środa, 30 grudnia 2020

„Christine. Powieść o Krystynie Skarbek”. Autor: Vincent V. Severski

 

Jutro Sylwester, pojutrze Nowy Rok. Niestety, zapewne również covidowy. Zatem w 2021 r. życzę Państwu przede wszystkim zdrowia. A następnie - spełnienia wszystkich, nawet najbardziej skrywanych marzeń i  pragnień (wszak ma je każdy), oczywiście w zakresie niekrzywdzącym innych osób (to głównie do polityków).

A dziś będzie o czymś lekkim – takim porywającym czytadle. W sam raz na „kwarantannę narodową” – pandemiczne czasy.

Vincent V. Severski „Christine. Powieść o Krystynie Skarbek”

Wydawnictwo OsnoVa, Warszawa 2019

Poprzedni mój wpis był poświęcony rokowi 1941 – całemu i analizowanemu globalnie. Dzisiejszy traktuje o bardzo peryferyjnym epizodzie, też z owego roku, który to epizod miał jednak wpływ na dalszy bieg wojny.

Jest wczesna wiosna 1941 r. Trwa II wojna światowa. Ale „światowa” to chyba (jak do tej pory) tylko z tego powodu, że po stronie Wielkiej Brytanii opowiedziały się zamorskie kraje Imperium Brytyjskiego. Dotychczas tylko one, nie licząc Grecji odpierającej z pomocą angielską agresję Włoch. Gdyż Francję z jej posiadłościami kolonialnymi już rok wcześniej z wojny wyeliminowano. W Stanach Zjednoczonych prezydent Roosevelt boryka się z silnym ruchem izolacjonistycznym. Japonia się czai, jeszcze się waha, na kogo ma uderzyć. Jej plany ataku na ZSRR, wspólnego z Niemcami i być może także z Polską, zniweczył pakt Hitlera ze Stalinem zawarty w 1939 r. Ale wartość owego sojuszu niemiecko-radzieckiego też już się zdewaluowała. Spełniał on swoją rolę w okresie od jesieni 1939 r. do lata 1940 r., gdy oba państwa realizowały wzajemnie zaaprobowane plany podbojów. Nowych imperialnych zamierzeń już nie są w stanie ze sobą uzgodnić. Dowodem jest fiasko oficjalnej wizyty Mołotowa w Berlinie w listopadzie 1940 r. Nadchodzi czas, gdy Hitler i Stalin będą chcieli rzucić się sobie do gardeł.

Ale wcześniej trzeba uporządkować zaplecze polityczno-militarne. Hitler podbił albo zwasalizował już prawie wszystkie, dotąd niezależne, państwa Europy środkowej i południowej, teraz kończy ten proces w odniesieniu do Jugosławii. Jeśli mu się uda, to i z Grecją, wspomaganą w walce z Włochami przez Anglię, pójdzie mu łatwo. A następnie Führer zamierza z dniem 15 maja 1941 r. uruchomić plan Barbarossa. Spieszy się i nie chce dopuścić, aby Stalin zdążył uderzyć pierwszy. Kremlowski satrapa natomiast pragnie ów atak Hitlera jak najbardziej odsunąć w czasie. A jeszcze lepiej – ubiec go w tym. Stalin zdaje sobie sprawę, że Hitler wie, iż uderzenie na ZSRR w drugiej połowie roku nie zagwarantuje mu zwycięstwa przed trudną rosyjską jesienią (roztopy) i ciężką zimą (śnieżyce i mróz). Cóż zatem mogłoby Hitlera spowolnić? Ano np. wyłamanie się Jugosławii z jego obozu w drodze zamachu stanu i obalenie proniemieckiego rządu w Belgradzie. Stalin słusznie zakłada, że gdyby do tego doszło, to niemiecki Führer nie zaryzykuje pozostawienia za swoimi plecami kilkudziesięciu wprawdzie słabo uzbrojonych (od czegóż jednak pomoc angielska) lecz bitnych słowiańskich dywizji. Hitler musiałby więc spacyfikować Jugosławię jeszcze przed atakiem na ZSRR, a to uszczupliłoby niemiecki potencjał wojskowy i – przede wszystkim – zajęło trochę niezbędnego czasu. A każdy miesiąc jawi się już na wagę złota. Wielka Brytania również jest zainteresowana powodzeniem antyniemieckiego puczu wojskowo-politycznego w Jugosławii. Jak dotąd, z Niemcami walczy praktycznie samotnie, chce więc zaangażowania sił Rzeszy na nowym, bałkańskim froncie. Utrudniłoby to pomoc Hitlera Mussoliniemu, który 28 października 1940 r. samodzielnie zaatakował Grecję, po czym beznadziejnie przegrywa tę kampanię. W marcu 1941 r. Ducze musiał zwrócić się do Führera o militarne wsparcie, alarmistycznie depeszując: „Tutto perduto [wszystko stracone]. Per greko bandito kupero obito. Benito.”. To oczywiście okupacyjny dowcip zapamiętany przez moją matkę, mającą w 1941 r. już 16 lat. Czyli obecnie 95.

Zarówno zatem Stalin i Churchill są zainteresowani niedopuszczeniem do sojuszu Belgradu z Berlinem. Ich tajne służby powinny uczynić wszystko, aby w Jugosławii odbył się i powiódł zamach stanu odsuwający od władzy proniemiecki rząd pod zwierzchnictwem proniemieckiego regenta Pawła. Uruchomione zostają belgradzkie agentury wywiadów ZSRR i Wielkiej Brytanii. Na miejscu, celem powodzenia przedsięwzięcia, podejmują nieformalną, wspólną akcję. Bardzo nieformalną, jako że nie powstała jeszcze wielka kolacja, Stalin i Churchill jeszcze nie są sojusznikami. Dla wywiadu brytyjskiego ofiarnie działa nasza urocza, seksowna Krystyna Skarbek, i to ona (m.in. pozorując współpracę z Abwehrą) okazuje się ważnym trybikiem w maszynerii doprowadzającej do brytyjsko-radzieckiego sukcesu. Wojskowy zamach stanu nastąpił 27 marca 1941 r., powiódł się, doprowadził do odwrócenia sojuszy, a to zmusiło Niemcy do zaatakowania Jugosławii 6 kwietnia 1941 r.

Data 27 marca 1941 r. jest również bardzo istotna ze względu na okoliczność, iż tego dnia Hitler odwołał zaplanowane na 15 maja 1941 r. uderzenie na ZSRR, przesuwając je o ok. 4 tygodnie (Antoni Czubiński „Historia drugiej wojny światowej 1939-1945”, strona 121”. Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2006). Ostatecznie nastąpiło ono, jak wiemy, 22 czerwca 1941 r.

Natomiast „powieściowe” szczegóły tej wspólnej akcji dwóch wywiadów w Belgradzie i udziału w niej Krystyny Skarbek wymyślił autor. Trudno stwierdzić, czy je wszystkie skonfabulował, czy może też dotarł do jakichś materiałów źródłowych. Niektóre elementy jego układanki szpiegowskiej są nieprzekonujące, np. Louis i Aleksiej zachowują się trochę nieprofesjonalnie jak na agentów wywiadu brytyjskiego i radzieckiego.

Vincent V. Severski (pseudonim literacki) to były funkcjonariusz polskiego wywiadu tzw. cywilnego (czyli niewojskowego), który dotąd napisał kilka bardzo poczytnych książek sensacyjnych („Nielegalni”, „Niewierni”, „Nieśmiertelni”, „Niepokorni”, „Zamęt” i „Odwet”). Są świetne, zwłaszcza te na "Nie...". Wszystkie sześć przeczytałem, nic tu o nich dotychczas nie wspominając, jako że nie są to powieści historyczne. „Christine” jest taką pierwszą.

Reasumując, książka mi się bardzo podobała, przeczytałem ją prawie jednym tchem. Gorąco polecam. Ciut jednak pogrymaszę na zakończenie. Po pierwsze – podtytuł wprowadza w błąd. Autor koncentruje się na akcji szpiegowskiej w Belgradzie, jej angielskich, radzieckich i niemieckich uczestnikach. Krystyna Skarbek jest tylko jedną z kilku głównych postaci występujących w powieści. Autor niewiele pisze o wcześniejszych losach Krystyny, a już w ogóle nic o jej bardzo ciekawej, wojennej przyszłości w okupowanej Francji. Zatem nie jest to, moim zdaniem, powieść o Krystynie Skarbek, a jedynie powieść z udziałem Krystyny Skarbek. A po drugie, Mister Vincent, troszkę za mało Pan poczytał o Stalinie i stosunkach panujących na jego dworze. W rozdziale 2 Pańskiej książki Beria zwraca się do Stalina per Koba. To niemożliwe, tak do Gospodarza mogli się odzywać tylko jego dawni towarzysze broni z czasów rewolucyjnych i jeszcze wcześniejszych (ci, których później nie unicestwił). Beria był natomiast stalinowskim wydwiżeńcem i ani nie był upoważniony żeby Stalina „tykać”, ani poufale nazywać go Kobą. Zawsze zwracał się do niego per Wy, per Towarzyszu Stalin, ewentualnie per Josifie Wissarionowiczu. Ten ostatni zwrot (otczestwo) był największą „familiarnością”, na jaką Beria mógł sobie wobec Stalina pozwolić, zwłaszcza w toku narad i dyskusji o charakterze partyjno-państwowym, toczonych z udziałem innych radzieckich notabli.

