poniedziałek, 28 listopada 2016

„Krwawy śnieg”. Autor: Guenter K. Koschorrek

I następny 19-latek udaje się z Wehrmachtem na Ostfront.

Guenter K. Koschorrek „Krwawy śnieg”.
Wydawnictwo Vesper, Poznań 2012.

Literatura pamiętnikarska pola walki. Wspomnienia młodego żołnierza (rocznik 1923) z lat 1942-1945, przekonanego, że walczy za ojczyznę i raczej niezaprzątającego sobie głowy zawiłościami natury politycznej.

Jesienią 1942 r., po przeszkoleniu, autor wyrusza na front wschodni. Jego jednostka zostaje skierowana do Stalingradu, co młody Guenter przyjmuje z entuzjazmem. Wprost nie może się doczekać końca długiej podróży, tak mu spieszno na front pod Stalingradem.

Rzecz nietypowa - pomimo młodego wieku Guenter prowadzi pamiętnik, choć jest to w wojsku formalnie zabronione. Posłuży mu on po latach do napisania tej książki.
W jego wspomnieniach odnajdujemy bardzo realistyczne opisy życia w okopach pierwszej linii frontu, oczywiście z uwypukleniem staczanych walk. Widziane oczyma cekaemisty, jako że autor - narrator obsługuje karabin maszynowy.
Pełni służbę głównie na froncie wschodnim, choć nie tylko. Wojenne losy rzucają go również do Francji, Włoch i Danii.

W życiu ma olbrzymie szczęście - dwa razy udaje mu się umknąć prawie pewnej śmierci. Pierwszy raz ucieka spod jej kosy pod Stalingradem, gdy – jako ranny żołnierz – zostaje w grudniu 1942 r. odtransportowany na tyły. Drugi raz tuż po zakończeniu wojny, gdy cudem wywinął się od włączenia go do kontyngentu jeńców wojennych wywożonych do ZSRR.

W życiu osobistym już mu tak szczęście nie dopisuje. Po wojnie porzuca go żona – dla okupacyjnego żołnierza amerykańskiego, z którym następnie wyjeżdża do USA, po rozwodzie zabierając tam także dziecko Guentera. Autor swoją córkę ujrzy dopiero po kilkudziesięciu latach, gdy (cyt., str. 10) „założyła już własną rodzinę i zdążyła zrobić mnie dziadkiem. I to dwukrotnie.”.

W książce znajdziemy dużo informacji o okrucieństwie żołnierzy radzieckich, ale za to nic o głównej tego przyczynie, czyli o faktycznym postępowaniu Niemców na okupowanych terytoriach. Ani mru-mru o Holokauście czy o innych zbrodniach na ludności cywilnej i jeńcach wojennych. Autor coś tam tylko bąka o sadystycznych skłonnościach niektórych swoich kolegów dobijających rannych żołnierzy radzieckich.
Czyli – przemilczeń cała masa. Ale kłamstw propagandowych nie ma, Guenter niewygodne tematy po prostu pomija.

Polska i Polacy na kartach książki pojawiają się bardzo rzadko i tylko w tle. Osobiście mało mnie szlag nie trafił, gdy na str. 131 przeczytałem (cyt.) „Letnie wakacje [1943 r.; K.R.] spędziłem w wojskowym domu wypoczynkowym dla ozdrowieńców w Radomiu w Generalnym Gubernatorstwie. Czas minął miło i odzyskałem pełnię sił. Pogoda była piękna, więc się opaliłem.”.
Radom to miasto, w którym spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość (do matury). Teraz też tam bardzo często (z powodów rodzinnych) jeżdżę. Może uda mi się zlokalizować budynek, w którym mieścił się ów „wojskowy dom wypoczynkowy dla ozdrowieńców”.


środa, 23 listopada 2016

„Snajper. Z frontu wschodniego na Syberię”. Autor: Bruno Sutkus

W zeszłym miesiącu byliśmy na froncie wschodnim wraz z wykształconym oficerem Wehrmachtu (lekarzem wojskowym). Vide tekst dot. książki „Przystanek Moskwa (…)”, autor: Heinrich Haape.
Natomiast ten wpis (i również następny, który zamieszczę tu za kilka dni) odnosi się do wspomnień zwykłego szeregowego żołnierza, który na Ostfront trafił będąc 19-latkiem.

Bruno Sutkus „Snajper. Z frontu wschodniego na Syberię”.
Wydawnictwo Vesper, Poznań 2012.

Jakże dziwne i nietypowe potrafią być ludzkie losy.
Autorem i zarazem bohaterem książki jest żołnierz – strzelec wyborowy, jeden z najlepszych snajperów w całym Wehrmachcie. Po latach tworzy autobiografię, m.in. na podstawie zachowanej książeczki strzeleckiej.

Bruno Sutkus do wojska trafia w 1943 r. mając 19 lat. Pochodzi ze wschodnio-pruskiej wsi, z rodziny prostych robotników folwarcznych, czyli nawet nie chłopów małorolnych. Wykształcenie jedynie podstawowe, choć to i tak więcej niż w przypadku jego ojca, który jest analfabetą. Ale za to ów ojciec okazuje się być nieślubnym dzieckiem jakiegoś hrabiego.
W ogóle pochodzenie autora, „po mieczu” i z „nieprawego łoża”, jest mocno tajemnicze. Kto wie, czy jego biologicznym dziadkiem nie był przypadkiem jakiś polski zgermanizowany arystokrata.
Bruno jest człowiekiem pracowitym, zdyscyplinowanym, twardym, bez nałogów. Przełożeni w wojsku szybko odkrywają jego zdolności strzeleckie i czynią z niego snajpera. A on sieje na froncie wschodnim spustoszenie. Na swoim „koncie” ma nawet radzieckiego generała.

Pierwsza część książki to opis dzieciństwa plus wojenne przygody Sutkusa. Do tych wspomnień będzie jeszcze później powracał, jego narracja bywa miejscami niechronologiczna. Opisuje prawie każde ze swoich snajperskich trafień (łącznie było ich ponad dwieście) oraz przedstawia sposób działania strzelca wyborowego, niepolegający przecież tylko na celnym oddaniu strzału. Dochodzą do tego jeszcze takie „drobiazgi” jak umiejętność maskowania się w terenie, wybór celu, prawidłowe określenie odległości, permanentna dbałość o broń, zmiana stanowiska po oddaniu strzału, obrona przed snajperem przeciwnika, itp. W razie dostania się do niewoli mógł tylko (w najlepszym przypadku) liczyć na szybką śmierć.

A powojenne losy Sutkusa? Oj, bardzo, bardzo nietypowe. Już z tytułu książki dowiadujemy się, że autor trafił do radzieckiego „raju”, i to na Syberię. Ale jeśli przyszły czytelnik spodziewa się, iż Bruno dostał się tam wraz z transportem niemieckich jeńców wojennych w 1945 r., to uprzedzam – nic bardziej błędnego. On bowiem na Syberii znalazł się dopiero w 1949 r., a i to w zasadzie … dobrowolnie. Jak do tego doszło, proszę przeczytać samemu (samej).
Następnie śledzimy jego ciężkie losy w ZSRR – życie rodzinne, „karierę” zawodową w rolnictwie (oczywiście kołchoz), leśnictwie (wyrąb w tajdze) i górnictwie. Wieloletnie starania o zgodę na wyjazd z „raju” i powrót do Niemiec były bezskuteczne i jedynie przysparzały mu kłopotów. Wrócił dopiero w 1997 r., bez grosza przy duszy, mając 73 lata, wraz z urodzonym na Syberii synem (jak zauważyłem, moim rówieśnikiem – ten sam rocznik i znak Zodiaku).

We wspomnieniach jedno mnie niemile uderza, a mianowicie – całkowity brak politycznej refleksyjności autora. Widzi swoje i swoich rodaków wojenne oraz powojenne krzywdy, i to prawda. Natomiast brak jest choćby jednego zdania, że to wszystko przecież następuje w ramach odwetu za ogromne zbrodnie niemieckie. A tych – jakby w ogóle nie było, żołnierze niemieccy walczyli za swoją ojczyznę, i szlus. Nasze Poznańskie to Kraj Warty w Niemczech, z którego okrutni Polacy wygonili po wojnie niemieckich kolonistów przybyłych tam z ZSRR (w ramach wymiany ludności) w 1939 i 1940 r. I ani słówka, że przecież ci koloniści zajęli domy, z których krótko przedtem wyrzucono Polaków. Wydawca też się nie pokusił o stosowne przypisy.

