby przypadkowych ofiar, tak jak to występuje współcześnie w przypadku aktów terroru w wykonaniu fanatyków islamskich (z koniecznym zastrzeżeniem wskazanym w post scriptum). Ale byli – działali znienacka, najczęściej w celu zadania śmierci.

Książka w sam raz na wakacje. Do czytania na nadmorskiej plaży, pod górską wiatą turystyczną, w pociągu, autobusie czy na tylnym siedzeniu samochodu osobowego. Lekka, format nieduży, do plecaka da się upchnąć. Każdorazowo, oprócz sensacyjnej treści, autor wprowadza nas w realia miejsca i czasu, co może być przydatne osobom, które na maturze nie miały przynajmniej czwórki z historii. Zresztą taki wykład p. Sławomir Koper przeprowadza jakby mimochodem, autor nie po raz pierwszy udowadnia, iż jest wspaniałym przewodnikiem historycznym.

Treść rozdziałów książki zasygnalizuję nieco enigmatycznie, aby Państwa możliwie najbardziej zachęcić do sięgnięcia po nią. Jej dziewięcioma tematami zatem są:

1)     działalność polskich służb specjalnych podczas powstania styczniowego,
2)     udany zamach na cara Aleksandra II w wykonaniu co prawda niepolskiej organizacji, ale za to przez rdzennego (choć nieco zrusyfikowanego) Polaka,
3)     terroryzm bojowców PPS podczas rewolucji 1905 r.,
4)     napad rabunkowy w 1908 r., w którym uczestniczyli czterej przyszli premierzy II RP,
5)     zabójstwo pierwszego prezydenta II RP;
tu na chwilę przerywam wyliczanie, gdyż właśnie przypomniał mi się przedwojenny sarkastyczny dowcip przyrównujący polskiego prezydenta do psa, albowiem:
-    pierwszego prezydenta (Gabriela Narutowicza) zabito jak psa,
-    drugiego prezydenta (Stanisława Wojciechowskiego) wygoniono jak psa,
-    trzeci prezydent (Ignacy Mościcki) służy jak pies;
6)     organizacyjno-logistyczne szczegóły zamachu AK na Franza Kutscherę w 1944 r., tudzież jego (Kutschery) pośmiertny ślub,
7)     zabójstwo prezydenta USA Wiliama McKinley’a  w 1901 r. przez syna polskich emigrantów,
8)     bohaterstwo czy polityczny bandytyzm – wysadzenie w powietrze auli b. Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu w 1971 r.; autor bardzo bezstronnie naświetla wszystkie aspekty tej sprawy, tak aby czytelnik mógł sobie o niej wyrobić własną opinię (która z pewnością zostanie uzależniona od jego poglądów politycznych),
9)     zabójstwo Chrisa Haniego przez emigranta z Polski, obywatela RPA, Janusza Walusia w 1993 r.

 Przy tym ostatnim przypadku zatrzymajmy się dłużej. W 1993 r. byłem jednym z wielu, którzy oburzyli się na wieść o zamachu i zostali usatysfakcjonowani wyrokiem kary śmierci dla zabójcy (zamienionej następnie na dożywocie). Refleksje przyszły niedługo potem, gdy tylko wgłębiłem się w zawiłości sytuacji wewnętrznej RPA po zniesieniu tam apartheidu.
Janusz Waluś nadal odsiaduje wyrok w więzieniu południowoafrykańskim, choć zrzekł się obywatelstwa RPA (z zamiarem dalszego odbywania kary w Polsce, na co jednak sąd w Pretorii nie wyraził zgody). Od 1993 r. upłynęło 26 lat. Pan Janusz Waluś ma obecnie lat 66.
Widzę teraz dwa aspekty jego sprawy.
Pierwszy to oczywiście już naprawdę wystarczająco długi okres (26 lat) odbywania wyroku. Janusz Waluś popełnił jeden mord polityczny, wcześniej był niekaranym i spokojnym obywatelem, a osoba ofiary to…
No właśnie, i tu dochodzimy do drugiego aspektu. W pierwszej połowie lat 90. ub. stulecia Republika Południowej Afryki stanowiła potencjalną beczkę prochu. Kolorowi obywatele marzyli o odegraniu się na białych ciemięzcach, niewiele brakowało do wybuchu krwawej wojny domowej. Głównie Nelsonowi Mandeli należy zawdzięczać, iż do niej nie doszło. Tym niemniej nastroje kolorowej społeczności (w większości biednej, słabo wykształconej i zdeterminowanej) były bardzo radykalne. A Chris Hani okazał się właśnie radykalnym i charyzmatycznym agitatorem, przywódcą paramilitarnej Włóczni Narodu, planującym (wg wielu ówczesnych komentatorów politycznych) rozwiązanie siłowe. Gdyby żył i mógł realizować swoje plany… To przecież był zawodowy rewolucjonista - komunista, mający za sobą przeszkolenie (ideologiczne i wojskowe) w Związku Radzieckim. Z Afrykanerami miał osobiste porachunki. W latach 80. toczył z nimi bezpardonową zbrojną walkę, w której obie strony dopuszczały się aktów terroru.