 

sobota, 19 grudnia 2020

„1941. Rok, w którym Niemcy przegrały wojnę”. Autor: Andrew Nagorski

 

Wszystkim Moim Czytelniczkom i Czytelnikom serdecznie życzę wesołych i zdrowych (w tych bardzo niezdrowych czasach) Świąt Bożego Narodzenia oraz znalezienia pod choinką cennych prezentów, tj. przede wszystkim ciekawych książek o tematyce historycznej.

Andrew Nagorski „1941. Rok, w którym Niemcy przegrały wojnę”

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2019

Autor szczegółowo analizuje wydarzenia zachodzące w roku 1941, wraz z intencjami i działaniami najważniejszych ówczesnych światowych decydentów: Churchilla, Roosevelta, Stalina i Hitlera. A zatem po kolei.

Winston Churchill, zdesperowany aby kontynuować walkę z Niemcami, zabiega o pomoc logistyczną Stanów Zjednoczonych, marzy o przyłączeniu się USA do wojny. Dotychczas bowiem Wielka Brytania ponosi głównie porażki – niemieckie okręty podwodne posyłają na dno brytyjskie statki z zaopatrzeniem, a Luftwaffe regularnie bombarduje angielskie miasta (tzw. Blitz). Latem premier zaczyna mieć już nadzieję – na wschodzie powstaje nowy front, a i pomoc amerykańska zaczyna się konkretyzować większymi dostawami materiałowo-sprzętowymi. Z prezydentem USA pozostaje w stałym kontakcie, w sierpniu spotykają się też osobiście. W grudniu Churchill zaczyna być już pewny przyszłego zwycięstwa – Stany Zjednoczone stają się formalnym, militarnym sojusznikiem !!! A pod Moskwą niemieckie wojska lądowe ponoszą pierwszą dużą porażkę w drugiej wojnie światowej.

Franklin Delano Roosevelt czuje wielkie obrzydzenie do nazizmu i Hitlera osobiście, chętnie włączyłby się do wojny, ale cóż – uprawnienia do jej wypowiedzenia posiada wyłącznie Kongres USA, prezydent może tylko wnioskować w tej sprawie. W Ameryce panuje jednak silny tzw. izolacjonizm, podsycany przez agenturę niemiecką. Roosevelt działa więc metodą małych kroków i faktów dokonanych. Inicjuje ustawy przygotowujące kraj do wojny oraz wspomagające logistycznie państwa walczące (w praktyce dotyczą one tylko Wielkiej Brytanii i ZSRR). W ostatnim miesiącu roku prezydent już przestaje tak się „gimnastykować” w polityce wewnętrznej. 7 grudnia Japonia atakuje USA (Pearl Harbor), a cztery dni później Adolf Hitler traci poczucie rzeczywistości i formalnie wypowiada wojnę Stanom Zjednoczonym.

Józef Stalin wypełnia obowiązki ekonomicznego sojusznika Hitlera, do Niemiec suną transporty surowców naturalnych i artykułów rolnych. Radziecki dyktator z gniewem odrzuca wszelkie sygnały płynące od wywiadu i dyplomacji o przygotowaniach Niemiec do uderzenia na ZSRR. Czy sam się szykuje do ataku wyprzedzającego? Autor książki nie jest zwolennikiem tej hipotezy. Ale przecież nagromadzenie dużej liczby radzieckich dywizji na zachodniej granicy nie było przypadkowe, samoloty stały już na lotniskach polowych, nagromadzono tam też zapasy amunicji i materiałów pędnych. 22 czerwca Stalin przeżywa krótki szok, a następnie bierze sprawy w swoje ręce. Cynicznie i słusznie zauważa, że alianci zachodni potrzebują go do wygrania wojny. W razie klęski ZSRR (lub zawarcia przezeń pokoju separatystycznego) sami sobie przecież z Niemcami nie poradzą. Absolutnie nie jest więc skruszonym petentem, nie tłumaczy się z niedawnego jeszcze sojuszu z Hitlerem. Domaga się olbrzymich dostaw materiałowo-sprzętowych oraz otwarcia na zachodzie drugiego frontu. Daje również do zrozumienia, że ZSRR nie zamierza rezygnować ze zdobyczy terytorialnych dokonanych w 1939 i 1940 roku.

Adolf Hitler skądinąd słusznie stwierdza, że czas nie pracuje na korzyść Niemiec, ale wniosek wyciąga z tego tylko taki, że trzeba działać już teraz, póki jeszcze nie jest za późno. Rusza więc ze swoją „krucjatą” przeciwko bolszewizmowi, żydostwu i słowiańskim podludziom. Instruuje marszałków i generałów, jak bardzo brutalnie mają tę wojnę prowadzić. Pod koniec roku 1941 zapada też decyzja o przemysłowym charakterze ludobójstwa - zagłady Żydów. Styczniowa (1942) konferencja w Wannsee będzie stanowić już tylko dopracowanie szczegółów organizacyjnych. W grudniu 1941 r. Niemcy dostają łupnia pod Moskwą, za co Hitler wini dowództwo Wehrmachtu. Sam się więc mianuje głównodowodzącym – odtąd to wyłącznie Führer będzie strategiem i taktykiem najważniejszych niemieckich posunięć militarnych. Zachwycony japońskim atakiem na USA również i on wypowiada Stanom wojnę. Liczy na japoński „rewanż” – uderzenie Japonii na ZSRR. Tu się jednak rozczarowuje. Powyżej napisałem, że wypowiedzenie wojny Ameryce było przejawem utraty przez Hitlera poczucia rzeczywistości. Już drugi raz w jego politycznym życiorysie – pierwszy raz miało miejsce dn. 23 sierpnia 1939 r., kiedy to, mimo wątpliwości zgłaszanych m.in. przez Göringa, wdał się w sojusz ze Stalinem.

Tyle w telegraficznym skrócie, gwoli przypomnienia historii roku 1941. Autor ją oczywiście rozwinął w sposób bardzo interesujący, dodając wiele szczegółów militarnych, dyplomatycznych i biograficznych, dotąd mniej znanych. Roku 1941 nie opisał w sposób oderwany od całokształtu historii II wojny światowej. Przedstawił też wydarzenia wcześniejszych lat 1939 i 1940. Jako pół-Polak i mąż Polki bardzo sympatyzuje ze sprawą polską w drugiej wojnie światowej.

I na zakończenie – pewna refleksja, jaka mnie naszła akurat teraz, w chwili wystukiwania na klawiaturze tego tekstu. Wyobraźmy sobie odczucia naszych rodaków pod okupacją w grudniu 1941 r., tj. dokładnie 79 lat temu. Właśnie zaczęli mieć nadzieję, że wreszcie „coś drgnęło”, że pojawiło się jakieś „światełko w tunelu”. Gdyż dotychczas nie było najmniejszych podstaw do optymizmu – od 1939 r. Niemcy kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa. Niestety dla ludności żydowskiej wydarzenia z grudnia 1941 r. były zarazem zwiastunem katastrofy. Owo „światełko w tunelu” okazało się złudne – dla Żydów europejskich stało się światłem nadjeżdżającego w tunelu pociągu ekspresowego wiozącego machinę hitlerowskiego ludobójstwa, rozwiniętą na skalę masową i przemysłową już w nadchodzącym roku 1942. Wojna miała potrwać w Europie jeszcze ponad 3 lata i niemieccy zbrodniarze-psychopaci zdążyli wymordować łącznie około 6 mln Żydów.

 

środa, 9 grudnia 2020

„Droga donikąd” oraz „Nie trzeba głośno mówić”. Autor: Józef Mackiewicz

 

Wpis poświęcony dwóm powieściom historycznym Józefa Mackiewicza początkowo planowałem zamieścić w innym terminie. Pomyślałem jednak, że ich lektura może stanowić dobre urozmaicenie okresu świątecznego i noworocznego, mniej tym razem mobilnego (z racji lockdownu, kwarantanny, samoizolacji, etc.). Są to pozycje literatury pięknej, posiadające przy tym walor zarówno historyczno-poznawczy, jak i dobrej powieści sensacyjnej. Do świąt pozostało jeszcze pół miesiąca. Zdążą zatem Państwo dokonać zakupu tych książek (np. w księgarni internetowej) lub dotrzeć do nich w jakiejś bibliotece. Nazwą i lokalizacją wydawnictwa proszę się nie przejmować, książki są dostępne na rynku krajowym.

Józef Mackiewicz „Droga donikąd”. Wydawnictwo Kontra, Londyn 2011

Józef Mackiewicz „Nie trzeba głośno mówić”. Wydawnictwo Kontra, Londyn 2011

Druga z powyżej wymienionych powieści historycznych stanowi w pewnym sensie kontynuację pierwszej, choć już zabrakło w niej głównego bohatera (Pawła), którego autor w końcowym fragmencie „Drogi donikąd” (politycznej drogi donikąd) skierował na rzeczywistą drogę donikąd, by już się w drugiej książce nie odnalazł (zostanie w niej tylko wspomniany przez przyjaciół). Na końcu obydwu powieści znajdujemy kalendarium życia i twórczości Józefa Mackiewicza – polecam je jeszcze przed rozpoczęciem głównej lektury. Już w trakcie czytania pierwszej książki dojdziemy wtedy do wniosku, że owemu Pawłowi autor przypisał sporo własnych atrybutów biograficznych. Nie chcę się powtarzać, przedstawiając postać autora i jego poglądy polityczne – uczyniłem to omawiając „Zwycięstwo prowokacji” (proszę odnaleźć w katalogu alfabetycznym autorskim L-Ż lub tematycznym 2).

