wtorek, 29 stycznia 2019

„Józef Piłsudski bez retuszu”. Autor: Tomasz Ciołkowski


Miało być dziś o córce Jakuba Bermana (tak zapowiedziałem w zakończeniu poprzedniego wpisu). Otóż nie będzie, za co przepraszam. Proszę na p. Lucynę jeszcze trochę poczekać. Pragnę bowiem już „teraz – zaraz” podzielić się z Państwem opinią o niezwykle bulwersującej książce.

Tomasz Ciołkowski „Józef Piłsudski bez retuszu”
Wydawnictwo „W promieniach”, Warszawa 2018

Długo wahałem się, czy tę lekturę omawiać na blogu. Opinię o niej bowiem mam … bardzo ambiwalentną.
Ale po kolei. Zacznijmy od negatywów. Ale pozytywy też będą, proszę o zachowanie cierpliwości.

Wg „Słownika 100 tysięcy potrzebnych słów” pod redakcją profesora Jerzego Bralczyka (Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2005) retusz to (cyt., str. 705): „1. Mechaniczne lub chemiczne poprawienie negatywu lub pozytywu fotograficznego. 2. Drobna korekta czegoś mająca usunąć lub ukryć niedociągnięcia.”.

Chyba się więc Państwo ze mną zgodzicie, że – poddając jakiś obiekt retuszowi – poprawia się go, tj. usuwa się lub ukrywa jego złe i negatywne w odbiorze cechy, ale tych pozostałych (dobrych i pozytywnych, bądź neutralnych) – absolutnie się nie rusza, pozostają one takimi, jakimi są. Tak ja definicję retuszu rozumiem. Zaś „bez retuszu” oznacza jedynie rezygnację z całej takiej operacji. Czyli albo w ogóle niedokonanie retuszu, albo powrót do wersji sprzed retuszu. Nic więcej !
Można komuś na zdjęciu zlikwidować zmarszczki, nieco pomniejszyć łysinę, usunąć plamę z garnituru. To jest właśnie retusz. Ale rezygnując z owego retuszu nie należy dodatkowo np. zmniejszać temu komuś wzrostu ani dodawać tuszy czy wręcz garbu ! Ani, również przykładowo, nie wolno usuwać z fotografii orderów, z którymi ten ktoś pozował do zdjęcia. To już bowiem byłaby nie tylko likwidacja retuszu, ale także jakaś dodatkowa, tendencyjnie ujemna charakteryzacja.
Po przeczytaniu książki uważam, że jej tytuł wprowadza w błąd. Autor niewłaściwie używa słów „bez retuszu”. Zamiast bowiem próby doprowadzenia do obiektywizmu, co by sugerowało sformułowanie „bez retuszu”, zastępuje jeden subiektywizm (Piłsudski w oczach zwolenników) – drugim skrajnym subiektywizmem (Piłsudski w oczach antagonistów). Sam p. Tomasz Ciołkowski nie skrywa swego olbrzymiego antagonizmu wobec tytułowej postaci książki – przekonujemy się o tym dosłownie na każdej stronie, a jest ich 339.

Marszałek Józef Piłsudski faktycznie był już za życia (i po śmierci, aż do wybuchu wojny) mocno „wyretuszowany” przez politycznych współpracowników i zwolenników. Niekiedy to bardziej szkodziło wizerunkowi Marszałka niż go chroniło.
Pan Tomasz Ciołkowski ów retusz całkowicie usunął. I bardzo dobrze. Poszedł jednak też znacznie dalej – stanowczo za daleko. Po usunięciu retuszu uwypuklił w wizerunku Marszałka elementy szpecące. Niektóre z nich nawet nie tyle uwypuklił, co wręcz przydał. Koncepcję swojej pracy oparł na wybiórczym cytowaniu różnych publikacji o marszałku Piłsudskim oraz wypowiedzi o nim osób mu współczesnych, najczęściej niechętnych, a nawet wrogich. W znakomitej większości owe cytaty dotyczą faktów i opinii negatywnych. Wprawdzie w bibliografii zamieścił również prace historyków nienastawionych wyłącznie negatywnie do Józefa Piłsudskiego, ale chyba tylko po to, aby stworzyć wrażenie dużej liczby wykorzystanych publikacji.