Reasumując, pod względem politycznym wspomnienia Sutkusa są mocno subiektywne, jednostronne. Kłamstw nie ma, ale przemilczeń – mnóstwo. Cóż się jednak dziwić, tworzy je po latach człowiek niewykształcony i ze zmarnowanym życiem. Wielką zaletą jego wspomnień są natomiast realistyczne opisy walk i w ogóle codziennej egzystencji na pierwszej linii frontu, a po wojnie – życia w radzieckiej Litwie i na Syberii. To taka historia w mikroskali – dzieje szarego człowieka, jednego z milionów ludzi, których życie tak bardzo „urozmaicili” Hitler i Stalin. Przeczytać warto.


niedziela, 20 listopada 2016

„Umierać za Gdańsk!”. Autor: Marco Patricelli

I znów o tym samym, ale myśląc nie po polsku.

Marco Patricelli „Umierać za Gdańsk!”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2013.

Autor, włoski historyk, przedstawia genezę i przebieg konfliktu niemiecko-polskiego w 1939 r., który doprowadził do wybuchu II wojny światowej. Osobiście jest Polakom b. przychylny i w prezentowanej narracji wydarzeń nie kryje do nas sporej sympatii. Tym niemniej jako nie-Polak może sobie pozwolić na dużo sceptycyzmu w ocenie II Rzeczypospolitej – jej polityki, armii i przebiegu wojny obronnej w 1939 r.
Osobiście lubię sięgać do zagranicznych opracowań nt.  historii Polski – dobrze jest bowiem wiedzieć „jak nas widzą i piszą”.

Marco Patricelli b. szczegółowo charakteryzuje europejską dyplomację w latach 1938 i 1939, która:
- dopuściła do zniszczenia państwa czechosłowackiego,
- uczyniła konflikt niemiecko-polski konfliktem ogólnoeuropejskim,
- nie zapobiegła wybuchowi wojny.

Przedstawiając wydarzenia chronologicznie, autor bazuje na dokumentacji źródłowej – głównie raportach i wspomnieniach przedwojennych włoskich dyplomatów, w tym ambasadorów i konsulów Italii w państwach europejskich. Interpretuje fakty już skądinąd znane, a mianowicie:

- przywódcy Polski, których określa mianem „Pułkowników”, bardzo przeceniali zdolności militarne Polski i bardzo nie doceniali potęgi armii niemieckiej,

- ci sami przywódcy bezpodstawnie oparli plan wojny z Niemcami na założeniu szybkiej, odciążającej nasze wojsko ofensywy armii francuskiej,

- politycy i dowódcy wojskowi Francji i Anglii już na kilka miesięcy przed Wrześniem’39 podjęli decyzję o nieudzieleniu mam wymiernej pomocy militarnej w pierwszym roku wojny, co oczywiście stanowiło ich wielką tajemnicę, której nasi dyplomaci i wojskowi nie odkryli,

- latem 1939 r. Hitler nie był już zainteresowany ew. ustępstwami Polski w sprawie Gdańska i eksterytorialnej komunikacji przez polski pomorski „korytarz”, postawił bowiem na wojnę,

- jedynie Hermann Goering szczerze i dosłownie do ostatnich dni sierpnia usiłował zapobiec wybuchowi wojny, w tym celu stworzył własne dyplomatyczne kanały informacyjne, z pominięciem niemieckiego MSZ,

- pakt Ribbentrop – Mołotow stał się największym „zaskoczeniem” tylko dla Warszawy; w innych stolicach europejskich z ewentualnością porozumienia się Hitlera ze Stalinem (i z następstwami tego) liczono się już od lipca.

Książka jest oczywiście przeznaczona głównie dla czytelnika włoskiego. Dobrze więc, że autor – poza tytułową tematyką genezy wybuchu wojny – przybliża temuż czytelnikowi także inne wydarzenia z najnowszej historii Polski, czyniąc to z wielką dla nas sympatią. I tak:
- opisuje i uwypukla wielki polski wkład w zwycięstwo aliantów, jakim było rozpracowanie przez polskich kryptologów Enigmy (genialny Alan Turing otrzymał od nich bezcenny „zaczyn”, bez którego nie rozwinąłby swojego geniuszu),
- przedstawia (dość szczegółowo) przebieg wojny obronnej Polski w 1939 r. oraz (już tylko pobieżnie) udział Polaków w innych kampaniach II wojny światowej,
- ukazuje martyrologię polskiej ludności cywilnej i jeńców wojennych, w tym zbrodnię katyńską oraz historię wieloletniego kłamstwa katyńskiego (nie tylko w ZSRR i państwach Europy wschodniej).

Minusy książki:
- miejscami dość chropawe tłumaczenie,
- irytujące drobne błędy edytorskie, tzw. literówki.

No i błąd merytoryczny samego pana profesora (włoskiego). Autor, słusznie podejrzewając, że śmierć gen. Władysława Sikorskiego mogła nastąpić w wyniku zamachu, pisze, iż tego pamiętnego dnia na Gibraltarze miał międzylądowanie samolot radziecki z wiceministrem Andriejem Wyszynskim na pokładzie. W istocie samolotem tym leciał radziecki ambasador w Londynie, Iwan Majski, a nie ludowy wicekomisarz Andriej Wyszynski.

Poza tym Marco Patricelli – skrótowo przedstawiając obecność naszych żołnierzy na frontach II wojny światowej – zupełnie pomija I i  II Armię Wojska Polskiego, po polskiej stronie „wschodniej” wymieniając tylko marginalną Armię Ludową. A przecież obydwie ww. formacje liczyły dobrze ponad sto tysięcy frontowych żołnierzy. I na pewno wniosły swój wkład w zaangażowanie (w ostatnich miesiącach wojny) sporych sił niemieckich. Uważam, iż nie mniejszy niż Polskie Siły Zbrojne na zachodzie. Kontekst polityczny (podległość Stalinowi, wyżsi oficerowie oddelegowani z Armii Czerwonej) nie powinien być w tym przypadku, tj. w ocenie polskiego wkładu w zwycięstwo nad Niemcami, brany pod uwagę.

Panu profesowi z Włoch się to po prostu „zapomniało”. Nie tylko jemu.
Kilka lat temu śledziłem w TV jakąś dyskusję historyków na podobny temat, z udziałem Normana Daviesa. Brytyjski historyk stwierdził, że w końcowej fazie II wojny światowej do walki z Niemcami wystawiliśmy regularne siły zbrojne 5-te co do liczebności (po ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Francji). Któryś z polskich historyków poprawił go, mówiąc iż byliśmy na 4-tym miejscu, przed Francją, wskazując właśnie dwie polskie armie bijące się na froncie wschodnim. Norman Davies zastanowił się, przeliczył to w myślach i z zażenowaniem odparł: „A rzeczywiście, tak, tak.”.