Proponowane dziś Państwu powieści historyczne Józefa Mackiewicza są tzw. powieściami z kluczem, wiele osób w nich opisanych żyło i działało naprawdę (choć pod innymi nazwiskami), albo było bardzo podobnymi do postaci rzeczywistych. Wprawdzie książki zostały napisane w latach 50. i 60. ub. wieku, ale ponadczasowo zachowują walor poznawczy realiów określonego wycinka dziejów i terytorium drugiej wojny światowej. Czytamy o losach Polaków na Wileńszczyźnie pod rządami radzieckimi, następnie niemiecko-litewskimi, w końcu znów radzieckimi. W drugiej powieści autor rozszerza jej obszar: akcja toczy się również na terenach białoruskich pod okupacją niemiecką, w Generalnym Gubernatorstwie, trochę także w Niemczech. Poznajemy całą złożoność sytuacji społeczno-politycznej na Wileńszczyźnie i ziemiach białoruskich, jakże różną od tej na terenie Polski będącym pod okupacją tylko niemiecką (choć i ta w miarę upływu czasu coraz bardziej się komplikowała). Mieszkający na wschodzie liczni Polacy mieli prawo sądzić, że po zwycięskim zakończeniu wojny tereny te powrócą w granice Rzeczypospolitej. Takie zresztą było też oficjalne stanowisko naszego rządu emigracyjnego w Londynie. Litwini, Białorusini i bolszewicy uważali natomiast zupełnie inaczej, nie mówiąc już o Niemcach, dopóki ci kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa. Na ziemiach północno-wschodnich II Rzeczypospolitej operowały liczne oddziały partyzanckie. Najbardziej liczebne i najsilniejsze były wchodzące w skład naszej Armii Krajowej oraz oddziały radzieckie. Te drugie rekrutowały się z miejscowych komunistów, żołnierzy Armii Czerwonej, którzy nie zdążyli się stąd wycofać w 1941 r., radzieckich jeńców zbiegłych z niewoli niemieckiej, a także skierowanych tu skoczków spadochronowych. Partyzanci radzieccy, zwalczając m.in. Armię Krajową, mieli siać wśród miejscowej ludności przeświadczenie o nieodwracalności przemian politycznych zaistniałych tu w latach 1939-1941 oraz o nieuchronności powrotu do terytorialnego status quo sprzed napaści Niemiec na ZSRR. Pozostawało to oczywiście w jaskrawej sprzeczności z ówczesną polską racją stanu. Nie trzeba było wtedy głośno mówić o nawiązanym taktycznym sojuszu Niemców z lokalnymi dowódcami Armii Krajowej. Komenda Główna AK w Warszawie i emigracyjny rząd londyński szalały z wściekłości na wieść o walce oddziałów AK, w dodatku dozbrojonych przez Wehrmacht, z „sojusznikiem naszych sojuszników”. Niemcy, będący od połowy 1943 r. na froncie wschodnim w odwrocie, znaleźli w Armii Krajowej, działającej na Wileńszczyźnie i Białorusi, lokalnego i taktycznego sprzymierzeńca, zapewniającego na zapleczu frontu spokój i trzymającego w szachu partyzantów radzieckich. To wszystko autor, jako świadek epoki i zapewne aktywny uczestnik wydarzeń, szczegółowo relacjonuje. Przedstawia mechanizm owej tymczasowej, wojskowej współpracy niemiecko-polskiej, podaje tego przykłady. Oczywiście obie książki zawierają także inne interesujące wątki tematyczne, wskazujące na całą złożoność ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej, trudnej do obiektywnego przedstawienia w podręcznikach historii. Niezależnie od owego waloru historyczno-poznawczego pragnę też zauważyć, iż obie powieści zostały napisane po mistrzowsku, czyta się je jednym tchem niczym dobrą lekturę sensacyjną. Którą zresztą również są.

I jeszcze pewna moja refleksja. Zdecydowana większość naszych rodaków urodziła się już po wojnie, a zatem w Polsce będącej państwem w zasadzie jednolitym narodowo. Uważamy to za zupełnie naturalne, za coś oczywistego, nie zastanawiając się nad przyczyną, którą był powiew huraganu historii. A to przecież novum w całej ponadtysiącletniej historii Polski. Poprzednio w swoich dziejach niepodległa Polska tak narodowo homogeniczna była tylko w czasach pierwszych Piastów (wyjąwszy krótkotrwałe zdobycze Chrobrego), tj. jeszcze przed tzw. rozdrobnieniem dzielnicowym. Gdyż potem nasze ziemie zaczęli zamieszkiwać również Niemcy i Żydzi, a za ostatniego Piasta do Królestwa dołączono znaczną część ziem ruskich. Dwa wieki później, od 1569 r., Rzeczpospolita stała się już nawet formalnie państwem dwunarodowym – choć pojęcie narodu było wówczas zapewne inne niż to współczesne, ukształtowane w drugiej połowie XIX wieku. Przedrozbiorowi mieszkańcy Litwy, czyli ówcześni Litwini (!), to przecież w większości etniczni Białorusini, w warstwie szlacheckiej łatwo się polonizujący. Takiej przedrozbiorowej państwowości nie udało się Józefowi Piłsudskiemu w latach 1918-1921 odtworzyć, na niczym spełzły też jego plany federacyjne. Tak więc, moim zdaniem, 102 lata temu Polska bardziej niepodległość uzyskała niż ją odzyskała (absolutnie nie ujmując nic mojej satysfakcji z tego faktu). Gdyż to już całkiem inna Rzeczpospolita była. Przeważający w niej Polacy, stanowiący nie więcej niż 2/3 ludności kraju, przez pozostałą 1/3 ludności postrzegani byli (zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego w 1935 r.) już nie jako równoprawni choć dominujący współobywatele, lecz jako ciemiężyciele mniejszości narodowych. Pokłosie tego dostrzegamy w działalności białoruskich i litewskich postaci z powieści Józefa Mackiewicza. Im żaden powrót w granice powojennej Polski się nie marzył.

 

poniedziałek, 30 listopada 2020

„Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914-1920”. Autor: Jerzy Konrad Maciejewski

 

Mając na względzie jeszcze trwający rok jubileuszowy (obchody stulecia naszej ostatniej zwycięskiej wojny) proponuję dziś odpowiednią po temu lekturę historyczną. Dość jednak nietypową, gdyż traktującą o wojnie widzianej (i na gorąco relacjonowanej) przez młodego polskiego podoficera.

Jerzy Konrad Maciejewski „Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914-1920”

Ośrodek KARTA, Warszawa 2015

Jerzy Konrad Maciejewski (1899-1973) zdaje autorelację ze swoich losów – od wczesnego dzieciństwa do wiosny 1921 r. Pierwsze lata poświadcza listami i dokumentami rodzinnymi, później już głównie przytacza własne, pamiętnikarskie zapisy. Poznajemy w ten sposób świat widziany i odczuwany najpierw przez wyrostka, następnie przez dojrzewającego młodzieńca, wreszcie przez 22-letniego sierżanta Wojska Polskiego, odznaczonego krzyżem Virtuti Militari. Do wojska wstępuje ochotniczo w listopadzie 1918 r. i w zasadzie dopiero od tego czasu właściwa pozostaje druga część tytułu książki: dzienniki frontowe. Ostatnie zapisy zamieszczone w Epilogu odnoszą się do wiosny 1921 r., gdy autor stara się już o zwolnienie z armii.

W tych czynionych „na gorąco” notatkach (później zapewne skorygowanych tylko edytorsko) autor jest niezwykle szczery. Opisuje swoje przeżycia, doznania, emocje. Wielki świat i burzliwe dzieje oczywiście dostrzega i stara się je zrozumieć, ale przede wszystkim koncentruje się na sobie, rodzinie, własnym otoczeniu i środowisku. Jest bardzo egocentryczny, choć nie może być to zarzutem w odniesieniu do literatury pamiętnikarskiej. Dzięki tej lekturze poznajemy:

-       losy dość typowej polskiej rodziny drobnomieszczańskiej przełomu XIX i XX wieku oraz pierwszych dwóch dekad XX wieku, w tym jej zubożenia do granicy głodowej nędzy podczas I wojny światowej,

-       na gorąco relacjonowane przeżycia młodego człowieka z okresu nauki (przerwanej), bezrobocia, pracy zawodowej i służby wojskowej pełnionej w warunkach wojennych.

Swoje dzieje wojenne autor relacjonuje bez patosu. Służbę pełni na pierwszej linii frontu (w okopach i przy taborach), trochę też w kancelarii wojskowej. Najpierw walczy z Ukraińcami o Lwów i Galicję wschodnią, potem (też na Ukrainie) z Armią Czerwoną. Przeżywa wojenne triumfy i porażki, opisy ich jednak ogranicza głównie do działań macierzystego pułku piechoty, w szersze dywagacje taktyczno-strategiczne się nie wdając. Mimo nieposiadania stopnia oficerskiego powierzono mu dowodzenie plutonem piechoty. Jest odważny i w boju daje tego przykłady, zagrzewając swoich żołnierzy do walki. Szereg spraw dotyczących zachowania się polskich żołnierzy wobec ludności cywilnej (ukraińskiej i żydowskiej), a także z zakresu logistyki wojennej (takich na poziomie plutonu i kompanii), mu się nie podoba, co też znajduje wyraz w jego „dzienniku frontowym”. Własnych słabości również nie skrywa. Podczas odwrotu na Ukrainie, znalazłszy się w okrążeniu i obawiając się wzięcia do niewoli przez konarmiejców Budionnego, chowa broń, niszczy dokumenty osobiste i zrywa mundurowe dystynkcje podoficera. O szczerości wyznań świadczą także opisy jego … przeżyć intymnych. Wszak to młody mężczyzna, który swoje lata 19-22 spędza w wojsku. Pierwsze erotyczne doświadczenia zdobywa więc z konieczności u pań podchodzących profesjonalnie do takich czynności. Pisze o tym dość beznamiętnie, bez sensacji ale i bez wstydu. Przy okazji informuje o cenach kupowanych „usług”, niekiedy też opowiada o targowaniu się z powodu nieposiadania kwoty pieniędzy żądanej przez damę.