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja bynajmniej nie pochwalam ani nie usprawiedliwiam tego morderstwa politycznego.
Doceniam za to wnioski płynące z analizy historii tzw. alternatywnej, oraz uznania wiodącej roli jednostki (czyjejś osobowości) w kształtowaniu dziejów – czy to tylko danego państwa, czy wręcz całego kontynentu lub nawet świata. Przecież gdyby np. Lenina, Stalina czy Hitlera sprzątnął jakiś polityczny terrorysta - zamachowiec w czasach, gdy dopiero pięli się do władzy, to historia świata potoczyłaby się zupełnie inaczej.
I analogicznie (a jednocześnie a contrario): gdyby Chris Hani nie zginął w zamachu w 1993 r., to wg niektórych polityków (cyt. str. 298) „RPA miała dołączyć do Kuby i Korei Północnej, a być może czekałby ją los Kambodży z czasów Pol Pota i Czerwonych Khmerów.”. Pewnie to przesadne czarnowidztwo, ale wybuch wojny domowej byłby w takim wariancie zupełnie realny. Obie strony konfliktu, biali i kolorowi, już się do niej wtedy przygotowywali. Wystarczyłaby jedna iskra, jakaś prowokacja.
Zresztą zamach na Chrisa Haniego też mógł zostać uznany przez czarną społeczność za taką prowokację. Sytuację uratował Nelson Mandela, przywołując dwa ważkie argumenty. Zabójcą Haniego nie był wszak rdzenny Afrykaner, lecz biały imigrant posiadający obywatelstwo RPA dopiero od 1988 r. Ponadto do jego szybkiego ujęcia najbardziej przyczyniła się biała kobieta – Afrykanerka, będąca przypadkowym świadkiem zamachu i nie wahająca się złożyć obciążające mordercę zeznanie.
 Reasumując, jestem zdania, że Rząd i (lub) Prezydent Rzeczypospolitej powinni podjąć (albo zintensyfikować, jeśli takowe już trwają) sekretne działania dyplomatyczne w celu ekstradycji do Polski polskiego obywatela Janusza Walusia, aby tu mógł odbywać resztę kary. A w razie powodzenia takiego przedsięwzięcia dyplomatycznego, już na lotnisku na Okęciu można mu wręczyć formalny akt prezydenckiego ułaskawienia.
***
No i na zakończenie, jak często to czynię, jeszcze drobna ale konieczna uwaga edytorska. Na str. 242 błędnie podano możliwe roczne daty urodzenia Jerzego Kowalczyka, cyt. „1950 lub 1952”. Nie mógłby on zatem w 1961 r. zostać skazany przez sąd na areszt i grzywnę za kradzież drobiu, a w 1971 r. (w dacie zamachu na aulę WSP w Opolu) przecież nie miałby już 29 lat. Wg Wikipedii Jerzy Kowalczyk urodził się w 1942 r.

PS
Szanowny Autor nie wyczerpał tytułowego tematu. Pominął np. jeden niezwykle drażliwy wątek – podjęcie przez polską konspirację wojny także biologicznej (bakteriologicznej) przeciwko Niemcom. Pisze o tym Dariusz Baliszewski w równie interesującej książce pt. „Wojna. Tajemnica. Miłość” (też omówionej na blogu).

 

wtorek, 9 lipca 2019

„Feldmarszałek Paskiewicz. Historia kariery idealnej”. Autor: Dmitrij W. Mitiurin


Dmitrij W. Mitiurin „Feldmarszałek Paskiewicz. Historia kariery idealnej”
Wydawca EKBIN Studio PR, Warszawa 2017

Dla miłośników literatury historycznej jest to rarytas. Rosyjski autor napisał – w formie ciekawego eseju historycznego – biografię Iwana Paskiewicza (1782-1856), który nie zapisał się dobrze w historii Polski, choć później bywali u nas carscy wielkorządcy znacznie gorsi od niego. Paskiewicz, stojąc na czele wojsk rosyjskich, stłumił powstanie listopadowe, a następnie przez prawie 25 lat rządził z ramienia cara Królestwem Polskim piastując stanowisko namiestnika i nosząc tytuł księcia warszawskiego. Dbał o interes imperialny Rosji nie dopuszczając, aby go osłabiła jakaś kolejna polska irredenta. W tym celu starał się współpracować (z różnym skutkiem) także z administracją austriacką i pruską.
Nie tylko Polacy, również Węgrzy znienawidzili Paskiewicza. Stojąc na czele rosyjskiego korpusu interwencyjnego w 1849 r. stłumił ich antyaustriackie powstanie.
O tym wszystkim autor bardzo interesująco pisze, kreśląc swoim rosyjskim piórem fragmenty historii Polski (głównie) i Węgier (trochę). Oczywiście nie zapomina też o szerszym tle, przybliżając czytelnikowi historię Europy pierwszej połowy XIX wieku, z uwzględnieniem ówczesnych rewolucji, walk narodowowyzwoleńczych i pierwszego okresu wojny krymskiej (ta ostatnia to już akurat początek drugiej polowy wieku). Poznajemy m.in. rosyjską wersję historii powstania listopadowego i późniejszych rządów Paskiewicza w Królestwie.