PS
Oprócz dwóch powyżej wymienionych błędów merytorycznych autora, oraz wspomnianych „literówek”, zauważyłem następujące niedociągnięcia redakcyjne (autora, tłumacza bądź wydawcy), konieczne do natychmiastowego poprawienia (długopisem w posiadanym egzemplarzu książki):

str. 9 wiersz 8 od dołu:
jest „rządną odwetu”, a powinno być „żądną odwetu”; błąd ortograficzny, którego edytor tekstów nie poprawił, gdyż wyraz ten, w zależności od znaczenia, pisze się albo przez „rz” (rządny czyli gospodarny) albo przez „ż” (żądny czyli pragnący);

str. 296 wiersz 2 od góry:
jest „wyżynają”, a powinno być „wyrzynają”; błąd ortograficzny, którego edytor tekstów nie zauważył, ponieważ wyraz ten pisze się, w zależności od znaczenia, przez „ż” (wyżynać kosą, sierpem) lub „rz” (wyrzynka w leśnictwie, wyrzynać las, itd.); proszę sobie sprawdzić w słowniku ortograficznym; zatem bezwzględnie powinno być: „… polscy i niemieccy cywile dosłownie się wyrzynają”;

str. 313 wiersz 14 od góry:
jest „Władysław Sosnkowski”, a powinno być „Kazimierz Sosnkowski”;

str. 367 wiersz 8 od dołu:
jest „do czerwca 1940 roku”, a powinno być „do czerwca 1941 r.”; deportacje polskiej ludności na Syberię i do Kazachstanu z terenów zajętych przez ZSRR trwały aż do napaści Niemiec na ZSRR dn. 22 czerwca 1941 r.;

str. 371 wiersz 10 i 11 od góry:
jest „Moskwa wznawia przerwane stosunki polityczne z pozycji siły”; to bzdura – stosunki dyplomatyczne pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a rządem radzieckim nie zostały wznowione;

str. 436, wiersze 8-13 od dołu:
Zajęcie Zaolzia przez Polskę miało miejsce w już w październiku 1938 r., czyli ewidentnym błędem jest zapis, iż Polska (cyt.) „uregulowała stosunki z Pragą odnośnie Śląska Cieszyńskiego” w następstwie (cyt.) „rozbioru Czechosłowacji w marcu 1939 r.”.




czwartek, 17 listopada 2016

„Tajna gra mocarstw. Wiosna – lato 1939”. Autor: Lech Wyszczelski

Ciągle nie daje mi spokoju ów pamiętny 1939 rok.

Lech Wyszczelski „Tajna gra mocarstw. Wiosna – lato 1939”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2014.

To już 3-cia książka Lecha Wyszczelskiego omawiana na tym blogu. Pierwsze dwie opisałem w sierpniu br., z których szczególnie polecam biografię marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.
Dziś tenże marszałek jest znów bohaterem proponowanej lektury. Bohaterem jednak zdecydowanie negatywnym, jako że dał się oszukać łże-sojusznikom. Towarzyszem jego naiwności okazał się również minister Józef Beck.

Autor, korzystając ze szczerych powojennych wspomnień polityków francuskich i brytyjskich, a także z odtajnionych dokumentów dyplomatycznych, dowodzi – krok po kroku – naszej polskiej naiwności AD 1939.
Bezspornie wykazuje, iż:

- Wielka Brytania i Francja wciągnęły Polskę do wojny z Hitlerem, pragnąc odwrócić od siebie pierwszy impet uderzenia armii niemieckiej,

- owszem, oba te państwa też nastawiły się na wojnę z Niemcami, ale wg ich założeń miała to być długa, około trzyletnia wojna na wyczerpanie,

- Polskę już od samego początku spisano na straty w 1-szej fazie wojny, widząc jej odrodzenie dopiero po ostatecznym zwycięstwie nad Niemcami,

- już w maju 1939 r. najwyżsi dowódcy sił zbrojnych Francji i Wielkiej Brytanii na tajnej naradzie zdecydowali, że Polska nie otrzyma natychmiastowego wsparcia wojskowego w wymiarze odciążającym jej wysiłek wojenny,

- przez całą wiosnę i lato 1939 r. polscy politycy i wojskowi byli z premedytacją oszukiwani przez ich francuskich i brytyjskich partnerów, obiecujących realną pomoc militarną w razie napaści ze strony Niemiec,

- przez cały ten czas Polacy byli mamieni pomocą militarną tylko w jednym celu: abyśmy nie ugięli się przed żądaniami Hitlera i nie stali się państwem satelickim Niemiec,

- jakkolwiek owa tytułowa tajna gra mocarstw była rzeczywiście ściśle tajna, to jednak symptomy rzeczywistych zamiarów Francji i Anglii można było dostrzec podczas rokowań (żenujące spory o jednoznaczną redakcję porozumień politycznych i wojskowych, niechęć udzielenia pomocy materialnej, koncentrowanie się na problemach ubocznych),

- także już podczas kampanii wrześniowej obiecywano Polsce, że ofensywa francuska nastąpi lada chwila, jedynie po to, aby strona polska przypadkiem nie poddała się i nie poprosiła Niemców o zawieszenie broni.

Zatem z lektury tej (dokumentowanej źródłowo) jednoznacznie wynika, iż polscy sanacyjni przywódcy byli cały czas wodzeni za nos przez Francuzów i Anglików i faktycznie realizowali obce interesy. Skończyło się to dla nas nie tylko przegraną wojną, ale wręcz narodową katastrofą - na miarę upadku Rzeczypospolitej po nieudanym powstaniu kościuszkowskim. Chyba tylko niezłomności Churchilla i jego (oraz Roosevelta) awersji do nazizmu zawdzięczamy, że wojna nie skończyła się już w 1940 r. zaraz po klęsce Francji.

W książce dostrzegłem kilka błędów edytorskich, o czym powiadomiłem wydawnictwo e-mailem. Trzy najbardziej rażące podaję poniżej i proponuję poprawić długopisem w trzymanym egzemplarzu książki.

Str. 56, wiersz 12 od góry, rażący błąd dot. daty zajęcia czeskiej Pragi przez Hitlera:
jest „1936 r.”, a powinno być „1939 r.”

Str. 108, wiersz 9 od góry, błąd w pisowni:
Jest „polska”, a powinno być „Polska” (wyraz występuje jako rzeczownik).

Str. 110, wiersz 5 od góry, rażący błąd w brzmieniu nazwiska:
Jest „Świński”, a powinno być „Świrski”.

Na zakończenie osobista refleksja. O tym wszystkim, co w tej książce, choć nie tak szczegółowo i bez źródłowego udokumentowania, to już uczono mnie na lekcjach historii w okresie PRL. Podchodziłem do tej wiedzy jednak z pewną rezerwą, wietrząc propagandę mającą na celu wywołanie niechęci do „imperialistów” - Francji i Wielkiej Brytanii. No bo przecież oba te państwa jednak przystąpiły do wojny już dn. 3 września 1939 r.
Ale nie głównie w obronie Polski. Wykorzystano ją tylko jako pretekst, by – dopiero przygotowując się do wojny – czekać na jak największe wykrwawienie się Niemców w wojnie z Polską.
A więc to była prawda.


środa, 16 listopada 2016

„Błędy wojenne polskich dowódców. (...)". Autor: Romuald Romański

I jeszcze jeden "przekrój przez stulecia". Tym razem militarny.

Romuald Romański „Błędy wojenne polskich dowódców. Dziejowe zagadki. Dlaczego przegrywaliśmy wojny, bitwy i kampanie”.
Wydawnictwo Bellona S.A., Warszawa 2013.

Lektura łatwa w odbiorze i bardzo interesująca. W sam raz, aby zarazić miłością do historii. A wszystko to zasługa autora. Nie po raz pierwszy okazuje się, że ważna jest nie tylko treść, ale i forma. Pan Romuald Romański opowiada tytułowe dzieje w sposób gawędziarski i wręcz przykuwający uwagę czytelnika, ma po prostu ten dar Boży. Inni, nawet więksi znawcy historii, tworzą swoje naukowe i popularnonaukowe teksty w sposób nudny, suchy i lakoniczny, a więc odbiorcami z konieczności stają się tylko ich koledzy po fachu oraz nieliczni „niezawodowi” wielcy pasjonaci historii (proszę i mnie zaliczyć do tej drugiej grupy).

Autor omawia nie tylko sam przebieg kilku bardzo ważnych w historii Polski przegranych bitew (wskazując przyczyny porażek), ale też każdorazowo przybliża tło historyczne konkretnej epoki. A zatem osoby, które niegdyś nie uważały na lekcjach historii, mogą teraz nadrobić swoje zaległości.

Mamy więc historyczną korektę „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza - opisy bitew pod Żółtymi Wodami, Korsuniem i Piławcami, oraz uzupełnienie „Potopu” - opis przegranej bitwy ze Szwedami pod Warszawą w 1656 r., już po jej wcześniejszym zdobyciu przez Polaków i po tym, jak pan Zagłoba z małpami wojował.
Dowiadujemy się też, że Insurekcja Kościuszkowska zakończyła się przedwcześnie, ponieważ bitwa pod Maciejowicami wcale nie musiała się odbyć, a Tadeusz Kościuszko był wprawdzie wybitnym inżynierem pola walki, ale strategiem i dowódcą co najwyżej przeciętnym.
Powstanie Listopadowe skończyło się zaś niepowodzeniem z powodu kunktatorstwa i asekuranctwa generałów Chłopickiego i Skrzyneckiego, którzy zaprzepaścili kilka okazji militarnych zwycięstw. Także gen. Ignacy Prądzyński, początkowo równie genialny co niedoceniony strateg, z czasem podupadł na duchu i tylko psuł morale żołnierzy swoim defetyzmem.