Koniecznie trzeba przeczytać Posłowie (str. 371-397) autorstwa prof. dr. hab. Janusza Odziemkowskiego. W pierwszej części pan profesor prezentuje ogólny rys historyczny, właściwy dla okresu dzieciństwa i wczesnej młodości Jerzego Maciejewskiego, w drugiej natomiast przedstawia szlak bojowy pułku, w którym ów służył. Ja bym nawet zalecał rozpoczęcie lektury książki od tego tekstu – uważam, że powinien on stanowić wprowadzenie a nie posłowie.

Książkę wzbogaca dwadzieścia kilka fotografii, na których spostrzegamy autora w różnych latach jego życia. A na tylnej stronie okładki, pod zdjęciem w mundurze, przeczytamy zwięzły zarys biografii Jerzego Maciejewskiego, poczynając od roku 1918. W ten sposób poznamy (bardzo skrótowo) również jego dalsze losy, w książce już niezrelacjonowane.

 

czwartek, 19 listopada 2020

„Mity wojny 1920”. Autorzy: Sławomir Koper, Tymoteusz Pawłowski

 

Dziś o książce okolicznościowo-jubileuszowej. W listopadzie 100 lat temu wprawdzie obowiązywało już zawieszenie broni, ale jeszcze nie zawarto traktatu pokojowego. Problem wojny wciąż pozostawał aktualny.

Sławomir Koper, Tymoteusz Pawłowski „Mity wojny 1920”

Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2020

Książka zawiera 29 krótkich esejów historycznych, traktujących bądź to bezpośrednio o przebiegu wojny polsko-bolszewickiej, bądź o innych wydarzeniach historycznych z nią związanych lub czasowo jej towarzyszących. Autorzy przybliżają czytelnikowi również sylwetki wybranych ówczesnych polityków i dowódców wojskowych, zarówno po stronie polskiej, jak i bolszewickiej. Ale i o francuskim generale Weygandzie też nie zapominają.

Opisywane wydarzenia autorzy opatrują własnymi komentarzami historycznymi, na ogół trafnymi choć nieraz dyskusyjnymi. Czytelnik obeznany z tematyką wojny polsko-bolszewickiej, bywa że podniesie brew podczas lektury i zacznie się głęboko zastanawiać. Po czym być może przecząco pokręci głową. Mnie się tak zdarzyło kilka razy. O trzech poniżej.

Pierwszy raz, gdy panowie autorzy skrytykowali dość powszechne w historiografii określanie tamtej wojny jako wojny „polsko-bolszewickiej” i zastąpili je wojną „polsko-rosyjską”, tłumacząc to tym, iż Polska walczyła wówczas z jednym państwem – Rosją (ZSRR jeszcze formalnie nie istniał). Sami sobie wkrótce zaprzeczyli, gdy analizowali traktat pokojowy zawarty w Rydze w 1921 r., formalnie podpisany również przez Ukraińską Socjalistyczną Republikę Rad. Czyli strona polska oficjalnie pogodziła się z faktem, że przez dwa lata walczyła z … trzema państwami (republikami bolszewickimi), a nie tylko z republiką rosyjską. Oprócz republik rosyjskiej i ukraińskiej na pierwszej stronie traktatu jest bowiem także wymieniona Białoruska Socjalistyczna Republika Rad. Pełną treść traktatu pokojowego zawartego dn. 18 marca 1921 r. w Rydze (Dz.U. z 1921 r. Nr 49, poz. 300) można znaleźć pod linkiem:

https://isap.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU19210490300/O/D19210300.pdf

Poza tym wojna lat 1919-1920 miała również charakter klasowy, a po stronie radzieckiej walczyło też niemało … Polaków (członków partii bolszewickiej lub jej sympatyków), co autorzy pominęli, wymieniając jedynie Karola Świerczewskiego. No i równolegle istniała de facto w tamtym czasie jeszcze jedna Rosja: biała, niebolszewicka, z którą Polska przecież nie wojowała.

Problem ukraiński panowie autorzy spłycili. Trzeba sobie bowiem otwarcie powiedzieć, że Rzeczpospolita Polska zawiodła nadzieje Ukraińskiej Republiki Ludowej nie dopuszczając jej przedstawicieli do rokowań pokojowych w Rydze i w marcu 1921 r. zawierając tam traktat nie z samą Rosją, ale również z Ukrainą radziecką. Do dnia dzisiejszego Ryga 1921 jest dla ukraińskich patriotów symbolem polskiej zdrady – analogicznie jak dla nas Jałta 1945 jest symbolem zdradzenia Polski przez aliantów zachodnich. Kto nie wierzy, niech pośledzi już za kilka miesięcy okolicznościowe publikacje na Ukrainie, jakie tam się zapewne pojawią w marcu 2021 r. z okazji setnej rocznicy zawarcia pokoju w Rydze. Tamtejsi publicyści będą pisać o wiarołomności Polaków i dokonanym przez nich wspólnie z Moskalami rozbiorze Ukrainy. Będą podkreślać wkład wojsk URL w polskie zwycięstwo w 1920 r., m.in. udział dywizji gen. Bezruczko w zatrzymaniu i pokonaniu konarmii Budionnego pod Zamościem. O ile stan epidemii covid-19 lub jakaś nowa rosyjska prowokacja wszystkiego nie przytłumi.

Trzecim dyskusyjnym wątkiem jest poruszony w rozdziale 25 problem polskiego antysemityzmu. W zasadzie zgadzam się z treścią tego rozdziału. Ale też uważam, że skoro w jego pierwszym akapicie autorzy sięgnęli po argument dotyczący czasów przedrozbiorowych (raczej przychylność wobec Żydów na ziemiach I Rzeczypospolitej), to powinni byli również postawić kropkę nad „i”. Czyli napisać, że w owych dawnych czasach problem antysemityzmu (wg dzisiejszej definicji) w ogóle nie istniał. W społeczeństwie funkcjonował natomiast antyjudaizm. Przejawiał się on m.in. zachętą do nawracania się na wiarę chrześcijańską. Konwersja żyda na chrystianizm (w tym wypadku na katolicyzm) była przez państwo i Kościół popierana, a nawet premiowana – w odniesieniu do bogatszych konwertytów – nobilitacją. O czym np. chłop czy mieszczanin nie mógł w ogóle zamarzyć – ci, celem otrzymania szlachectwa I Rzeczypospolitej, musieliby się wykazać wobec Ojczyzny wielkimi zasługami (najlepiej na polu bitwy). O świeckim i duchownym wspieraniu konwersji żydów na katolicyzm w Polsce przedrozbiorowej ciekawie pisze m.in. nasza noblistka Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych (…)”, omówionych już wcześniej na tym blogu.

I znów Żydzi są wszystkiemu winni – przez nich bowiem odbiegłem od głównego tematu (uśmiech). Powracam zatem ad rem i polecam Państwu ten zbiór bardzo interesujących esejów historycznych, zawierających sporo mniej znanych informacji z okresu walk o utrzymanie dopiero co odzyskanej niepodległości. Ale też podkreślam, iż książka panów Sławomira Kopra i Tymoteusza Pawłowskiego (cyt.) „skłania do myślenia i prowokuje do dyskusji” – jak bardzo celnie zauważył pan Piotr Zychowicz w krótkiej notce na tylnej stronie okładki. Ja właśnie też zostałem do takiej dyskusji sprowokowany, nawet troszkę nie na temat, co się w ferworze dyskusji przydarza (uśmiech).

 

wtorek, 10 listopada 2020

„Spowiedź Śmigłego. Szczera rozmowa z piłsudczykiem”. Autor: Sławomir Koper


Jutro Święto Niepodległości, dzień nawiązujący do pamiętnej daty sprzed 102 lat. Gwoli więc historycznej refleksji proponuję dziś Państwu lekturę książki o postaci, która bardzo się do odzyskania naszej niepodległości przyczyniła (ale niestety również po 21 latach przyczyniła się do jej utracenia). Natomiast osobom wolącym coś stricte okolicznościowego sugeruję sięgnięcie po książkę pt. „Wojna domowa. Nowe spojrzenie na odrodzenie Polski” autorstwa Jochena Böhlera (opis można odnaleźć w katalogu alfabetycznym autorskim A-K lub tematycznym 1).

Sławomir Koper „Spowiedź Śmigłego. Szczera rozmowa z piłsudczykiem”

Wydawca Bellona, Warszawa 2019

Ta pasjonująca książka została napisana w bardzo nietypowej formie literackiej, a mianowicie jako opowieść paradokumentalna, choć pan Sławomir Koper się do tego nie przyznaje. Wg autora są to przez niego opracowane, odnalezione po latach autentyczne, odręczne, obszerne notatki Juliana Piaseckiego (piłsudczyka, przedwojennego wiceministra komunikacji, późniejszego twórcy konspiracyjnego Obozu Polski Walczącej) z rozmów z marszałkiem Edwardem Śmigłym-Rydzem (przedstawiać nie trzeba). Wg mnie natomiast ów fakt odnalezienia notatek Piaseckiego to tylko sympatyczna fikcja literacka, obliczona na przyciągnięcie czytelnika. Pan Sławomir Koper w żaden bowiem sposób nie uwiarygodnił otrzymania owego dziennika Juliana Piaseckiego z okresu 4.11.-5.12.1941 r. Rzekomo wręczył mu go, po spotkaniu autorskim z czytelnikami, pewien nieznajomy mężczyzna. Miało to miejsce gdzieś na Dolnym Śląsku, bez wskazania miejscowości i daty. Autor nie zamieścił w książce ani jednej strony zdjęcia „odnalezionego” dziennika Piaseckiego, mimo że we wstępie (Od autora, str. 7-12) poinformował, iż wykonał jego cyfrową fotokopię i na wszelki wypadek dwukrotnie zapisał ją w wersji elektronicznej.