O tym, o czym powyżej wspomniałem, przeczytamy jednak dopiero w drugiej połowie książki. W pierwszej autor opisuje wcześniejsze lata życia Iwana Paskiewicza, zanim jeszcze trafił on do naszego kraju. Sięga też do genealogii rodu (od XVII  stulecia) późniejszego feldmarszałka. Polski czytelnik może (i powinien) odnieść wrażenie, że gdyby historia potoczyła się inaczej, to Iwan byłby Janem i pilnowałby interesów nie Rosji lecz Rzeczypospolitej. Jego praprzodek Fiedor Czałyj pochodził wszak z Ukrainy i służył w wojsku Chmielnickiego, należąc do tzw. starszyzny kozackiej.
Z pewną sympatią śledzimy powolne wybijanie się rodu Paskiewiczów, ich wzbogacanie się i sięganie po urzędy, co bez posiadania arystokratycznego pochodzenia nie było w carskiej Rosji łatwe. Poznajemy przebieg długiej kariery wojskowej Iwana Paskiewicza, ukoronowanej (jeszcze zanim trafił do Polski) zwycięstwami na Kaukazie.
To jego miał na myśli Adam Mickiewicz, pisząc w „Reducie Ordona”:
Posłany wódz kaukaski z siłami pół świata,
Wierny, czynny i sprawny – jak knut w ręku kata.

Jak na wstępie nadmieniłem, książka w obszernych fragmentach zawiera odniesienia do historii Polski. Rosyjski historyk wyraża się o nas nawet z pewną sympatią, podkreślając jednocześnie dwie podstawowe przyczyny niedopuszczenia do niepodległości kongresowego Królestwa Polskiego. Pierwszą był oczywiście solidaryzm zaborców (wszak polskimi ziemiami władały też Austria i Prusy), a drugą przyczyną – być może nawet ważniejszą – głębokie przywiązanie Polaków do tzw. Ziem Zabranych (autor nie używa tej nazwy, pisze o Kresach), czyli tych ziem zaboru rosyjskiego, które nie weszły w skład Królestwa. Dla Rosjan było oczywiste, że wolna Polska w sprzyjających okolicznościach politycznych upomniałaby się i o te tereny (co zresztą nastąpiło w latach 1919-1921). Cytując fragmenty korespondencji pomiędzy carem Mikołajem I  a jego ulubieńcem Paskiewiczem, Dmitrij Mitiurin przedstawia carskie „rozterki” odnośnie Polski. Dowiadujemy się, iż car całkiem serio myślał o „przehandlowaniu” całości bądź części ziem Królestwa w zamian za należącą do Austrii, ale przecież ruskojęzyczną Galicję (autor zapewne miał na myśli Galicję Wschodnią). Nie doszło do tego tylko wskutek braku zgody cesarza austriackiego.

Mitiurin postarał się więc o obiektywizm i w znacznej mierze mu się to udało (choć z polonocentrycznego punku widzenia można by mu to i owo wytknąć). Bardzo dobrze, że ta książka się u nas ukazała. Warto znać ogląd historii Polski przez niepolskich publicystów, zwłaszcza pochodzących z państw sąsiednich, z którymi Polska na przestrzeni wieków bywała na wojennej ścieżce.

Jest jednak pewne małe „ale”. Potencjalnego czytelnika zachęci do lektury też bardzo „bogate” wydanie książki. Doskonały papier, kolorowe ilustracje, itp. To się na pewno spodoba. Niewiele książek w Państwa (i mojej) bibliotekach domowych, poza wydawnictwami o charakterze encyklopedycznym i albumowym, posiada taką szatę graficzną. Choć nie jest to przecież żaden hit wydawniczy cieszący się wielkim popytem i znikający szybko z półek księgarskich.
Na 4 stronie książki można przeczytać (cyt.) „Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego”. To by tłumaczyło ów wydawniczy „full wypas”. No dobrze, ale czy naprawdę należało wydatkować środki budżetowe na wydanie biografii akurat Iwana Paskiewicza? Czy nie było innych zagranicznych pozycji wydawniczych, w tym także rosyjskich? Dmitrij Mitiurin wszak pisze o swoim bohaterze (zarazem polskim antybohaterze) z dużą sympatią. Uważam, że ta publikacja na naszym rynku księgarskim równie dobrze mogła się ukazać w tańszej wersji wydawniczej. A autor „Reduty Ordona” zapewne przewrócił się w grobie.

I na zakończenie jeszcze mała errata (merytoryczna; parę drobnych i nieistotnych tzw. literówek pomijam). 
  • Na str. 119, w wierszu 10 od dołu, rok 1891 proszę poprawić na rok 1819. 
  • Na str. 349 (w środku strony, obok górnego lewego brzegu fotografii) wyrazy „Aleksander I” należy poprawić na „Mikołaj I”.