Na zakończenie malutka szczypta goryczy. Wydawnictwu Bellona poleciłbym lepszego redaktora odpowiedzialnego za wydanie tej książki. Zauważyłem kilka irytujących błędów tzw. edytorskich, w tym jeden rażący ortograficzny (na str. 141 nazwisko „Sapiecha” zamiast „Sapieha”) oraz jeden faktograficzny (caryca Katarzyna II zmarła w 1796 r., a nie w 1795 r., jak błędnie podano na str. 281). Ta ostatnia pomyłka jest dość istotna, ponieważ w 1795 r. doszło do wykreślenia Polski z mapy politycznej świata w następstwie III rozbioru, którego głównym „reżyserem” była właśnie Katarzyna II.

Ale to zaiste drobiażdżek. Dwa ww. błędy proszę po prostu poprawić długopisem w posiadanym egzemplarzu książki, jako i ja uczyniłem. I dalej o nich już nie myśleć. Książka została naprawdę interesująco i z talentem napisana.


wtorek, 15 listopada 2016

„Mroczne karty historii Polski”. Autorka: Iwona Kienzler

No to jeszcze raz p. Iwona Kienzler

Iwona Kienzler „Mroczne karty historii Polski”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2013.

O tym w szkole nie nauczą. Chyba że w licealnej klasie humanistycznej na zajęciach kółka historycznego.

Do lektury tej książki zachęcam zatem osoby mające wiek szkolny już za sobą, ale zainteresowane historią Polski, co wg mnie jest obowiązkiem każdego Polaka. Szkoda, że nie obowiązkiem ustawowym.

Autorka zamieściła na 287 stronach książki, w sposób bardzo wybiórczy, opisy „przypadków historycznych” z całego okresu Polski przedrozbiorowej, przedstawiając je takimi, jakimi w istocie były, nic nie wybielając i nie przemilczając.
Dowiemy się zatem (m.in.), że książęta piastowscy truli, kastrowali i oślepiali swoich politycznych rywali, jaki los spotkał kobietę, która nie chciała ulec przyszłemu polskiemu królowi Kazimierzowi Wielkiemu, na czym polegało rzemiosło katowskie i jak wykonywano publiczne egzekucje, a nawet o tym, że wybranym elekcyjnym królem Polski niekoniecznie zostawał ten kandydat, który podczas wolnej elekcji zdobył najwięcej głosów.

Pani Iwona Kienzler stara się również wprowadzić czytelnika w społeczne realia opisywanej epoki, zwracając uwagę, że to, co nas dziś szokuje, niegdyś bywało normą. Gdy jednak któraś z przedstawianych postaci przekraczała swoimi czynami nawet ówczesne standardy, autorka zaraz to podkreśla i opisuje reakcję ówczesnej opinii publicznej.

Reasumując - jest to dość interesujący przekrój przez stulecia, dedykowany jednak chyba tylko osobom z już co najmniej podstawową wiedzą historyczną. Zastrzeżenie konieczne - w książce nie ma przypisów objaśniających całokształt dokonań historycznych opisywanych postaci, oraz w jakich uwarunkowaniach politycznych one żyły i działały. I nawet dobrze, że takich przypisów nie ma. To w końcu nie jest księgarska półka dla absolwenta trzyletniego technikum wieczorowego, na podbudowie zasadniczej szkoły zawodowej.😊


poniedziałek, 14 listopada 2016

„Maria Konopnicka, rozwydrzona bezbożnica”. Autorka: Iwona Kienzler

Dziś, dla odmiany, coś z historii literatury.

Iwona Kienzler „Maria Konopnicka, rozwydrzona bezbożnica”.
Wyd. Bellona, Warszawa 2014.

Iwona Kienzler przedstawia szczegółowo życiorys Marii Konopnickiej, nic w nim nie przemilczając, a wręcz przeciwnie - wskazując także na „dyskusyjne” fakty w tej biografii (tj. tylko hipotetyczne).

Czytamy więc najpierw o pochodzeniu i dzieciństwie Marii, potem o jej zamążpójściu - w pierwszych latach szczęśliwym, skoro urodziła mężowi ośmioro dzieci (z których sześcioro osiągnęło później wiek dojrzały).
Następnie śledzimy perypetie Marii Konopnickiej mieszkającej i tworzącej w Warszawie, już z dala od męża. Perypetie te dotyczą kłopotów wydawniczych (cenzury zarówno urzędowej - carskiej, jak i tej nieformalnej, obyczajowej), naprawdę wielkich problemów z wychowywaniem gromadki dzieci, i w ogóle przyziemnych trosk dnia powszedniego. Aż dziw bierze, że autorka „Roty” miała siły i czas na rozwijanie twórczości literackiej, a także na domniemane romanse z panami skrupulatnie wymienionymi przez Iwonę Kienzler.

A los, oprócz tego, że dał Marii Konopnickiej wielką i zasłużoną sławę literacką (jeszcze za życia okrzyknięto ją czwartym wieszczem narodowym), to bynajmniej jej nie oszczędzał. Była obecna przy łożu śmierci ukochanego syna, umierającego w wieku 27 lat. Stała się niechcianą babcią nieślubnego wnuczka, którego urodziła córka - kleptomanka. O tym wszystkim, jak i o jeszcze wielu innych, równie drażliwych problemach rodzinnych i osobistych, przeczytamy w książce.

Skąd się wzięła owa tytułowa „rozwydrzona bezbożnica”? Ano stąd, że katoliczka Maria Konopnicka była nieco na bakier z instytucjonalnym Kościołem i nauką społeczną Kościoła na przełomie XIX i XX w., choć na pewno nie z samą religią. Dawała temu wyraz w niektórych swoich publikacjach (głównie tych wcześniejszych), jak i generalnie - niespecjalnie bogobojnym trybem życia. Za przykład niech wystarczy okoliczność chrztu jej najmłodszej córki Laury w wieku ... 24 lat, dopiero tuż przed ślubem.
Ostatni rozdział książki poświęcony jest zagranicznej „włóczędze” Marii Konopnickiej po Europie i tylko sporadycznym przyjazdom do Królestwa, głównie w sprawach rodzinnych. Cały czas przebywała wtedy z malarką Marią Dulębianką, w czym niektórzy badacze życiorysu sławnej poetki i pisarki widzą „związek partnerski” obu tych pań. Moim zdaniem - niebezpodstawnie, ale jednak tylko hipotetycznie.

Maria Konopnicka zmarła w 1910 r. w wieku 68 lat (a nie 64, jak stoi w niektórych opracowaniach). Jej pogrzeb we Lwowie na Cmentarzu Łyczakowskim stał się okazją do wielkiej patriotycznej manifestacji, jednakże bez udziału duchowieństwa, na skutek zakazu arcybiskupa.
Maria Dulębianka przeżyła przyjaciółkę o niecałe 9 lat (doczekała wolnej Polski), pochowano ją początkowo w grobie Marii Konopnickiej, ale później jej szczątki ekshumowano i przeniesiono na pobliski Cmentarz Orląt.

Dwie refleksje na koniec.

1. Dlaczego Kościół, niechętny Marii Konopnickiej za życia, dziś już ją lubi? Ano stąd, że przecież i duchowni (podobnie jak wszyscy inni wykształceni Polacy) czytali jeszcze w szkole podstawowej i średniej jej piękne wiersze oraz przepojone wrażliwością społeczną nowele. Jak tu nie kochać Marii Konopnickiej za utwory „Nie rzucim ziemi” („Rota”), „W piwnicznej izbie”, „Jaś nie doczekał”, „A jak poszedł król na wojnę” (osobiście znam ten wiersz na pamięć), „Naszą szkapę”, i wiele innych tzw. duszoszczypatielnych utworów poetyckich i prozą. A wiekowo rozpoczynaliśmy tę naszą miłość do autorki oczywiście od bajki dla dzieci pt. „O krasnoludkach i sierotce Marysi”.