Spróbowałem przez chwilę postawić się w sytuacji osoby nic lub prawie nic niewiedzącej o Józefie Piłsudskim. Ot, był 100 lat temu taki komendant czy naczelnik, przyczynił się do odzyskania naszej niepodległości, potem walczył z bolszewikami, różnie mu to szło, ale w końcu zwyciężył, później zdaje się, przeprowadził jakiś zamach stanu, ale w którym to było roku… Obawiam się, że takiego nie-znawcę historii można napotkać w naszym kraju często. Uchowaj Panie Boże, aby podobna osoba rozpoczęła edukację historyczną od przeczytania książki p. Tomasza Ciołkowskiego. Po uważnej jej lekturze dowie się bowiem od autora o marszałku Piłsudskim, co następuje. Józef Piłsudski, wg p. Tomasza Ciołkowskiego:
1)     był zarozumiałym megalomanem, przypisującym sobie cudze sukcesy, a zrzucającym na innych odpowiedzialność za własne błędy i porażki,
2)     od młodości miał bardzo wygórowane ambicje, podparte wróżbą syberyjskiej Cyganki i duchem Napoleona, który go w dzieciństwie odwiedził na Litwie,
3)     przed I wojną światową pozostawał na służbie wywiadu austrowęgierskiego i niepotrzebnie przekazał mu dużo danych personalnych, co spowodowało liczne aresztowania bojowców PPS na terenie zaboru rosyjskiego (w związku z infiltrację kontrwywiadu Austro-Węgier przez carską Ochranę),
4)     w zakresie dyplomacji i wojskowości nie posiadał potrzebnych kwalifikacji, co przynosiło naszemu nowo odrodzonemu państwu same szkody,
5)     otaczał się współpracownikami wiernymi i głupimi, odsuwając mądrzejszych i samodzielnie myślących,
6)     zwalczał Kościół katolicki; przeszedł na protestantyzm, a jego powrotna konwersja na katolicyzm była fałszywa,
7)     protestantem – luteraninem też był zresztą tylko formalnie, albowiem nie wyznawał światopoglądu protestanckiego; cyt. str. 228: „Swoją duchowość bezspornie czerpał z okultyzmu, a nie z protestantyzmu czy też katolicyzmu, o czym należy pamiętać.”,
8)     był zabobonny, osobiście uczestniczył w różnych praktykach okultystycznych (cyt. str. 228: „w tym w czarnych okultystycznych mszach”); sprzyjał masonom, teozofom i okultystom,
9)     władzę w 1918 r. uzyskał faktycznie z rąk niemieckich, a zamach stanu w 1926 r. przeprowadził z inspiracji Anglii i za angielskie pieniądze,
10)  ani to on nie stworzył Legionów, ani to on nie wygrał bitwy warszawskiej w 1920 r.,
11)  w newralgicznych dniach sierpnia 1920 r. złożył dymisję i czasowo opuścił walczące oddziały,
12)  faktycznie to on przyczynił się do zabójstwa prezydenta Gabriela Narutowicza (tu już p. Tomasz stanowczo posunął się „o jeden most za daleko”),
13)  był osobiście mściwy, z jego inspiracji zamordowano generałów Zagórskiego i Rozwadowskiego,
14)  w ataku szaleństwa zastrzelił 5 grudnia 1928 r. niewinnego człowieka (wachmistrza Koryzmę), co oczywiście zatuszowano,
15)  przez ostanie 7 lat życia cierpiał na chorobę mózgu, powodującą okresowe napady szaleństwa i  pogłębiający się zanik intelektu,
16)  itd., itp.
Czytelnik merytorycznie nieprzygotowany do takiej lektury powinien (już w jej trakcie) zacząć się zastanawiać, dlaczego to akurat pan Piłsudski grał jedną z głównych ról na polskiej scenie politycznej. I jak mogło dojść do tego, że dwukrotnie (w listopadzie 1918 r. i maju 1926 r.) udało mu się objąć rządy w państwie.
Nasz reprezentatywny (niestety) nie-znawca historii mógłby wtedy dywagować mniej więcej tak: Czyżby te negatywne cechy osobowości Józefa Piłsudskiego, jego podłe metody i mierne efekty działań, oraz żadne kwalifikacje, nie były wystarczająco zniechęcające, wręcz odstręczające ? Czyżby nie było innych polityków i wojskowych, lepszych i mądrzejszych od niego ? Na pewno byli, przecież musieli być. To czemu w takim razie w listopadzie 1918 r. nie odsunęli oni pana Piłsudskiego na drugi lub trzeci plan, powierzając mu, co najwyżej, jakieś średnio eksponowane stanowisko w administracji wojskowej. A w maju 1926 r. dlaczego łatwo i szybko nie stłumili jego buntu w zarodku ?

Autor kreśli sylwetkę marszałka Józefa Piłsudskiego wyłącznie w czarnych barwach. Niekiedy tylko bardzo ogólnie napomyka o jego charyzmie i ujmującej osobowości. I chyba tylko tym, wg autora, należałoby wytłumaczyć przebytą przez Marszałka drogę na sam szczyt kariery politycznej i wojskowej.
Olbrzymie i rzeczywiste zasługi Józefa Piłsudskiego na polu odzyskania, a potem utrwalenia niepodległości Polski, autor albo przemilcza, albo neguje, albo uznaje za należne innym osobom.
Doprawdy, już znacznie więcej obiektywizmu zachował p. Rafał Ziemkiewicz w wydanej w 2017 r. książce pt. „Złowrogi cień Marszałka” (omówionej na tym blogu, proszę sprawdzić w katalogu naszej czytelni). A przecież p. Rafała Ziemkiewicza absolutnie nie można zaliczyć do grona zwolenników marszałka Piłsudskiego !
Całe szczęście, że p. Tomasz Ciołkowski, dokonując swoistej kwerendy publikacji o Józefie Piłsudskim, nie dotarł do książki p. Marka Kamińskiego pt. „Ostatnia tajemnica marszałka Piłsudskiego” (też już tu omówionej, proszę zerknąć do katalogu). Z satysfakcją dopisałby wtedy (w obszernym rozdziale 8 pt. „Józef Piłsudski – osobowość i problemy zdrowotne”) – znów niezwykle tendencyjnie – jeszcze jeden podrozdział.