Osoby zainteresowane postacią Juliana Piaseckiego znajdą o nim sporo informacji w omówionej już na tym blogu pracy dr. hab. Marka Gałęzowskiego pt. „Przeciw dwóm zaborcom. Polityczna konspiracja piłsudczykowska w kraju w latach 1939-1947”. A o Stefanie Witkowskim, twórcy i komendancie Muszkieterów (często pojawiającym się w tych rzekomych wspomnieniach Juliana Piaseckiego), najwięcej opowiedział Jerzy Rostkowski w książce pt. „Świat Muszkieterów. Zapomnij albo zgiń”, również tu opisanej. Recenzje obydwu ww. publikacji łatwo odnaleźć poprzez katalog tematyczny 2. Natomiast o moim osobistym podejściu do postaci marszałka informowałem już nieraz, m.in. przy okazji omawiania książki Sławomira Kopra i Tymoteusza Pawłowskiego pt. „Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza. Bohater, tchórz czy zdrajca?”, odpowiadając na jej trzy tytułowe pytania (wgląd przez katalog tematyczny 1). Zdania nie zmieniłem. Niedawno zakończona lektura dziś opisywanej książki tylko mnie w ocenie postaci marszałka Śmigłego utwierdziła.

Pan Sławomir Koper, asekurując się artystyczną formą opowieści paradokumentalnej, postawił wreszcie historiograficzną kropkę nad „i”. „Jego” Śmigły przyznał bowiem m.in., co następuje.

-       Odrzucił zabiegi Hitlera (aktualne jeszcze w I kwartale 1939 r.) o zawarcie sojuszu z Polską w celu wspólnego uderzenia na ZSRR, obawiając się zwasalizowania Polski względem Niemiec. W toku rozmowy z Piaseckim zgodził się jednak, iż byłaby to sytuacja lepsza niż ta obecna (czyli dn. 9 listopada 1941 r.). Od siebie dodam, iż byłaby to sytuacja dużo lepsza, hipotetyczna rozmowa wszak odbywała się jeszcze przed rozkręceniem hitlerowskiego terroru i ludobójstwa na pełną skalę.

-       W sierpniu 1939 r. nie przypuszczał, że pakt Ribbentrop-Mołotow zawiera postanowienia wspólnego ataku ZSRR i Niemiec na Polskę. Raczej sądził, że Hitler chce tylko zapewnić neutralność ZSRR w nadchodzącej wojnie.

-       Od grudnia 1940 r. do października 1941 r. przebywał na Węgrzech wprawdzie anonimowo, ale legalnie (za wiedzą i zgodą najwyższych władz tego kraju, ściśle przecież sprzymierzonego z Niemcami).

-       Jesienią 1941 r. podjął decyzję o powrocie do okupowanej Polski i próbie (nieudanej) podporządkowania sobie Związku Walki Zbrojnej.

-       Będąc przekonanym o rychłym zwycięstwie Niemiec w wojnie z ZSRR wysłał swoich emisariuszy do gen. Władysława Andersa z rozkazem wyruszenia polskiej armii na front i przejścia jej na stronę niemiecką.

-       Ww. wyprawa emisariuszy Śmigłego została merytorycznie i technicznie uzgodniona z dowództwem Wehrmachtu, a przejście ich przez linię frontu nastąpiło z pomocą Abwehry.

Śmigły na kartach książki opowiada również o całym swoim życiu, spraw prywatnych (m.in. własnego pochodzenia oraz związku z ukochaną Martą) nie pomijając. Przedstawia przebieg osobistej kariery, drogę na szczyty władzy. Charakteryzuje (mocno subiektywnie) niektórych swoich współpracowników i przeciwników politycznych. Wszystko to pan Sławomir Koper niezwykle interesująco opisuje, łącznie ze skrytobójczą śmiercią marszałka. Od książki trudno mi się było oderwać (jej 294 strony pochłonąłem w niecałe dwa dni).

I jeszcze jedna moja refleksja. O fikcyjności notatek Juliana Piaseckiego świadczy zauważona w nich pewna czołobitność, przesadna atencja wyrażana w rozmowach z marszałkiem. A przecież głównymi rozgrywającymi sprawę Śmigłego byli w tamtym czasie Julian Piasecki i Stefan Witkowski. Śmigły był od nich organizacyjnie uzależniony, potrzebowali go tylko w charakterze ikony budowanego obozu politycznego. Niezbędny był im znany w Europie i Świecie polityk, kandydat na polskiego Petaina. W tej sytuacji rzeczywiste rozmowy Śmigłego z Piaseckim miałyby (moim zdaniem) na pewno charakter bardziej partnerski i koleżeński. Era wielkiej świetności i wszechwładzy marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza już przeminęła. Natomiast ciągnęło się za nim niewłaściwe pokierowanie polską polityką zagraniczną w 1939 r., nieudolne dowodzenie w wojnie obronnej (zrelatywizowane jednak równie szybką klęską Francji w 1940 r.), wreszcie błędna kalkulacja polityczna i opuszczenie (w połowie kampanii) wciąż walczącego wojska i udanie się do Rumunii. Pozostało mu już tylko nazwisko i powszechna wiedza o jego kierowniczej funkcji w państwie przed wojną. To tylko tyle i … aż tyle. Wystarczało na firmowanie swoją osobą nowego, montowanego proniemieckiego obozu politycznego. Ale ani jego, ani sterujących nim panów Piaseckiego i Witkowskiego, absolutnie nie wolno za to potępiać. W obliczu już zaistniałej klęski Francji i przewidywanej porażki ZSRR, w polskiej racji stanu leżało przecież ratowanie za wszelką cenę tego, co tylko jeszcze dałoby się jakoś uratować. Owa kalkulacja polityczna miała wszak miejsce przed radziecką kontrofensywą pod Moskwą w grudniu 1941 r. i przed przystąpieniem USA do wojny. Choćby uratowana Polska miała być mała i marionetkowa. Ale nie Generalne Gubernatorstwo Hansa Franka i siepaczy Heinricha Himmlera!!! Czy jednak jakieś zakulisowe, warunkowe obietnice niemieckie, uczynione wówczas na pewno Śmigłemu, były szczere, to już zupełnie inna sprawa. Mogły się one przecież sprowadzać wyłącznie do tzw. gry operacyjnej Abwehry.

 

piątek, 30 października 2020

„Wielka trwoga. Polska 1944-1947”. Autor: Marcin Zaremba

 

Pojutrze Wszystkich Świętych, następnie Dzień Zaduszny. A dziś, 30 października, mamy za oknem pandemię i uliczne protesty społeczne. Smutne dni nastały. Zatem teraz o czymś … nastrojowo bardzo adekwatnym.

Marcin Zaremba „Wielka trwoga. Polska 1944-1947”

Wydawnictwo Znak, Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, Kraków 2012

Lata 1944-1947 to interesujący okres w historii Polski. Autor pozwolił nam go poznać również w sposób taki, w jaki odbierała go większość osób żyjących w tamtym czasie. Przybliżył poglądy, oczekiwania, pragnienia i w ogóle mentalność naszych rodaków, psychicznie potrzaskanych przez prawie 6 lat wojny i bardzo zubożonych materialnie, często do granic głodowej nędzy. Do tego w swej masie słabo wykształconych, nierzadko znajdujących się na pograniczu analfabetyzmu. Książka stanowi niezwykle interesujące studium polityczne – głównie historyczne, ale też z odwołaniem do warsztatów naukowych socjologii i psychologii. Czytelnik zainteresowany przede wszystkim materialną wiedzą historyczną może się nieco przestraszyć teorią zamieszczoną we „Wstępie” (str. 13-29) i w pierwszym rozdziale pt. „W labiryncie strachu” (str. 31-47), ale radzę tych pierwszych kilkudziesięciu stron, poniekąd również poznawczych, nie opuszczać. A dalej już przeczytamy (ze szczegółami i licznymi przykładami), że Polska lat 1944-1947 to kraj:

-       będący terenem walk, przemarszu i stacjonowania Armii Czerwonej, z wieloma tego negatywnymi konsekwencjami dla ludności cywilnej (gwałty, grabieże, morderstwa),

-       dużej liczby „ludzi z demobilu” wg określenia autora, czyli zdemobilizowanych żołnierzy, osób bezrobotnych, licznych inwalidów wojennych, byłych wojennych spekulantów niepotrafiących (i niechcących) normalnie funkcjonować w warunkach pokojowych,

-       niekompetencji i słabości nowej administracji państwowej, zwłaszcza na tzw. ziemiach odzyskanych,

-       bardzo powoli stabilizujący się ekonomicznie, słabej waluty i powszechnych niedoborów rynkowych wielu podstawowych artykułów, w tym żywności,

-       głodu, drożyzny, przymusowego kwaterunku i postępującej nacjonalizacji gospodarki,

-       chorób zakaźnych (gruźlica, tyfus, syfilis),

-       zniszczeń wojennych oraz pozostałości wojny: min i niewybuchów powodujących śmierć i kalectwo (w tym niestety dzieci),

-       wielkiego szabru, zarówno dla potrzeb własnych szabrowników, jak też (głównie) na handel,

-       ograniczonej wojny domowej z żołnierzami wyklętymi, których część ześlizgnęła się na drogę pospolitego bandytyzmu,

-       wielkiej przestępczości kryminalnej w miastach, wsiach i „pomiędzy” (czyli na szosach i w pociągach),

-       będący jeszcze państwem „tymczasowym” – granice nie do końca ustalone, przewidywanie wybuchu nowej wojny, docelowy ustrój polityczno-ekonomiczny też jeszcze niewiadomy (Mikołajczyk i PSL w rządzie, powszechne oczekiwanie wolnych i demokratycznych wyborów),

-       odwetu i zemsty na Niemcach i Ukraińcach,

-       antysemityzmu, w tym kilku pogromów ocalałych niedobitków ludności żydowskiej,

-       oraz innych zmór tamtego okresu.