2. Wszyscy wiemy, mniej więcej, kim była Maria Konopnicka. Przechodzimy ulicami, którym patronuje, nieraz uczęszczamy do szkół jej imienia (osobiście swego czasu ukończyłem II LO im. Marii Konopnickiej w Radomiu). Odwiedzając Cmentarz Łyczakowski we Lwowie wizytujemy jej grób - to żelazny punkt programu wszystkich wycieczek do Lwowa.
Sięgnijmy zatem teraz jeszcze i po książkę p. Iwony Kienzler. Dokładnie poznamy z niej burzliwe życie rodzinne i osobiste Wielkiej Polki.


czwartek, 10 listopada 2016

„Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569-1999”. Autor: Timothy Snyder

Tekst okolicznościowy z okazji Narodowego Święta Niepodległości. Ku zadumie i refleksji.

98 lat temu nasza Ojczyzna odzyskała niepodległość po 123 latach (1795-1918) nieistnienia jako suwerenne państwo. Owe 123 lata to szmat czasu, to jakieś 4 – 5 pokoleń mieszkańców terenów byłej I Rzeczypospolitej, poddawanych przymusowemu wynarodowieniu z polskości, ale też i dobrowolnie wstępujących na drogę nowej emancypacji narodowej.

W rezultacie dn. 11 listopada 1918 r. powstała już Polska inna. Józef Piłsudski usiłował odtworzyć Rzeczpospolitą przedrozbiorową - do tego bowiem w istocie zmierzały jego plany federacyjne. Nie dał rady – na przeszkodzie stanął szereg czynników zewnętrznych (międzynarodowych) oraz, niestety, także wewnętrznych. Zaciążyły również owe „narodowe zaszłości” – fakty zaistniałe w XIX wieku.

A zatem odrodzona II Rzeczpospolita to już całkiem inna Polska była! 
Z punktu widzenia kontynuacji rodzaju państwowości Polska w 1918 r. niepodległości nie odzyskałaPolska ją w 1918 r. uzyskała – powstało bowiem nowe państwo, całkowicie inne niż to, które utraciliśmy w XVIII wieku. Zamieszkałe przez ludność, której spory odsetek nie identyfikował się z polskością, a nawet był jej wrogi. Pomimo że ruscy i litewscy praprapradziadkowie nie kwestionowali swojej przynależności do I Rzeczypospolitej i w jej obronie przez kilkaset lat dzielnie przelewali krew w walkach z Turkami, Tatarami, Moskalami i Szwedami.

I o tym wszystkim, a nawet dużo, dużo więcej, jest w polecanej dziś książce.

Timothy Snyder „Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa, Białoruś 1569-1999”.
Wydawnictwo Pogranicze, Sejny 2009.

Autor to zachodni historyk uniwersytecki, specjalizujący się w zagadnieniach polskich oraz środkowo- i wschodnioeuropejskich. Na polskim rynku wydawniczym już znany.
Książkę tę gorąco polecam nie tylko miłośnikom historii. Powinni ją przeczytać wszyscy interesujący się współczesną polityką zagraniczną, dotyczącą naszych wschodnich sąsiadów. Opisuje ona ich związki z polskością - od czasów określanych przez autora jako nowożytne (czyli po średniowieczu) aż po czasy współczesne (datowane przez niego od 2-giej połowy XIX w.). A owe związki to i przyjaźń, i miłość (aż do dobrowolnej asymilacji), ale też i krwawa nienawiść.
Dzisiejszy czytelnik rozumie pojęcia „naród” i „narodowość” w znaczeniu etnicznym, językowym. I rozumie prawidłowo, gdyż do tego sprowadzają się w istocie współczesne definicje słownikowe owych wyrazów. Nie zawsze tak jednak było.

Przez kilkaset lat, aż do 2-giej połowy XIX w., „naród” rozumiano w znaczeniu terytorialnym i państwowym, a nawet klasowym (tj. w odniesieniu tylko do warstwy szlacheckiej). Pochodzenie etniczne (polskie, ruskie, litewskie) i wyznawana religia (katolicyzm rzymski, grecki czy prawosławie) miały w tym kontekście naprawdę drugorzędne znaczenie. Z tak zdefiniowanego narodu „państwowego” byli zazwyczaj wyłączani nie-szlachcice, obojętne jakim językiem by nie mówili. Chłop, nawet z Mazowsza, Wielkopolski, czy Małopolski, nie był w tym znaczeniu obywatelem - Polakiem.
Oczywiście rozumienie owych pojęć („naród”, „narodowość”, „obywatelstwo”) na przestrzeni wieków ewoluowało, co spostrzegamy chociażby już w tekście Konstytucji 3-go Maja 1791 r. Epoka napoleońska przyniosła dalsze, wręcz rewolucyjne zmiany.

W 2-giej połowie XIX w., wraz z upowszechnieniem trudnej sztuki pisania i czytania, doszło w całej Europie do tzw. przebudzenia narodowego. Za podstawowe spoiwa narodowości uznano przede wszystkim język i religię.
„Polskość” w znaczeniu dotychczasowym, tradycyjnym, zaczęła - na wschodnich terenach byłej Rzeczypospolitej Obojga Narodów - przegrywać wraz z niepowodzeniem powstań, a po upadku Powstania Styczniowego przegrała ostatecznie. Jej nosicielami pozostali już tylko szlacheccy właściciele ziemscy, bardzo nieliczni polscy chłopi oraz tylko część mieszczaństwa (w kresowych miastach, a zwłaszcza miasteczkach żyło b. dużo ludności żydowskiej). I Timothy Snyder pięknie ten proces opisuje - oddzielnie dla terenów Litwy, Białorusi i Ukrainy.

Następnie autor przechodzi do krwawego XX stulecia, koncentrując się nad „ciągiem dalszym” wybijania się na niepodległość już nie tylko Polaków, ale także Litwinów i Rusinów. Słusznie zauważa, że Polska przedwojenna była terytorialnie za duża jak na państwo narodowe (w znaczeniu etnicznym), a za mała na państwo federacyjne, o którym marzył Józef Piłsudski. Ale ową szczupłość terytorialną II Rzeczpospolita zawdzięczała ... polskim narodowcom. Gdyż to właśnie przedstawiciel endecji, Stanisław Grabski, przeforsował w trakcie negocjacji pokoju w Rydze (1921 r.) pozostawienie po stronie radzieckiej części wschodnich terytoriów, które bolszewicy nam ... proponowali. Tak, to nie bajka. Potwierdzenie można uzyskać choćby przez zerknięcie do atlasu historycznego - pomimo wygranej wojny, pokój ryski ustalił wschodnią granicę Polski na zachód od linii, z której wyruszyła w kwietniu 1920 r. ofensywa Piłsudskiego. A Ukraińcy nigdy nam nie wybaczyli zaprzepaszczenia w Rydze ich interesu narodowego.

Dalszy przebieg (przedwojenny, wojenny i powojenny) konfliktów narodowych autor również opisuje - z bezstronną, naukową rzetelnością historyka. M.in. dokładnie omawia genezę i przebieg rzezi ludności polskiej przez nacjonalistów ukraińskich na Wołyniu i w Galicji. Przedstawia także nasz polski odwet, również okrutny (ale nie „równie okrutny” - to ważne semantyczne rozróżnienie) i też dokonywany na ludności cywilnej. Można się oczywiście spierać o liczby i proporcje liczb ofiar obu narodowości, śmiertelnie się wówczas nienawidzących - Timothy Snyder pozostaje tu raczej bliższy wyliczeniom podawanym np. przez Grzegorza Motykę niż ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.
Powojenne operacje „Rzeszów” i „Wisła” są w książce również dokładnie opisane. W rezultacie powojennych wysiedleń (do ZSRR) i przesiedleń (na ziemie tzw. odzyskane) mamy dziś Rzeczpospolitą niemal homogenicznie narodową - o czym nb. marzyli przedwojenni polscy narodowcy (to też zauważa autor).