Naprawdę bardzo proszę, aby do lektury książki p. Tomasza Ciołkowskiego przystępować mając już odpowiednią wiedzę o życiu i działalności Józefa Piłsudskiego. Polecam w tym zakresie pracę prof. Andrzeja Garlickiego pt. „Józef Piłsudski 1867-1935”, napisaną bezstronnie. Ani hagiograficznie, ani tendencyjnie krytykancko.
***
***
No dobrze, ale ktoś z Państwa może teraz słusznie zapytać, to po co ja o tej książce p. Tomasza Ciołkowskiego tyle piszę, dlaczego ją w ogóle zacząłem (i skończyłem) czytać, skoro tak mi się lejtmotyw, treść i metodyka tego opracowania nie podobają. Już tłumaczę.
Pierwsza część dzisiejszego artykułu dotyczyła, jak wykazano powyżej, wyłącznie negatywów.
Natomiast pozytywną stroną lektury jest jej duży zakres faktograficzny. Autor przywołuje mnóstwo udokumentowanych faktów z życia marszałka Piłsudskiego, dotąd znanych (albo i nie) tylko wąskiemu gronu historyków. Są to wydarzenia skrzętnie skrywane przed opinią publiczną, aby, broń Boże, nie powstała rysa na wizerunku Marszałka (czy skaza na pancerzu, jak powiada, w zupełnie innym kontekście, p. Piotr Zychowicz). Osobiście jestem wielkim przeciwnikiem przemilczeń, niedomówień i kłamstw historycznych. Dlatego z zainteresowaniem sięgam po wszelkie publikacje na tematy historyczne również „wstydliwe”, przez większość historyków z mainstreamu pomijane i „zamiatane pod dywan”. Nie uznaję istnienia tzw. białych plam historii. Przykładowo: w czasach PRL interesowały mnie zakazane tematy m.in. zbrodni katyńskiej i wewnętrznych krwawych porachunków w PPR podczas okupacji, a po 1989 r. – m.in. polityczna (nie wojskowa !) aktywność marszałka Śmigłego-Rydza w latach 1939-1941, jak dotąd publicznie przez IPN dostatecznie nie wyjaśniona. Rozczarowałem się po przeczytaniu publikacji IPN pt. „Przeciw dwóm zaborcom (…)” autorstwa Marka Gałęzowskiego (opisanej na blogu).
Ad rem.
Na stronach 173-177 p. Tomasz Ciołkowski przytacza w całości treść formalnego rozkazu wojskowego marszałka Józefa Piłsudskiego z dn. 27.03.1929 r. (osobiście zredagowanego i podyktowanego) pt. „O łączności”. Ów dokument, przez niedopatrzenie oficerów sekretariatu GISZ, został – bez koniecznego a kompletnego przeredagowania – rozesłany do Sztabu Głównego WP i in. wybranych jednostek organizacyjnych wojska. Po jego przeczytaniu poczułem się jakbym właśnie stoczył pojedynek bokserski z Andrzejem Gołotą (przy moich parametrach 171/74, czyli kategorii średniej, rezultat łatwo sobie wyobrazić). Chociażby tylko dla tych kilku stron warto po książkę sięgnąć. Ich lektura jest porażająca (nokautująca).

Faktów przedstawiających marszałka Piłsudskiego takim, jakim rzeczywiście był w ostatnich siedmiu latach życia, jest w książce opisanych dużo. Czytelnik odbiera je (słusznie) jako odkrywane po latach tajemnice i sensacje. Winni temu są niegdysiejsi współpracownicy i apologeci Marszałka, którzy na siłę stworzyli postać bez zmazy i skazy, licząc, że prawda nie wyjdzie na jaw. Ciemny lud to kupi – jak powiedział klasyk.
Ale prawda wyszła na jaw. Zawsze bowiem znajdzie się autor, który – będąc zdecydowanym przeciwnikiem politycznym „świetlanej” (dla innych) postaci – skrzętnie pozbiera o niej rozproszone, negatywne, gdzieś poukrywane informacje i zaprezentuje w poczytnej publikacji. Pan Tomasz Ciołkowski właśnie tak postąpił. I należą mu się wyrazy podziękowania za odkrycie, a następnie udostępnienie prawdy.

Oprócz wielu faktów z życiorysu osobistego i zawodowego Józefa Piłsudskiego autor daje nam też obraz kuchni politycznej II RP, dotychczas w wielu szczegółach mało znanej, a w niektórych w ogóle nieznanej. Czytamy o prześladowaniach najpierw przedstawicieli politycznego centrum i lewicy demokratycznej (tzw. Centrolewu), a później członków obozu narodowego. Dowiadujemy się o przygotowaniach, przebiegu i „nadrzędnym” motywie zamachu na ministra Bronisława Pierackiego w 1934 r. Nie uwierzyłbym, gdyby autor m.in. nie przywołał - na str. 302 - relacji Jędrzeja Giertycha z rozmowy z jednym z sanacyjnych polityków, jaka miała miejsce już w 1945 r. Raczej dalej mi niż bliżej do poglądów politycznych Jędrzeja Giertycha, ale uważam, że osoba tego formatu nie mogła dopuścić się zmyślenia i kłamstwa.
Dowiadujemy się o wewnętrznych niesnaskach w gronie piłsudczyków, skutkujących nieraz skrytobójstwami (autor przytacza tego przykłady, zamieszcza fotografie osób zamordowanych). Poznajemy też przesłanki i okoliczności kierowania opozycjonistów uznanych za niebezpiecznych dla reżimu do obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, oraz panujące tam warunki pobytu (autor takiego porównania nie przeprowadza, ale można stwierdzić, iż były one znacznie gorsze niż warunki stworzone osobom internowanym w stanie wojennym w PRL).