Wszystkie powyższe „plagi” trapiące rodzącą się w bólach Polskę Ludową (nieślubną córkę Stalina, owoc jego gwałtu na II RP) profesor Marcin Zaremba szczegółowo i przystępnie opisał, dołączając własne komentarze: historyczne (głównie) oraz socjologiczne i psychologiczne (trochę). Książkę czyta się z ogromnym zainteresowaniem, zważywszy przedstawioną w niej szczegółowość charakterystyki Polski lat tuż powojennych. Autor dokumentował ją przypominaniem wielu autentycznych wydarzeń z tamtego okresu, jak też relacji i opinii osób ówcześnie żyjących, co uwiarygadnia i podkreśla rzetelność opracowania.

PS. Dzieci nie wolno winić za pochodzenie. Ww. „nieślubna córka Stalina” (epitet mojego wymysłu) z czasem się ustatkowała (nabrała doświadczenia i zmądrzała), a gdy ukończyła 45 lat postanowiła radykalnie odmienić swoje życie. Co też i uczyniła – zmieniając przy okazji nazwisko oraz angażując nowy pierwszy garnitur swoich wielbicieli, za zgodą a nawet pomocą tych starych, mających już świadomość własnej impotencji. Bo w 1989 r. to wciąż piękna kobieta była. I nadal nią jest. I zawsze taką będzie. Lecz swego pochodzenia nie wymaże. Przypominać o nim będzie posag dany przez tatusia: kształt granic oraz narodowa homogeniczność.

 

wtorek, 20 października 2020

„W tajnej służbie. Wojna wywiadów w II RP”. Autor: Kacper Śledziński

 

Kacper Śledziński „W tajnej służbie. Wojna wywiadów w II RP”

Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2018

 Jest to taki trochę esej, trochę reportaż historyczny. Chwilami beletryzujący, ponieważ autor wprowadza przypuszczalne dialogi swoich bohaterów, nb. postaci autentycznych, niekiedy też sytuuje możliwe choć niepotwierdzone miejsca ich spotkań służbowych. Zgodnie z tytułem książki głównymi jej bohaterami są oficerowie Oddziału II Sztabu Głównego Wojska Polskiego. Zarówno ci wysocy rangą – dowódcy, jak i wybrani pomniejsi – pracujący „w terenie” operacyjni porucznicy i kapitanowie. 

W tle mamy wielką politykę. Poznajemy motywacje ówczesnych działań przywódców państw europejskich: Anglii, Francji, Niemiec, Czechosłowacji, ZSRR i oczywiście Polski. W latach 1938 i 1939 rozwój dalszych, możliwych wydarzeń był naprawdę kilkuwariantowy. Bynajmniej nie musiało dojść do tego, czego nauczono nas na lekcjach historii. Na str. 250 zauważyłem manipulację cytatami z wypowiedzi Hitlera. O jego faktycznym podejściu do sprawy polskiej, zanim jeszcze nasze państwo dało się wciągnąć do montowanego przez Anglię antyniemieckiego obozu polityczno-wojskowego, obszernie napisał dr Krzysztof Rak w doskonałej książce pt. „Polska – niespełniony sojusznik Hitlera”, już tu zrecenzowanej (proszę odnaleźć w katalogu czytelni).

Opisy wybranych udanych (i nieudanych) akcji polskiego wywiadu prowadzą do wniosku, iż jego działalność na kierunku wschodnim była piekielnie trudna. Wynikało to z policyjnego charakteru państwa Lenina i Stalina, prześladującego swoich obywateli z powodu choćby tylko krótkiej rozmowy czy korespondencji z cudzoziemcem. Ponadto każdy poruszający się w terenie pracownik polskiej ambasady otrzymywał „ogon”, czyli co najmniej jednego, niespuszczającego go z oka radzieckiego agenta, na ogół nieskrywającego swej funkcji inwigilacyjnej, a niekiedy nawet zachowującego się demonstracyjnie i agresywnie.

Na kierunku zachodnim (niemieckim) polscy wywiadowcy i ich miejscowi informatorzy mieli nieco większy margines swobodnego działania, pomimo również policyjnego charakteru III Rzeszy. W tym kontekście autor przedstawia (dość skrótowo) m.in. szpiegowską działalność naszego rotmistrza (później majora) Jerzego Sosnowskiego, jego sukcesy – te niewątpliwe i te budzące uzasadnione podejrzenia. Następnie pobyt w więzieniu najpierw niemieckim, potem w polskim (po wymianie szpiegów), proces sądowy niezakończony prawomocnym wyrokiem, a w pierwszych tygodniach wojny próbę wywiezienia go pod konwojem za granicę. Wreszcie tajemniczą śmierć w ZSRR.

Także skrótowo, z uwypukleniem najważniejszych przedwojennych osiągnięć, autor opisuje pracę naszych kryptologów nad „rozgryzieniem” niemieckiej Enigmy. Przedstawia obraz ich spotkania w lipcu 1939 r. w Warszawie ze specjalistami po fachu z Francji i Anglii, na które ci drudzy przybyli mocno sceptyczni, a wyjechali z entuzjazmem (choć skrywanym).

Z lektury książki dowiadujemy się też, jak „dwuwariantowo” podchodzili polscy przywódcy polityczni do kryzysu czechosłowackiego jesienią 1938 r. Skończył się on, jak wiemy, paktem monachijskim i (niezależnie od niego) odebraniem przez Polskę Zaolzia. Ale strona polska była również przygotowana na wariant militarny, tj. na sytuację, w której doszłoby do wojny Niemiec z Czechosłowacją i wspierającą ją Francją.

Kacper Śledziński poruszył też dwa bardzo ważne „gorzkie” tematy, nie stawiając jednak kropki nad „i”, tj. nie obarczając konkretnie winą marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, choć ów na to bezwzględnie zasłużył.

Oto już poczynając od drugiego kwartału 1939 r. polski wywiad wojskowy przekazywał do Warszawy informacje o możliwym antypolskim sojuszu Hitlera ze Stalinem, które następnie na szczeblu rządowym były jednak bagatelizowane, traktowane jako niemiecki, zamierzony blef dyplomatyczny. Informacje te pochodziły z Niemiec i innych państw zachodnich, a później także z ZSRR. Główna odpowiedzialność spada tu niewątpliwie na ówczesnego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, formalnie (choć niekonstytucyjnie) będącego przecież „drugą osobą w państwie, zaraz po Prezydencie RP”.

Wielką winą marszałka Śmigłego było też niedopilnowanie zniszczenia bądź wywiezienia archiwum polskiego wywiadu, ostatecznie pozostawionego w Warszawie w Forcie Legionów. Jesienią 1939 r. dostało się ono w całości w ręce niemieckie!!! W efekcie w ciągu kilku następnych miesięcy, po rozpracowaniu go przez analityków, do mieszkań około stu niemieckich, przedwojennych informatorów polskiego wywiadu zapukało (załomotało) Gestapo. Z wiadomym tragicznym skutkiem dla nich.

Reasumując, polecam Państwu tę ciekawą i łatwą w odbiorze lekturę „szpiegowską”. Zawiera wiedzę historyczną podaną trochę sensacyjnie, czyli w sam raz gwoli zrelaksowania się i odprężenia w tych dzisiejszych, niezwykle uciążliwych i trudnych pandemicznych czasach.

No i jeszcze drobna errata.

Na str. 23 w wierszu 5 od dołu nazwisko „von Bromberg” należy zamienić na „von Blomberg”.

Na str. 27 w wierszach 7 i 8 od góry wyrazy „od półtora roku” proszę zastąpić wyrazami „od pół roku”.

Na str. 103 w wierszu 8 od dołu wyraz „Ligi” należy napisać prawidłowo (tylko jedno „i” na końcu).

 

sobota, 10 października 2020

„Ostatni szpieg Hitlera”. Autor: Daniel Silva

 

Psiakrew, co się dzieje! Od dziś cały kraj jak nie w czerwonej, to w żółtej strefie epidemicznej. Świat również bardzo zainfekowany. Gwoli chwil zapomnienia polecam Państwu dobre sensacyjne „czytadło”. Trudno się będzie od niego oderwać, a więc choć przez parę godzin przestaniemy się zadręczać sytuacją nas otaczającą.

Daniel Silva „Ostatni szpieg Hitlera”

PRIMA Oficyna Wydawnicza sp. z o.o., Warszawa 1999

Trwa druga wojna światowa. Już się zarysowuje militarna przewaga aliantów, trwają długie i tajne przygotowania do otwarcia w Europie trzeciego frontu (wschodni i włoski już istnieją). Czyli do operacji Overlord i daty D-day (6.06.1944). Ale Niemcy są jeszcze wciąż bardzo silni. Inwazji na kontynent we Francji się spodziewają. Przygotowali na tę okoliczność „komitet powitalny” – kilkadziesiąt dywizji Wehrmachtu i SS, w tym także wyborowe, pancerne. Usytuowane w pobliżu miejsca inwazji zadałyby ciężkie straty wojskom lądującym na plażach. Zdziesiątkowałyby je i zepchnęły z powrotem do morza. Ale mogłoby to nastąpić tylko pod warunkiem szybkiego takiego zadziałania. Opóźnienie pozwoli bowiem Amerykanom, Brytyjczykom i Kanadyjczykom wyładować na brzeg dosyć sił zdolnych odeprzeć niemiecki kontratak.