W kontekście obecnej demograficznej rzeczywistości, zaistniałej za naszą wschodnią granicą, całkowitym nonsensem wydają się głoszone niekiedy postulaty o charakterze rewizjonistycznym, domagające się powrotu tych czy innych wschodnich ziem do polskiej „Macierzy”. Co bynajmniej nie powinno oznaczać braku naszego zainteresowania wschodnimi sąsiadami, którzy przez kilkaset lat wspólnej, przedrozbiorowej historii byli nie sąsiadami lecz równoprawnymi domownikami. W końcu to nasz Wielki Rodak rzucił w latach 90-tych XX wieku hasło „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”.

Wędrując obecnie po bieszczadzkich wertepach nie sposób nie dostrzec śladów dawnego życia, jakże etnicznie odmiennego od obecnego. Timothy Snyder poświęca w swej książce wiele miejsca historii stosunków polsko-ukraińskich, także tych zaistniałych na obecnych ziemiach Polski południowo-wschodniej. Tak więc jeszcze raz gorąco zachęcam do sięgnięcia po książkę, przedstawiającą obiektywnie (tj. nie polonocentrycznie, ale też bynajmniej nie polonofobicznie) dzieje trzech narodów: polskiego, litewskiego i ruskiego, wspólnie tworzących niegdyś Rzeczpospolitą Obojga Narodów - czyli Polskę, ale przecież nie w Jej dzisiejszym rozumieniu i znaczeniu.

Ranny pod Maciejowicami Tadeusz Kościuszko miał ponoć zakrzyknąć „Finis Polonia”. Tenże Kościuszko uznawany jest dziś, za wschodnią granicą, za Białorusina. A do naszego Adama Mickiewicza „przyznają się” i Litwini, i Białorusini. Dzisiejsi Ukraińcy widzą w swoich spolonizowanych magnatach - własnych rodaków. Bardzo rozbawiła mnie kiedyś informacja, że „Iwan III Sobieski” pobił Turków pod Wiedniem. Jan III był oczywiście królem Polski, i to ostatnim udanym Jej królem (po nim zaczął się już zjazd po równi pochyłej). Ale faktem jest też, iż pochodził z ruskiego rodu Sobieskich. A w owych czasach pochodzenia etnicznego nie utożsamiano z narodowym. Szlachcice z Rusi, którym wszak nie można było odmówić wielkiego polskiego patriotyzmu, nieraz mawiali o sobie: „gente Ruthenus, natione Polonus”.

Nawet jeszcze Józef Piłsudski, wskrzesiciel Polski, uważał się za Litwina. A Polaków - endeków wsadzał do Berezy Kartuskiej i pomstował na nich bardzo niecenzuralnie. Ale za to piękną polszczyzną, z zaśpiewem wileńskim.

PS
Tematykę zaprezentowaną w książce Timothy’ego Snydera, rzetelnie przedstawia również Andrzej Sulima Kamiński w „Historii Rzeczypospolitej wielu narodów. 1505-1795”, z tym że kończy ją na upadku Rzeczypospolitej. Natomiast Timothy Snyder ciągnie ją, zgodnie z tytułem polecanej książki, aż do końca XX wieku.


wtorek, 8 listopada 2016

„Londyński rodowód PRL (...)". Autor: Eugeniusz Guz

A oto pogląd iście prowokacyjny i obrazoburczy!!!

Eugeniusz Guz „Londyński rodowód PRL. Od Mikołajczyka do Bieruta”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2014.

Autor stawia tezę (a następnie na ponad 200 stronach książki prezentuje jej dowód), iż głównym sprawcą powstania latem 1944 r. tzw. Polski Lubelskiej był … nasz rząd emigracyjny w Londynie. Gdyby nie jego wcześniejszy upór w sprawie granicy wschodniej oraz rekonstrukcji składu personalnego władz emigracyjnych (usunięcie kilku konfrontacyjnie wobec ZSRR nastawionych polityków), to - po przekroczeniu linii Bugu przez Armię Radziecką - zamiast administracji PKWN, mógłby polską administrację na terenach wyzwolonych utworzyć prawowity rząd przybyły z Londynu do Lublina. I to on, a nie PKWN, stwarzałby wtedy fakty dokonane, determinujące kierunek przyszłego, powojennego rozwoju Polski. A PKWN-u wtedy by najpewniej w ogóle nie było.

Stalin bowiem, wg Guza, dopiero w czerwcu 1944 r. ostatecznie zdecydował się na „opcję komunistyczną” w powojennej Polsce. Wcześniej widział przyszłą, powojenną Polskę słabą militarnie, podporządkowaną politycznie ZSRR, ale niekoniecznie komunistyczną. Przesunięcie Polski na zachód znacznym kosztem Niemiec miało ją wystarczająco „przywiązać” politycznie do ZSRR.
W wyniku powojennych zmian granic Stalin przywiązał Polskę do Związku Radzieckiego niczym psa do budy - takiego obrazowego porównania używał Jacek Kuroń charakteryzując, jeszcze w latach 80. ub. wieku, geopolityczną sytuację Polski po II wojnie światowej. A wcześniej Władysław Gomułka wielokrotnie ostrzegał, iż Polska niepozostająca w sojuszu z ZSRR może powrócić do granic Księstwa Warszawskiego.

Autor opisuje negocjacje pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a przedstawicielami ZSRR, trwające od lata 1941 r. (układ Sikorski - Majski) aż do czerwca 1944 r. Bo to nieprawda, że z chwilą zawieszenia stosunków dyplomatycznych w kwietniu 1943 r. negocjacje takie zostały przerwane. Trwały one nadal, tyle że traktowano je poufnie i nieoficjalnie.

Stereotypem, i to błędnym, jest przypisywanie dopiero konferencji jałtańskiej (luty 1945 r.) ustaleń w zakresie powojennej polskiej granicy wschodniej. Na linię Curzona (ze Lwowem po stronie radzieckiej) alianci zachodni zgodzili się bowiem już w Teheranie (listopad/grudzień 1943 r.). Churchill wziął wtedy na siebie obowiązek nakłonienia Mikołajczyka do przyjęcia radzieckich żądań co do przebiegu polskiej powojennej granicy wschodniej oraz dokonania zmian personalnych we władzach emigracyjnych - chodziło głównie o usunięcie Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, który zresztą i tak został niebawem zdymisjonowany, tyle że … na żądanie Anglii.
Polskim profitem takiego rozwiązania byłoby „odwieszenie” stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską a ZSRR, gdyż formalnie - na co zwraca uwagę autor - nie zostały one w kwietniu 1943 r. zerwane, lecz jedynie zawieszone (a to w dyplomacji subtelna różnica).

Sam premier Mikołajczyk wielokrotnie tłumaczył się (później), iż alianci zachodni nie powiadomili go formalnie o ustaleniach konferencji teherańskiej. I, również formalnie, miał rację! Żadna bowiem nota dyplomatyczna w tej sprawie do Rządu RP od Wielkiej Brytanii czy USA wówczas nie trafiła. Churchill i Eden rozmawiali z Mikołajczykiem natomiast o tym wiele razy, ale były to tzw. robocze rozmowy prowadzone w zaciszu gabinetów. Ich treść przenikała do innych członków rządu emigracyjnego, a stamtąd do kół wojskowych. Czyli - na emigracji dobrze wiedziano, a mówiąc jeszcze precyzyjniej - spodziewano się.
Rząd emigracyjny był jednak bardzo wstrzemięźliwy w przekazywaniu opinii publicznej informacji nt. stanu rokowań co do przebiegu powojennej polskiej granicy wschodniej. Oficjalnie stał na stanowisku nienaruszalności granicy ryskiej z 1921 r., ew. dopuszczając tylko pewną jej korektę podczas przyszłej konferencji pokojowej.

Możemy sobie jedynie „pogdybać”, dlaczego alianci od razu po Teheranie, już na przełomie lat 1943/1944, nie wyłożyli „kawy na ławę” w postaci np. wspólnego komunikatu Churchilla, Roosevelta i Stalina - odnośnie zgodnie ustalonej przez nich powojennej polskiej granicy wschodniej.
Cóż, trwała wojna. Armia Radziecka przekroczyła przedwojenną granicę Polski już w styczniu 1944 r. Taki wspólny komunikat aliantów na pewno wykorzystałby Goebbels - do namieszania w głowach Polakom żyjącym na Kresach. Tam już i tak, bez tego, dochodziło do współdziałania oddziałów AK z Wehrmachtem w zwalczaniu partyzantki radzieckiej. Pisze o tym dość szczegółowo Piotr Zychowicz w „Opcji niemieckiej (…)”, też tu zrecenzowanej.
Z tego samego powodu zapewne i polscy politycy emigracyjni woleli utrzymywać opinię publiczną w kraju w niepewności.

Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski już w styczniu, ale linię Bugu dopiero w lipcu 1944 r. Owo półrocze obfitowało w wiele ludzkich tragedii, do których dojść nie musiało, gdyby podporządkowane polskiemu Londynowi podziemie wykonywało polecenia rządu współdziałającego z ZSRR. Nie byłoby akcji „Burza” na terenach wschodnich, gdyż z tych Polska by zrezygnowała.
A wkrótce potem, gdy już Armia Czerwona przekroczyła Bug, rząd mógłby się przenieść z Londynu do Lublina oraz (przy pomocy krajowej Delegatury Rządu i Armii Krajowej) tworzyć polską administrację na sukcesywnie wyzwalanych terenach. Nie doszłoby wtedy też do tragedii Powstania Warszawskiego ani do wojny domowej z udziałem „żołnierzy wyklętych” - to już chyba oczywiste.

Autor wdaje się również w „wyprzedzającą” polemikę z potencjalnymi adwersarzami. Uważa, że powyższy stan mógłby się utrzymać także i po wojnie, a późniejszy los Czechosłowacji bynajmniej nam nie zagrażał. Tam komuniści byli silni politycznie, posiadali autentycznie mocną pozycję w społeczeństwie - w dodatku przyjaźnie, z przyczyn historycznych, nastawionym wobec Rosji i ZSRR.
A u nas? Rozbiory, powstania, wojna 1919-1920, pakt Ribbentrop-Mołotow, nóż w plecy dn. 17 września 1939 r. i tego następstwa (wywózki na Sybir, Katyń, etc.).
Któż u nas, AD 1944, poza komunistami, był przyjaźnie nastawiony do ZSRR? A zresztą i u polskich komunistów była to wtedy tylko wymuszona miłość dupy do bata. Przecież prawie całą ich kadrę kierowniczą wyrżnęli (na polecenie Stalina) Jagoda i Jeżow raptem kilka lat wcześniej. A tych nielicznych, którzy przeżyli, Wanda Wasilewska akurat wyciągała z łagrów.

Reasumując, Eugeniusz Guz stwierdza, że mogliśmy pójść drogą Finlandii, która po wojnie uzależniła się politycznie (w zakresie polityki zagranicznej i trochę wewnętrznej) od ZSRR, zgodziła się na istnienie na swoim terenie radzieckich baz wojskowych, ale … państwem demokracji ludowej jednak się nie stała.

Nadmieniam, iż autor pisze bardzo przekonywująco. Chronologicznie i ze wskazaniem źródeł przedstawia obraz polsko-radzieckich relacji w latach 1941-1944.

Czy ma rację? A któż to raczy wiedzieć, to już przecież tzw. historia alternatywna. Odpowiedź na to pytanie (jeśli w ogóle jest możliwa) skrywają archiwa radzieckie i rosyjskie. Kilka lat temu któryś z „wtajemniczonych” historyków rosyjskich, indagowany na okoliczność udostępnienia stronie polskiej wszystkich radzieckich archiwów, zakpił, że wtedy musielibyśmy pisać swoją historię XX w. od nowa.

Na zakończenie - ja osobiście bynajmniej nie popieram tezy Eugeniusza Guza postawionej już w tytule jego książki. Uważam ją jednak za na tyle zastanawiającą i w pewnym sensie dość przekonywującą, że - używając terminologii sejmowej – „nie należy jej odrzucić po pierwszym czytaniu, lecz skierować do dalszych prac w komisji”. Z przyjemnością zapoznałbym się więc z jakąś rzeczową i profesjonalną polemiką.

poniedziałek, 7 listopada 2016

„Jakie piękne samobójstwo (...)". Autor: Rafał Ziemkiewicz

Teraz, dla odmiany, nieco o współczesnej publicystyce historycznej.

Rafał A. Ziemkiewicz „Jakie piękne samobójstwo. Narracje o wojnie, szaleństwie i cynizmie”.
Wydawnictwo „Fabryka Słów”, Lublin 2014.

Współczesny esej historyczny ukazujący bezsens polityki polskiej w 1939 r., a także i później, podczas nocy okupacyjnej. Przedstawiający również przyczyny owych bezsensownych zachowań polskich elit w latach 1939-45. Trudno się z autorem nie zgodzić, choć nie podzielam części jego refleksji i dygresji.
Ale w zakresie tytułowym, podstawowym - chylę czoło i przyznaję mu rację. Książka jest jakby powtórzeniem, innym (choć w ogólnych zarysach zgodnym) spojrzeniem na tematykę przedstawioną przez Piotra Zychowicza w „Pakcie Ribbentrop-Beck” i „Obłędzie 44”.

Książkę napisano z pasją, językiem nienaukowym, czyta ją się łatwo - pod warunkiem posiadania przyzwoitego minimum wiedzy z historii Polski i powszechnej. Żeby bowiem zrozumieć sugerowaną wersję alternatywną niektórych wydarzeń, trzeba przede wszystkim znać ich faktyczny przebieg. Poza tym autor czyni sporo dygresji i porównań historycznych, co również wymaga znajomości historii. A z tym ostatnim to w naszym społeczeństwie kiepsko, oj kiepsko. Co o tym myślę, napisałem „raz a dobrze” we wprowadzeniu do bloga (vide 1-szy mój wpis z sierpnia br.).

Niestety, także Panu Rafałowi muszę wytknąć dwa drobne merytoryczne (faktograficzne) potknięcia, jakie zauważyłem w tym ciekawym i poruszającym eseju historycznym.

Str. 101 u dołu, cyt. „(...) propozycję sowieckiego komisarza Cziczerina, oferującego [w rokowaniach ryskich 1920/1921; przyp. K.R.] fantastycznie korzystny przebieg granicy wschodniej, z Grodnem i Kamieńcem Podolskim.”.
Autor pomylił, zdaje się, Grodno z Mińskiem Białoruskim. Grodno przed wojną było polskie i nawet dziś leży niedaleko za granicą Rzeczypospolitej.
Str. 184 i 259; błędną treść uważny czytelnik sam sobie odnajdzie i poprawi. Polska przymusiła Litwę do zawarcia stosunków dyplomatycznych w marcu 1938 r., natomiast zajęcie czeskiej Pragi i litewskiej Kłajpedy przez Niemcy nastąpiło dopiero rok później, w marcu 1939 r. Całkowicie błędny zatem jest wniosek autora, iż owe dwie hitlerowskie aneksje Polska wykorzystała do nacisku na Litwę w celu nawiązania stosunków dyplomatycznych.

Poza tym - nie mam uwag. Choć nie podzielam też kilku refleksji i odniesień (zawartych w książce) do współczesnej sytuacji w Polsce. Ale mniejsza o to. Książka bardzo mi się spodobała.
Ja bym ją jednak inaczej zatytułował. A mianowicie: „Upiłowali gałąź, na której siedzieli”. Tak bowiem widzę politykę zagraniczną ekipy rządzącej Polską w 1939 r. Chyba podobnie jak autor, choć on nazwał to „pięknym samobójstwem”. Ja pozwolę sobie być bardziej cyniczny. „Piękne” samobójstwo popełniają tylko osoby znajdujące się w tragicznej sytuacji bez wyjścia. Pozostali samobójcy są – w mniejszym lub większym stopniu – zwykłymi głupcami.

PS
O powyższych drobnych usterkach w książce poinformowałem (już 2 lata temu, zaraz po jej przeczytaniu) p. Rafała Ziemkiewicza e-mailem. Mam nadzieję, iż spowodował ich usunięcie w ew. późniejszym dodruku.


niedziela, 6 listopada 2016

"On wrócił". Autor: Timur Vermes

Pochmurne dni listopadowe. Za nami smutne święta. Przez ostatnie dni chodziliśmy poważni i ponurzy.
Może czas się więc wreszcie rozerwać i nieco pośmiać?