Pan Tomasz Ciołkowski jest najwyraźniej złego zdania także o współpracownikach Józefa Piłsudskiego, nie stroni od używania wobec nich pejoratywnych określeń. Tu w znacznej części (ale nie w całości) podzielam opinie autora. Moim „ulubionym” antybohaterem jest przecież marszałek Edward Śmigły-Rydz, czego wyraz już niejednokrotnie dawałem na tym blogu. Przy okazji: „Śmigły-Rydz”, a nie „Rydz-Śmigły”, Szanowny Panie Tomaszu. W 1936 r. doprowadził on bowiem do formalno-urzędowego przestawienia członów swojego nazwiska i tak się odtąd we wszelkich dokumentach państwowych podpisywał.

Jakby więc teraz, na zakończenie, dzisiejszy artykuł zreasumować? Czytać tę książkę p. Tomasza Ciołkowskiego, czy jej nie czytać? Oczywiście – czytać. Koniecznie przeczytać. Ale mając już odpowiedni, historyczny background. Podobnie jak np. po Biblię powinni sięgać tylko ci, którzy uprzednio uczyli się religii (albo religioznawstwa). To oczywiście tylko bardzo luźna analogia, proszę nie pomyśleć, iż porównuję opracowanie autorstwa p. Tomasza Ciołkowskiego z Księgą Ksiąg.
Dziękuję za uwagę.


niedziela, 20 stycznia 2019

„Krwawa Luna i inni. Prokuratorzy i śledczy systemu stalinowskiego w Polsce”. Autorka: Iwona Kienzler


Iwona Kienzler „Krwawa Luna i inni. Prokuratorzy i śledczy systemu stalinowskiego w Polsce”
Wydawca Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2016

Otrzymujemy pięć bardzo ciekawych esejów historycznych – biografii stalinowskich zbrodniarzy: Julii Brystiger (tytułowej krwawej Luny), Stefana Michnika, Heleny Wolińskiej, Józefa Różańskiego i Juliana Polana-Haraschina. Autorka poprzedziła je obszernym rozdziałem pt. „Represyjność prawa i sądownictwa w powojennej Polsce”, dając rys historyczny epoki, w której „bohaterowie” książki odnosili „zasługi” na polu wdrażania i utrwalania władzy ludowej. Znawcy powojennych dziejów Polski oczywiście mogą ten rozdział pominąć, ale dla innych czytelników (takich, którzy tylko piąte przez dziesiąte, albo jeszcze mniej) jest to lektura bardzo zalecana. Poznają warunki, w jakich owi „bohaterowie” działali i czuli się jak ryba w wodzie.

Pierwsza czwórka tych postaci to wręcz klasyczna żydokomuna. Proszę jednak owego pejoratywnego określenia nie odbierać, broń Boże, jako przejaw mojego antysemityzmu. Znaczenie oraz pochodzenie terminu "żydokomuna” szczegółowo i przystępnie wyjaśnił prof. Paweł Śpiewak w ciekawej pracy już tu omówionej (można sprawdzić w katalogu naszej czytelni). Piąty, Julian Polan-Haraschin, był etnicznym Polakiem, chociaż niektórzy nadgorliwcy i jemu przypisują (niesłusznie) pochodzenie żydowskie. Autorka przedstawia go też jako klasycznego hochsztaplera, postać – gdyby nie jego zbrodnie sądowe – wręcz komediową.
Cała piątka legitymowała się wykształceniem uniwersyteckim, a troje z nich nawet stopniami naukowymi doktora.
Do więzienia (po odwilży październikowej 1956 r.) na ładnych kilka latek trafiło tylko dwóch naszych „bohaterów”. Troje tego wtedy uniknęło, a dwoje z nich później, na fali antysemickich czystek marca 1968 r., wyjechało za granicę. Późniejsze starania władz III RP o ich ekstradycję zakończyły się niepowodzeniem. Jednej pani (pardon: towarzyszce) w ogóle się upiekło – polski wymiar sprawiedliwości już nie zdążył się nią zainteresować. Podobno się też na starość nawróciła i ochrzciła, ale autorka tego nie potwierdza.

Oprócz dokładnie opisanej powojennej działalności stricte zawodowej (czytaj: na ogół zbrodniczej), p. Iwona Kienzler przedstawia pełne życiorysy tych pięciorga, łącznie ze wskazaniem pochodzenia i zawodu ich rodziców. Opisuje lata młodości i ich aktywność w czasie II wojny światowej. Stara się wyjaśnić, co popchnęło te osoby w ramiona komunizmu – stalinizmu, oraz co było katalizatorem ich późniejszego zbrodniczego zachowania nie tylko zza biurka (niektórzy osobiście uczestniczyli w fizycznym torturowaniu przesłuchiwanych).
Walorem książki są też obszerne dygresje dotyczące losów innych postaci historycznych opisywanej epoki, w tym m.in. prymasa Stefana Wyszyńskiego, gen. Emila Fieldorfa i Bolesława Piaseckiego.