Sęk jednak w tym, że Niemcy czasu i miejsca inwazji nie znają. Trafnie wytypowali dwie odległe od siebie lokalizacje, boją się jednak usytuować siły strategiczne w pobliżu jednej z nich, bo a nuż inwazja z morza nastąpi w tej drugiej. Wywiad niemiecki szaleje. Abwehra uruchamia swego najlepszego agenta – dotychczasowego „śpiocha” w Anglii. Innym już się w berlińskiej centrali nie ufa – powpadali i dezinformują, ratując w ten sposób życie. A ów agent jest rzeczywiście doskonały. Dotrze do prawdy, ale już nie zdąży jej przekazać niemieckim mocodawcom.

Cóż to wszystko Państwu przypomina? Oczywiście bestsellerową „Igłę” Kena Folleta, w wersji książkowej i ekranizowanej. To prawda, ale Daniel Silva dorównuje tu mistrzowi. Podobnie jak Ken Follet w „Igle”, tak i Daniel Silva w „Ostatnim szpiegu Hitlera” w sposób niezmiernie pasjonujący przedstawia akcję wywiadu niemieckiego, kontrwywiadu brytyjskiego (i amerykańskiego), wreszcie szpiegowską działalność tytułowej postaci – wyborowego niemieckiego agenta. Jego agent jest jednak … płci pięknej. Piękność i kobiecość okazuje się tu wyjątkowa i nietypowa, tytułowa pani jest bowiem komandosko sprawna oraz bezlitosna. Już w pierwszym rozdziale powieści dokonuje morderstwa niezbędnego do uzyskania nowej tożsamości i naturalizacji na wyspach brytyjskich. Swoją atrakcyjną kobiecość wykorzystuje w celu „służbowym”, czyli uwiedzenia wskazanego mężczyzny. Choć w głębi duszy jest lesbijką i marzy o powojennym powrocie do kochanki mieszkającej w odległej, neutralnej Hiszpanii.

Polecam tę pasjonującą lekturę. Jest ona historyczna o tyle, że dość szczegółowo oddaje atmosferę panującą w Anglii podczas wojny. Naloty, usuwanie ich skutków, niedobory artykułów powszechnego użytku, racjonowanie żywności i paliw, mentalność i życie codzienne przeciętnych obywateli, skuteczność brytyjskiego kontrwywiadu, itd. itp. Także wielka dbałość rządu o perfekcyjne przygotowanie inwazji sił sprzymierzonych na kontynent i utrzymanie w najściślejszej tajemnicy jej miejsca i daty. Aż do dnia 6 czerwca 1944 r., gdy wylądowano na plażach Normandii. W powyższe realia autor wplótł tytułowy wątek szpiegowski. Czy całkowicie przez siebie wydumany, czy może mający choć częściowe potwierdzenie w archiwach służb specjalnych (niemieckich i brytyjskich), tego nie wiem. Autor też tego nie zdradził w „Podziękowaniach” zamieszczonych na początku książki. Reasumując: raczej fikcja literacka osadzona w realiach historycznych. Ale naprawdę porywająca lektura. Bardziej (moim zdaniem) niż inne książki Daniela Silvy, których bohaterem jest Gabriel Allon (jeśli dobrze zapamiętałem imię i nazwisko agenta Mossadu).

 

czwartek, 1 października 2020

„Warszawa. Dzieje miasta”. Autor: Karol Mórawski

 

Karol Mórawski „Warszawa. Dzieje miasta”

Wydawnictwo „Książka i Wiedza”, Warszawa 2017

Z napisaniem ciepłych słów o tej książce specjalnie poczekałem do dn. 1 października 2020 r. Dziś bowiem obchodzę prywatny jubileusz – moje złote gody z Warszawą. Dokładnie 50 lat temu, w wieku 19 lat, przybyłem tu celem rozpoczęcia studiów (dziennych) w Uniwersytecie Warszawskim. I nieprzerwanie mieszkam w stolicy do chwili obecnej. Wiele lat zamieszkiwania w Warszawie już od dawna uprawnia mnie do uznawania jej za miasto moje, choć się w nim nie urodziłem. 

Prawdę zresztą mówiąc – ja nie mam swojej miejscowości rodzinnej. Urodziłem się w Sopocie, ale tylko dlatego tam, że akurat w Trójmieście czasowo (w latach powojennych) zamieszkiwali i pracowali moi dziadkowie. A matka – będąc w ostatnim miesiącu ciąży i pragnąc mieć odpowiednią opiekę – przyjechała tam do swoich rodziców aż z Legionowa k. Warszawy, gdzie mieszkała z pierwszym mężem (moim ojcem). Potem z niemowlakiem (dziś piszącym te słowa) powróciła do Legionowa, a gdy się niebawem z małżonkiem rozstała, losy rzuciły ją z dzieckiem do Radomia, gdzie to dziecko (czyli ja) zamieszkiwało aż do matury w 1970 r. A propos: niedawno, najpierw w maju, następnie w sierpniu br., planowaliśmy spotkanie naszej klasy maturalnej po upływie pół wieku, co niestety udaremnił stan pandemii.

Nadmieniam przy tym, że żadnych korzeni rodzinnych ani w Legionowie, ani w Trójmieście, ani w Radomiu, także moi rodzice nie posiadali. Matka urodziła się faktycznie w Milanówku (choć w metryce wpisano jej nieodległy Jaktorów), a ojciec w Wilnie. Rodowitym radomianinem od pokoleń był natomiast mój ojczym (drugi mąż matki), ale choć to dla mnie bardzo bliska rodzina, to przecież jednak zero pokrewieństwa. Reasumując – Radomia się nie wypieram, spędziłem w nim prawie całe dzieciństwo i wczesną młodość, jestem i do końca życia będę związany emocjonalnie z tym miastem. Ale w moim sercu sytuuję je dopiero na drugim miejscu. Pierwsze bowiem bezsprzecznie zajmuje Warszawa. 

Ad rem. 

Z przyczyny jak powyżej, z wielką sympatią przeczytałem książkę p. Karola Mórawskiego, żałując iż do tej pory nie miałem w bibliotece domowej żadnej pozycji poświęconej wyłącznie historii Warszawy: tak od zarania aż do doby obecnej. Polecam ją zatem przede wszystkim warszawiakom - obojętne, gdzie i kiedy urodzonym. A już przewodnikom turystycznym po Warszawie w szczególności, to dla nich lektura wręcz obowiązkowaCzytając tę książkę śledzimy dzieje miasta w dwóch aspektach. Pierwszym jest historia polityczna Polski, której nie można analizować bez uwzględnienia Warszawy. Tu przecież miały miejsce bardzo ważne wydarzenia, wręcz newralgiczne w naszych dziejach - żeby tylko wymienić wolne elekcje królów, uchwalenie Konstytucji 3 Maja, wybuchy większości powstań narodowych. Autor to wszystko chronologicznie przedstawia, nie ograniczając się do opisu zdarzeń na terenie Warszawy, choć głównie te mając na względzie. Drugi aspekt to już historia rozwoju samej Warszawy, inteligentnie wpleciona w historię polityczną i gospodarczą Polski. Od samego zarania. A propos owego zarania: nazwa miasta nie pochodzi od Warsa i Sawy, lecz jedynie od Warsa lub Warsza (imienia męskiego). Wieś w starych zapisach pojawiła się bowiem pod nazwą „Warszowa”, czyli należąca do rycerza Warsza (Warsa). Podobnie zresztą i dziś mówi się nieraz na wsiach, że np. jakaś łąka jest, dajmy na to, Adamowa czy Piotrowa.

Wędrując przez dziesięciolecia i stulecia śledzimy rozwój terytorialny, demograficzny, gospodarczy i budowlany Warszawy. Czytamy, jak miasto się rozrasta i pięknieje, niestety miewając też okresy stagnacji i upadku. Poznajemy etymologię nazw ulic i całych dzielnic. Oczami wyobraźni najpierw widzimy Warszawę bez podstawowych urządzeń infrastruktury technicznej, bez kanalizacji, wodociągów i ulicznego oświetlenia. Z drewnianymi chodnikami rozkradanymi zimą na opał. Następnie autor opisuje powstawanie koniecznych urządzeń technicznych, ich koszt, lata realizacji, inwestorów i wykonawców. Nie zawsze spotykało się to z aplauzem mieszkańców. Pozwolę sobie za autorem przytoczyć tytuł broszurki z lat 70-tych XIX wieku, oprotestowującej zamierzenia władz miejskich w zakresie unowocześnienia wodociągów i kanalizacji. Oto ów tytuł (cyt., str. 286): „Kanalizacja miasta Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą”. Ów kołtun, który to wymyślił, miał na względzie pozbawienie warszawskich ogrodników ścieków, wykorzystywanych przez nich do nawożenia.

Karol Mórawski wymienia osoby zasłużone dla Warszawy, zarówno dla jej rozwoju infrastrukturalnego (budownictwa, elektryfikacji, telefonizacji, kolejnictwa, transportu miejskiego), jak też nauki, kultury, oświaty i lecznictwa. Musiały się one nieraz liczyć z ograniczeniami natury nie tylko materialnej, lecz również zderzać z polityką rusyfikacji i stopniowego wynaradawiania, realizowaną przez carat po upadku powstania styczniowego.