Reasumując, gorąco Państwa do lektury zachęcam.

Na zakończenie jednak muszę już tradycyjne nieco pogrymasić.
-    Na str. 106 w wierszu 16 od góry czytamy, iż Brystigerowa (cyt.) „w grudniu 1945 r. wzięła udział w I zjeździe PZPR”. Jest to oczywista nieścisłość, PZPR powstała dopiero w 1948 r.
-    Podobny tzw. błąd oczywisty zauważamy na str. 190 w wierszu 9 od dołu. Armia Ludowa powstała w 1944 r., nie mogła więc wchłonąć Gwardii Ludowej w roku 1943.
-    Na str. 223 (w końcu rozdziału) autorka wymienia Stanisława Kociołka jako represjonowanego (wraz z Władysławem Gomułką i Marianem Spychalskim) w czasach stalinowskich. Nie wydaje mi się, aby St. Kociołek (1933-2015) był wtedy aresztowany – i to jako przedstawiciel (cyt.) „odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego w łonie kierownictwa PZPR”, jako jeden z (cyt.) „wielu znaczących działaczy”. Był na to po prostu zbyt młody. Nastolatka trudno stawiać w jednym szeregu z takimi starymi wyjadaczami partyjnymi, jakimi już wówczas byli Gomułka i Spychalski. Na wszelki wypadek upewniłem się zaglądając do skorowidza nazwisk w monografii naukowej autorstwa Roberta Spałka pt. „Komuniści przeciwko komunistom (…)” - już omówionej na blogu, proszę zerknąć do katalogu naszej czytelni. Autor nie wymienia Stanisława Kociołka.

PS
Osoby zainteresowane tematyką instalacji w powojennej Polsce niechcianego ustroju, w tym komunistycznych zbrodni i in. represji w latach 1944-1956, pozwolę sobie odesłać do lektury powyżej wymienionej książki Roberta Spałka, jak również dotychczas omówionych na tym blogu (można wyszukać w katalogu):
-    „Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa”, autor: Piotr Lipiński.
-    „Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu bezpieczeństwa w Polsce 1944-1990”, autor: Ryszard Terlecki.
-    „Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej”, autor: Andrzej Leder.
-    „Roman Zambrowski 1909-1977. Studium z dziejów elity komunistycznej w Polsce”, autor: Mirosław Szumiło.
-    „Siedmiu wspaniałych. Poczet pierwszych sekretarzy KC PZPR”, autor: Jerzy Eisler.
-    „Syn czerwonego księcia”, autor: Antoni Zambrowski.
-    „Zwycięstwo prowokacji”, autor: Józef Mackiewicz.
To bardzo, bardzo szerokie spectrum biografii i poglądów politycznych autorów – od Andrzeja Ledera do Józefa Mackiewicza. Nieprawdaż? Chyba wpędzam w kłopoty tych czytelników blogu, którzy chcieliby mi przypisać jakieś ściśle określone poglądy. Panie i Panowie – nie dacie rady przypiąć mi żadnej łatki. Moje zainteresowania historyczne i  poglądy polityczne są bowiem uniwersalne.
A następny wpis na blogu będzie dotyczył wspomnień snutych przez córkę Jakuba Bermana.


środa, 9 stycznia 2019

„Jerzy Urban o swoim życiu rozmawia z Martą Stremecką”. Autorzy: Jerzy Urban i Marta Stremecka


Jerzy Urban, Marta Stremecka „Jerzy Urban o swoim życiu rozmawia z Martą Stremecką”
Wydawca: Czerwone i Czarne sp. z o.o., Warszawa 2013

Czy się to komu podoba, czy nie, Jerzy Urban (ur. 1933) wszedł na trwałe do historii Polski. Najpierw jako długoletni, bardzo kontrowersyjny minister – rzecznik prasowy rządu PRL w latach 80. ub. wieku, a już pod sam koniec tamtej zmarnowanej dekady, u samego schyłku PRL, jako Przewodniczący Państwowego Komitetu ds. Radia i Telewizji.
I na tym się nie skończyło. W latach 90. ub. wieku , czyli już w III Rzeczypospolitej, został założycielem, właścicielem i naczelnym redaktorem ogólnopolskiego, niezwykle wówczas poczytnego tygodnika „Nie”, rozchodzącego się w kilkusettysięcznym nakładzie, a czytanym bynajmniej nie tylko przez tzw. postkomunistów. Podtrzymało to jego popularność w społeczeństwie (słuch o nim nie zaginął, w przeciwieństwie do wielu innych prominentów z epoki PRL) oraz uczyniło go człowiekiem zamożnym i politycznie niezależnym.
Owa popularność miała oczywiście dwie strony. Z jednej – tygodnik „Nie” błyskawicznie rozchodził się w kioskach i in. punktach sprzedaży, sięgali po niego parlamentarzyści prawie wszystkich opcji politycznych, z drugiej zaś – był potępiany i wyklinany, najczęściej przez tych, którzy go w ogóle nie czytali, lecz tak ich zainspirowano.

Niniejszy tekst ma być jednak o książce, a nie o tygodniku, który podtrzymał i ugruntował sławę Jerzego Urbana. A czy to sława dobra, czy zła, tego nie będę analizował. Osobiście mam tu uczucia tzw. mieszane. Przyznaję, iż w latach 90. ub. wieku byłem stałym czytelnikiem tygodnika „Nie”. Później już zaglądałem doń tylko co jakiś czas, a zupełnie przestałem na początku 2009 r., gdy tygodnik się niesamowicie skompromitował w sprawie ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Zamieścił szczegółową relację z wizyty ministra sprawiedliwości u pewnego biznesmena mającego kłopoty z prawem (zarazem byłego senatora), która w ogóle nie miała miejsca !!! Ów niepotwierdzony „fakt tylko medialny” najprawdopodobniej stał się rzeczywistą przyczyną dymisji ministra (a nie okoliczność, iż mniej więcej w tym samym czasie znany kryminalista popełnił w celi więziennej „podejrzane” samobójstwo). Osoby zainteresowane tymi wydarzeniami znajdą wiele informacji w Internecie. Poszukiwania można rozpocząć od wpisania w okienku przeglądarki imienia i nazwiska ministra oraz nazwy tygodnika. Afera ta miała dalsze polityczne konsekwencje – stanowisko (oraz zaufanie premiera) stracił również ówczesny minister spraw wewnętrznych. M.in. chyba właśnie za danie wiary tej niezweryfikowanej informacji zamieszczonej w „Nie”.

Ale ad rem. Dlaczego warto sięgnąć po tę książkę? Z kilku powodów, które pozwolę sobie wypunktować.

1.      Jest to bardzo dobry wywiad biograficzny z człowiekiem, który współtworzył najnowszą historię Polski. Poznajemy jego życiorys, od pochodzenia rodziców i czasów wczesnego dzieciństwa poczynając. Otrzymujemy opis przebiegu kariery politycznej i zawodowej, od chwili gdy jako nastolatek angażował się w działalność ZMP, aż do roku 2013, w którym kończy 80 lat. Czyli – śledzimy „z biegiem lat, z biegiem dni” życie p. Jerzego Urbana. A p. Marta Stremecka, zadając tzw. niewygodne pytania, pilnuje go, aby nic nie przemilczał.
2.      Zainteresuje to chyba głównie starszych czytelników – mam na myśli ciekawe scenki z życia towarzyskiego warszawskich celebrytów lat 60. i 70. ub. wieku. Niektórzy z nich miewali wręcz kabotyńskie zachowania, które Urban bezlitośnie teraz przypomina. Jestem o 18 lat młodszy od autora, a więc w czasach gdy on już z ugruntowaną pozycją znanego dziennikarza brylował na salonach warszawki i w knajpach stolicy, ja dopiero studiowałem na UW, a potem wchodziłem w życie zawodowe. Zapamiętałem jednak te wszystkie postacie ówczesnej elity i „elity” – z lektury prasy, wizyt w teatrach i kabaretach, oraz oczywiście ze studenckich plotek przy piwie, a następnie przy kawie w biurze. Teraz Urban tę pamięć odświeża, dodając nieco szczegółów wcześniej mi nieznanych.
3.      Zainteresowani historią dziennikarstwa i roli prasy w epoce PRL (przypominam: nie było wtedy Internetu, proszę teraz o uśmiech, za to była cenzura, proszę teraz o grymas wstrętu) dużo dowiedzą się o opiniotwórczym znaczeniu dwóch ważnych tygodników, w których autor pracował. Chodzi oczywiście o „Po Prostu”, szybko wyklęte i zlikwidowane przez Gomułkę, oraz o „Politykę”, której udało się utrzymać na powierzchni, zachowując liberalny i reformatorski (jak na tamte czasy !) charakter pisma. Sporo dowiemy się o redaktorach obu ww. tygodników, ich charakterach i poglądach, o kłopotach z dopuszczeniem do druku wielu artykułów, o kuchni pracy redakcyjnej, itp.
4.      No i wielka polityka lat 80. ub. wieku. Autor dużo i szczerze o niej opowiada, do niektórych własnych błędów się przyznaje, innym zaprzecza. Poza tym charakteryzuje dwóch przywódców politycznych PRL tamtych lat: Wojciecha Jaruzelskiego i Mieczysława Rakowskiego. Robi to z sympatią i użyciem ciepłych słów, ale na konkretne ich poważne wady również wskazuje. I nie tylko o tych dwóch towarzyszach pisze (a w zasadzie opowiada p. Marcie). O innych ówczesnych VIP-ach, w tym znanych generałach MON i MSW, też się co nieco interesującego dowiemy. A także poznamy ciekawostki z okresu przygotowywania transformacji ustrojowej (Magdalenka, Okrągły Stół, wybory do parlamentu w czerwcu 1989 r.).
5.      Jerzy Urban niby z tego drwi, niby mu na tym nie zależy, ale chyba boli go ostracyzm towarzyski, jakiemu go poddano od czasu, gdy objął stanowisko ministra - rzecznika prasowego rządu PRL. Cóż, wg mojej (i na pewno nie tylko mojej) opinii jest to cena za pełnienie roli „złego policjanta” (sam to tak określił), której się dobrowolnie wtedy podjął i która – dzięki jego inteligencji i wyrazistej osobowości – spotykała się z wielkim zainteresowaniem. I nie tylko o przekazywane treści podczas jego konferencji prasowych tu chodzi, lecz głównie o formę, błyskotliwy sposób przekazu ! Jak się porówna wszystkich innych rzeczników prasowych wszystkich rządów, tych i przed, i po Urbanie, popatrzy na ich zastrachane buzie (aby czegoś za dużo lub niewłaściwie nie powiedzieć), na bezbarwne i grzeczne twarzyczki z lękliwym uśmiechem, to aż litość bierze. Chyba tylko jedna p. Małgorzata Niezabitowska potrafiła się charyzmatycznie przybliżyć do formy prezentowanej przez Jerzego Urbana jako rzecznika rządu (powtarzam: ekspresyjnej formy i odwagi wypowiedzi, nie mam na myśli treści).
6.      Osobisty światopogląd religijny i poglądy polityczne Jerzego Urbana. Nie-chrześcijanin ale i nie-żyd, nie-mahometanin, etc. Na pewno antyklerykał. Czy ateista? Wątpię. On sam nie daje tu jednoznacznej odpowiedzi. Co zaś do przekonań politycznych… Komunistą w znaczeniu ideowym nigdy, może poza okresem bardzo wczesnej młodości, gdy zaangażował się w działalność ZMP, na pewno nie był. Widział konieczność stałej ewolucji narzuconego Polsce systemu społeczno-ekonomicznego, jego liberalizacji zwłaszcza w sferze gospodarczej. Błędnie uważał, że da się w przyszłości pogodzić istnienie socjalistycznej gospodarki planowej ze zwiększającym się w niej udziałem sektora prywatnego. Sam przyznaje się do tego błędu, dając plastyczny przykład jajka do połowy nieświeżego, zgniłego, które kucharz – mając na względzie drugą, niezepsutą połowę tego jajka – usiłuje uczynić zdatnym w całości do konsumpcji.