W 1915 r., z chwilą opuszczenia Kraju Przywiślańskiego (Królestwa Kongresowego) przez Rosjan, historia Warszawy mocno przyspieszyła. Już w 1916 r. stała się stolicą marionetkowego Królestwa Polskiego, reaktywowanego przez cesarzy Niemiec i Austro-Węgier. Dwa lata później objęła stołeczną funkcję państwa już rzeczywiście niepodległego, a warszawiacy wraz z innymi rodakami przystąpili do walki o granice i utrzymanie niepodległości dopiero co odzyskanej Ojczyzny. Wszystko to autor emocjonalnie opisuje, oczywiście ze skupieniem się na wydarzeniach zaistniałych w Warszawie i okolicach.

Dalej widzimy Warszawę już międzywojenną, jej rozwój jako centrum administracyjnego oraz najważniejszego w państwie ośrodka kulturalno-naukowego i oświatowego. Ale także jako ważnego miasta przemysłowego. Potem nastąpiły czasy tragiczne: oblężenie i obrona Warszawy we wrześniu 1939 r., lata okupacji, powstanie warszawskie, popowstaniowe i mściwe niszczenie pustej Warszawy przez Niemców. Aż doszło do wyzwolenia jej ruin dn. 17 stycznia 1945 r. przez I Armię Wojska Polskiego. A tym czytelnikom, którzy odrzucają termin „wyzwolenie”, uważając iż doszło wtedy do nowej, zamiennej „okupacji”, proponuję uważne skupienie się na tych fragmentach książki, w których autor przytacza hitlerowskie plany odnośnie dalszego istnienia Warschau i nieistnienia w ogóle PolenPan Karol Mórawski, zarówno tamte tragiczne czasy, jak i okres powojennej odbudowy, niezwykle ciekawie opisuje, m.in. kładąc nacisk na zachowanie się szarych mieszkańców miasta, często bezimiennych bohaterów. Oczywiście nie odbywało się to bez problemów, warszawska historia tamtych lat miewała też i swoje nieliczne ciemne, żeby nie powiedzieć czarne, strony. Autor ich nie pomija. Opis dziejów Warszawy p. Mórawski w zasadzie zakończył na roku 1989.

Pisząc powyższy tekst użyłem w nim wyraz „widzimy”. Głównie miałem na myśli dodatkowe „oczy wyobraźni” w trakcie czytania, ale nie tylko. Książka jest bowiem bogato ilustrowana fotografiami, wprawdzie czarnobiałymi, lecz wyraźnymi. Proszę nie pomijać ich podczas lektury, stanowią istotne uzupełnienie i wzbogacenie napisanej treści. 

Dopisuję dn. 12 sierpnia 2021 r.

W emocjonalnym wstępie wspomniałem o planowanym w ubiegłym roku (najpierw w maju, potem w sierpniu) spotkaniu mojej klasy maturalnej po 50 latach. Wtedy nie doszło ono do skutku z powodu antycovidowych obostrzeń. Latem br. ograniczenia te złagodzono (ciekawe, na jak długo), sporo osób, w tym ja, się zaszczepiło, powstała więc możliwość zorganizowania spotkania maturzystów po latach już 51, a nie po 50. Aby nie marudzić: w końcu piłkarskie mistrzostwa Euro 2020 też odbyły się w 2021 r., jak również olimpiada Tokio 2020 miała miejsce w roku 2021. Zatem w sobotę dn. 17 lipca 2021 r. nasze formalne 50-lecie (faktycznie już 51-lecie) obchodziliśmy w radomskiej restauracji „Parkowa”, biesiadując tam od godz. 16 do godz. 23 i nie nudząc się ani przez chwilę. Organizatorem spotkania był kolega z klasy, Zdzisław R., któremu należą się za to wyrazy wdzięczności i podziękowania. O doskonałej atmosferze niech świadczy wyrażony przez wszystkich zamiar kolejnej takiej imprezki w maju w roku przyszłym. W Zdziśku znów więc cała nadzieja, że się to ziści.

 

 

niedziela, 20 września 2020

„Stalin i jego oprawcy. Szefowie stalinowskiej bezpieki”. Autor: Donald Rayfield

 

Donald Rayfield „Stalin i jego oprawcy. Szefowie stalinowskiej bezpieki”

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o., Warszawa 2009

Książka na pewno zainteresuje wszystkich sowietologów, w szczególności „domorosłych” sowietologów (ambitnych amatorów) – osoby pragnące bliżej poznać istotę złowieszczego, państwowego terroru panującego w Kraju Rad w latach 1917-1953. I także później, choć już z o wiele mniejszym natężeniem.

Konsekwentnie z tytułem autor zamyka jednak opis dziejów na roku 1953, który jest rokiem śmierci Stalina i zarazem rokiem obejmującym krótki, około studniowy okres pierwszej, nieudanej pieriestrojki. To popularnonaukowe opracowanie prof. Donalda Rayfielda można też określić jako opisanie dwudziestowiecznej historii Rosji i ZSRR do roku 1953 – historii tworzonej przy udziale służb specjalnych. Lub wręcz bezpośrednio przez owe służby.

Poznamy biografie - samego Stalina oraz kolejnych przywódców jego policji politycznej: Dzierżyńskiego, Mienżyńskiego, Jagody, Jeżowa i Berii. Tylko ostatni z tej złowieszczej piątki prywatnie nie miał nic wspólnego z polskością. Dzierżyński był Polakiem, za Polaka oficjalnie podawał się Mienżyński (pochodził z polskiej, zrusyfikowanej rodziny), Jagoda był polskim Żydem, a Jeżow chwalił się znajomością języka polskiego (w młodości jakiś czas mieszkał na ziemiach polskich).

Koncentrując się na działalności politycznej swoich „bohaterów” autor nie pomija też wątków z ich życia prywatnego, niekiedy mocno bulwersujących, wręcz obscenicznych.

W książce opisani są także i inni stalinowscy oprycznicy, podwładni tych tytułowych. Autor charakteryzuje ich pochodzenie społeczne i narodowe, wykształcenie, działalność przedrewolucyjną (nie zawsze w szeregach bolszewików), życie osobiste.

Wszystkie powyższe biografie są wkomponowane w historię politycznego, państwowego terroru panującego w ZSRR. Przeczytamy:

-       o okrucieństwie wojny domowej,

-       o tłumieniu występujących już po niej chłopskich i robotniczych buntów,

-       o kolektywizacji rolnictwa i związanym z tym wielkim głodzie,

-       o zagładzie starych kadr bolszewickich (!),

-       o Wielkim Terrorze lat 1937 i 1938,

-       o niewolniczej pracy w łagrach,

-       o agresji ZSRR na Polskę i Finlandię w 1939 r. oraz na państwa bałtyckie w 1940 r.,

-       o zbrodni katyńskiej,

-       o cenie i konsekwencjach zwycięstwa ZSRR nad Niemcami,

-       o wytworzeniu w ZSRR broni atomowej,

-       wreszcie o powojennych stalinowskich represjach wobec Żydów, „kosmopolitów”, lekarzy, a także wobec zbyt samodzielnych przywódców nowopowstałych państw tzw. demokracji ludowej.

Autor podkreśla też ręczne sterowanie przez Stalina działalnością twórców na polu literatury, sztuki i nauki. Niepokorni i niestosujący się do poleceń Wodza mieli „szczęście”, jeśli tylko trafiali do łagru. Nierzadko bowiem kończyli z kulą w potylicy.

Podczas lektury czytelnik będzie nieraz odczuwał tzw. Schadenfreude (też się przyznaję). Poczynając od kadencji Jeżowa każda kolejna sfora czekistów będzie starała się zagryźć swoich poprzedników, i to nie tylko tych na eksponowanych stanowiskach. Okrutni sadyści, mordercy bywali ciężko bici, zsyłani do łagrów, rozstrzeliwani – bynajmniej nie za swoje wcześniejsze, zbrodnicze postępki, lecz w ramach tak rozumianej wymiany kadr. Tak też zresztą skończyli ich dwaj kolejni szefowie, Jagoda i Jeżow – zeszmaceni, storturowani, rozstrzelani, bez prawa do pogrzebu. I jak tu nie czytać o tym z uśmiechem na twarzy?

Podobnie wykończono Berię, choć nastąpiło to w diametralnie odmiennych okolicznościach politycznych. Ławrientij Beria przez sto dni po śmierci Stalina współrządził ZSRR (wraz z Chruszczowem, Malenkowem i Bułganinem). W tym czasie starał się przeforsować wprowadzenie reform godnych … Michaiła Gorbaczowa. Niestety, mimo że stał na czele skonsolidowanego resortu bezpieczeństwa, to zawiodła go dawna czekistowska czujność i dał się ograć politycznym miernotom, których spiskowania oraz ogromnej determinacji w utrzymaniu radzieckiego status quo nie zauważył. Czytelnikom zainteresowanym tą bardzo kontrowersyjną postacią polecam monografię Francoise Thom pt. „Beria. Oprawca bez skazy” (przedstawioną już wcześniej na tym blogu). Jej omówienie mogą Państwo odszukać poprzez katalog tematyczny nr 6 (grupujący też wiele innych pasjonujących książek traktujących o historii ZSRR). Za ciekawie napisaną uważam również zbeletryzowaną historię ostatnich miesięcy życia Ławrientija Berii, a mianowicie książkę Jeleny Prudnikowej pt. „Śmiertelne żądła Berii”, wydaną przez warszawską Bellonę w 2012 r. (nieomówioną na blogu).