Komu polecam lekturę niniejszej książki, bardzo przystępnie i z talentem zredagowanej? Oczywiście wszystkim miłośnikom polityki i historii, także tym nigdy nielubiącym (nawet ani ciut, ciut) Jerzego Urbana. Uważam bowiem, że warto wykorzystać chwile jego autentycznej szczerości i poznać życiorys, choćby i subiektywnie przedstawiony, tego niegdysiejszego (w tym roku skończy już 86 lat) przeciwnika politycznego.


wtorek, 1 stycznia 2019

„Bieszczadzkie okupacje 1939-1945”. Autor: Witold Mołodyński


Witold Mołodyński „Bieszczadzkie okupacje 1939-1945”. Wydanie II poszerzone
Wydawnictwo Książkowe „Carpathia” sp. z o.o., Rzeszów 2017

Dziś powróćmy do nostalgicznych wspomnień pana Witolda (ur. w 1928 r.). Parę koniecznych a ciepłych słów o autorze zamieściłem w zakończeniu poprzedniego wpisu na blogu.
Ostatnio tu omawiana jego książka doprowadziła nas do lata roku 1939.
A w dniach 1 i 17 września 1939 r., jak wiemy, historia gwałtownie przyspieszyła. Szczególnie stało się to widoczne na terenach, na których mieszkał autor z rodzicami. Ustrzyki Dolne wraz z częścią ziem przyległych przechodziły w latach 1939-51 kilkakrotnie z rąk do rąk, co każdorazowo łączyło się z dużymi, tragicznymi i nieodwracalnymi zmianami etnicznymi.

Po kilkutygodniowej niemieckiej okupacji jesienią 1939 r. zniknęli dość liczni bieszczadzcy Niemcy mieszkający tu od pokoleń. Okupant znalazł dla nich lepsze miejsce osiedlenia – głównie w Poznańskiem włączonym do Rzeszy, po wyrzuceniu Polaków z domów i gospodarstw. Przesiedlenie bieszczadzkich Niemców było wynikiem realizacji porozumienia pomiędzy III Rzeszą a ZSRR – układu z dn. 28 września 1939 r. o przyjaźni i granicy. Traktat ten przyznawał ZSRR 51% przedwojennego terytorium Polski, w tym m.in. właśnie małą ojczyznę autora, oraz przewidywał przesiedlenie stąd Niemców, którzy nagle znaleźli się „po stronie radzieckiej”.

Trwająca następnych kilkanaście miesięcy (do lata 1941 r.) pierwsza okupacja radziecka spowodowała ubytek przede wszystkim polskiej inteligencji zsyłanej w głąb ZSRR – na Syberię i do Kazachstanu. Rodzinę autora ominęło to, ponieważ jego ojciec był cenionym i potrzebnym pracownikiem technicznym miejscowej rafinerii ropy naftowej. Gwoli sprawiedliwości należy jednak dodać, iż radziecki okupant wywoził również miejscowych Żydów i Rusinów – konkretnie tych spośród nich, których uznał za społecznie niepożądanych podczas instalacji nowego ustroju.

Druga okupacja niemiecka, trwająca aż do lata 1944 r., przyniosła z kolei Holokaust – zagładę licznej społeczności żydowskiej w Bieszczadach. W tym czasie uaktywnili się też ukraińscy nacjonaliści, przeciwko którym Polacy utworzyli samoobronę oraz korzystali z opieki żołnierzy i policjantów niemieckich, jak też uzyskali ochronę ze strony czasowo tu stacjonujących oddziałów węgierskich. Rodzina autora w obawie o życie musiała jednak opuścić dom we wsi Brzegi Dolne i przenieść się do pobliskich Ustrzyk Dolnych.

Druga okupacja radziecka to ciąg dalszy utarczek z banderowcami, oraz – przede wszystkim - obawa przed staniem się na zawsze obywatelami ZSRR. Przygotowania do repatriacji z tych terenów do Polski, głównie na tzw. ziemie odzyskane. Należy bowiem pamiętać, iż rejon dolnoustrzycki (niżnoustrickij rajon) w latach 1944-1951 należał do Ukraińskiej SRR. Polskie były tylko tereny po zachodniej stronie Sanu. W 1951 r. rejon dolnoustrzycki (o obszarze 480 km kw.) powrócił do Polski – w zamian za 480 km. kw., o które uszczuplono nasze ówczesne województwo lubelskie (zachodnia część miasteczka Sokal, Krystynopol, Bełz, i okolice). Podstawę prawną stanowiła umowa z dnia 15 lutego 1951 r. o zamianie odcinków terytoriów państwowych, zawarta pomiędzy Rzecząpospolitą Polską a Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich (Dz.U. z 1952 r. Nr 11, poz. 63).

W efekcie polskość Ustrzyk Dln. i okolic skutecznie na kilka lat wyeliminowano, a ich dzisiejsi polscy mieszkańcy to już nie są potomkowie ludzi (poza nielicznymi wyjątkami), wśród których żyła rodzina autora. Polacy bowiem w powojennych latach 40. zostali stąd repatriowani, natomiast żyjący tu Rusini zamieszkiwali tylko do 1951 r., kiedy to z kolei ich stąd wysiedlono - przenosząc w głąb Ukraińskiej SRR.
Ci drudzy uniknęli w ten sposób Akcji „Wisła” przeprowadzonej w 1947 r. w polskich Bieszczadach. Za to nie uszli ówczesnym, powojennym, stalinowskim represjom. Na radzieckiej Ukrainie NKWD zwalczało wszelkie przejawy i pozostałości ukraińskiego nacjonalizmu. Żołnierze UPA (ci nieliczni, którzy nie polegli w walkach, bądź pojmani - nie zostali rozstrzelani) zasilili syberyjskie łagry, często dożywotnio. Ich tragiczny los opisuje m.in. Aleksander Sołżenicyn w „Archipelagu Gułag”. Trudno jednak ukryć Schadenfreude, znając ich wcześniejsze „wyczyny” wobec cywilnej ludności polskiej.
Obecni mieszkańcy Powiatu Bieszczadzkiego (jego części po wschodniej stronie Sanu) to w znacznej mierze potomkowie przesiedlonych tu w 1951 r. Polaków z Sokalszczyzny (nie wszystkich jednak, gdyż większość z nich skierowano wówczas na poniemieckie ziemie tzw. odzyskane).

Tyle gwoli niezbędnej historycznej dygresji. Powróćmy do omawiania lektury książki p. Witolda Mołodyńskiego.

W strasznych latach 1939-1945 autor (przypominam: rocznik 1928) dorastał. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpoczął pracę w rafinerii ropy naftowej, co uchroniło go przed wywózką na roboty do Niemiec, a rodzinie dało dodatkowy przydział żywności. Młody chłopak złapał też żyłkę do majsterkowania oraz nabył spryt handlu wymiennego, które to umiejętności w warunkach powszechnych niedoborów okupacyjnych były na wagę złota. W zasadzie na równi z ojcem zarabiał na utrzymanie matki i dwojga młodszego rodzeństwa.

Wszystko to p. Witold Mołodyński chronologicznie, rok po roku, opisuje. Nie ogranicza się do dziejów rodziny, ale przedstawia też losy bliższych i dalszych znajomych, w zasadzie całej społeczności wsi Brzegi Dolne oraz miasteczka Ustrzyki Dolne. Nadmienia również o wydarzeniach rozgrywających się w nieco dalszej okolicy, pisze m.in. o mordzie na żydowskich mieszkańcach Lutowisk. Snuje również ciekawe rozważania osobiste nt. historii. Między innymi interesujący i nie pozbawiony słuszności jest jego przypis nr 97 na str. 145, traktujący o niewykorzystaniu w grudniu 1941 r. przez gen. Sikorskiego, podczas wizyty w Moskwie, możliwości wynegocjowania korzystniejszej wschodniej granicy Polski.
Autor wkracza więc tu na chwilę na pole historii tzw. alternatywnej. Przyznając mu ostrożnie rację wątpię jednak, czy Stalin latem 1944 r. honorowałby takie, mniej korzystne dla ZSRR, ewentualne porozumienie z grudnia 1941 r. Zapewne znalazłby tysiąc pretekstów, aby od niego odstąpić oraz ustalić granicę polsko-radziecką tak, jak to faktycznie uczynił.

Książkę wzbogacają liczne fotografie zachowane w zbiorach rodziny autora i jego przyjaciół. Wraz z lekturą wspomnień pomogą nam one wyobrazić sobie świat, który – jak go określiłem w poprzednim wpisie na blogu – had gone with the wind of history. Z tym jednak zastrzeżeniem, że o ile pierwsza część wspomnień dotyczyła życia autora w latach 1928-1939, a więc w czasach pokoju i postępującej stabilizacji, to ta druga (dziś omawiana) odnosi się już do opisu spustoszeń dokonywanych przez huragan historii, a bezpośrednio i „na żywo” obserwowanych przez p. Witolda Mołodyńskiego.