Timur Vermes „On wrócił”.
Wydawca: Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o., Warszawa 2014.

Lato 2011 r. W Berlinie na niezabudowanej parceli budzi się Adolf Hitler. Dokładnie w takim stanie, w jakim był dn. 30 kwietnia 1945 r. tuż przed samobójczą śmiercią i spaleniem jego zwłok. Ubrany w mundur jeszcze śmierdzący benzyną. Ma nadal 56 lat, a nie 122, jak by wynikało z wieku liczonego od dnia narodzin.

Nie ukrywa, kim jest. Robi oszałamiającą karierę medialną. I to w mediach liberalnych, kosmopolitycznych, bynajmniej nie neonazistowskich. Wszyscy uważają go bowiem za świetnego parodystę, który nawet nie musi przygotowywać swoich tekstów, lecz je wygłasza improwizując. A on tylko (i aż) jest po prostu sobą!
Natomiast neonaziści widzą w nim Żyda, który zrobił sobie doskonałą operację plastyczną, aby kompromitować ich ruch, więc spuszczają mu ciężki łomot.

Książka dość zabawna, w Niemczech była wręcz sezonowym hitem wydawniczym. U nas tak jej nie odebrano - z jednej podstawowej przyczyny. Nie chodzi tu bowiem o złowrogość jej „bohatera”, lecz o to, iż jest to powieść „z kluczem”, tj. zawierająca mnóstwo odniesień i aluzji do współczesnych postaci ze środowiska społeczno-politycznego Niemiec. Trzeba by tam mieszkać i żyć, aby rozpoznawać osoby wszystkich VIP-ów i innych tzw. celebrytów, tak bardzo irytujących Adolfa Hitlera. To dokładnie tak, jakby u nas pojawił się nagle np. żyjący marszałek Józef Piłsudski i komentował wypowiedzi oraz zachowania współczesnych polskich polityków i dziennikarzy. My byśmy się przednie ubawili, ale już za granicą niewiele by z tego zrozumiano.

Przeczytać jednak można, lektura bynajmniej nie nudzi. Autor wiernie odwzorowuje sposób myślenia i w ogóle logikę Hitlera, co współcześnie bardziej dziwi i śmieszy niż przeraża. Ponadto bardzo zabawne jest zetknięcie Hitlera ze współczesną techniką, głównie komputerami (jakimiś telewizorami, przed którymi stoją maszyny do pisania bez wałków) i Internetem. Ale spokojnie - Wódz sobie i z tym poradził, a z czasem nawet założył własny portal internetowy.

Nie przypuszczam, aby autorowi przyświecał jakiś inny cel niż satyryczny. To Niemiec pochodzenia tureckiego, a więc chyba nieobciążony genetycznie nazizmem.


sobota, 5 listopada 2016

„Galicja wschodnia 1920”. Autor: Michał Klimecki

O wojnie polsko-bolszewickiej 1919-1920 już tu pisałem, odnosząc się do książek:
- Lecha Wyszczelskiego pt. „Wojna o polskie Kresy 1918-1921. W walce o niepodległość i terytorium państwa. Walki z czerwoną Rosją, Ukraińcami i Litwinami”
- Adama Zamoyskiego pt. „Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina”.
Osoby nimi zainteresowane mogą sobie te teksty na blogu odszukać, wystarczy nieco przewinąć wstecz - do sierpnia br.
Dziś o kolejnej książce na ów temat.

Michał Klimecki „Galicja wschodnia 1920”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2010.

Wojna polsko-bolszewicka 1919-1920 posiada bogatą historiografię. Większość opracowań koncentruje się jednak na zmaganiach z nacierającymi od północnego wschodu armiami dowodzonymi przez Michaiła Tuchaczewskiego, w tym na bitwie warszawskiej i zwycięskiej polskiej kontrofensywie znad Wieprza. Opracowania te omawiają również powstanie i początkową działalność tzw. Polrewkomu, tj. zalążka przyszłego „rządu” Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad.

Natomiast tylko w tle, niejako na drugim planie, pozostaje południowo-wschodni teatr tej wojny, tj. najpierw polsko-ukraińska ofensywa na Kijów, a potem udany strategiczny odwrót i obrona przed nacierającymi armiami dowodzonymi przez Aleksandra Jegorowa, w tym walki z budzącą grozę Pierwszą Armią Konną Siemiona Budionnego. Przeciętny polski czytelnik też raczej nie wie, że na przejściowo opanowanych przez bolszewików terenach powstał inny „rząd”, a mianowicie tzw. Galrewkom przewidziany dla przyszłej Galicyjskiej Socjalistycznej Republiki Rad.
I właśnie tym zagadnieniom – walkom z armiami Jegorowa oraz działalności Galrewkomu utworzonemu dn. 8 lipca 1920 r. w Tarnopolu, poświęcona jest głównie omawiana książka. W jej pierwszej części autor przedstawia także zarys stosunków polsko-ukraińskich w latach 1918-1920, niezbędny dla zrozumienia specyfiki narodowościowej terenów, na których i o które toczyła się wojna z bolszewikami. Prezentuje sylwetkę Symona Petlury (1879-1926), jednego z najważniejszych przywódców Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Michał Klimecki ciekawie opisuje również przygotowania do obrony Lwowa oraz toczone już walki pod tym miastem, w tym bitwę w Zadwórzu leżącym w odległości ok. 30 km od Lwowa. Z uwagi na waleczność polskiego oddziału dowodzonego tam przez kpt. Bolesława Zajączkowskiego, Zadwórze uzyskało później miano polskich Termopilów. Bohaterstwu polskich żołnierzy towarzyszyło okrucieństwo czerwonoarmistów Budionnego, przed czym wzdragał się nawet radziecki korespondent wojenny Izaak Babel, późniejszy sławny pisarz. Polecam antologię jego twórczości,  książkę pt. „Dziennik 1920. Opowiadania. Zmierzch” w tłumaczeniu polskim wydaną w 2000 r. przez warszawskie wydawnictwo Świat Książki.

Podkreślić wypada również, iż Michał Klimecki nie zaniedbuje aspektu politycznego opisywanych wydarzeń i nie koncentruje się wyłącznie na prezentacji działań militarnych (jak to w zasadzie czyni inny znawca tego tematu, wspomniany na wstępie Lech Wyszczelski). Michał Klimecki opisuje genezę wojny polsko-bolszewickiej, poglądy i zamierzenia czołowych polityków polskich, bolszewickich i ukraińskich, jak również przedstawia ich dokonania życiowe do czasu wojny oraz krótkie życiorysy (z uwzględnieniem także ich późniejszych losów). Wszystko to powoduje, iż książkę czyta się z dużym zainteresowaniem.

Aby jednak niniejsze omówienie nie wypadło zbyt „laurkowo”, pozwolę sobie na jedną uwagę krytyczną. We wstępie, na str. 9 książki autor podał przyczyny nieuczestniczenia przedstawicieli Ukraińskiej Republiki Ludowej w ryskich rokowaniach  pokojowych. Pominął jednak (przemilczał) okoliczność, iż przedstawiciele Symona Petlury przybyli jednak do Rygi, gdzie ich do obrad nie dopuszczono, a strona polska formalnie podpisała w marcu 1921 r. układ pokojowy z dwoma radzieckimi republikami: rosyjską i ukraińską. Ukraińscy działacze niepodległościowi odczytali to jako zdradę, której synonimem w całym okresie międzywojennym była dla nich właśnie Ryga. Analogicznie jak później dla nas Jałta.


środa, 2 listopada 2016

„Zigzag. (...)". Autor: Nicholas Booth

Teraz nieco o froncie zachodnim II wojny światowej. A konkretnie – o wielkiej akcji dezinformacyjnej mającej zmylić Niemców co do miejsca inwazji na kontynent.

Nicholas Booth „Zigzag. Niewiarygodne wojenne przygody podwójnego agenta Eddiego Chapmana”. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2008.

Już sam podtytuł książki dokładnie informuje, czyje losy ona przedstawia. Należy jednak koniecznie dodać, iż autor nie poprzestaje na tytułowych „wojennych przygodach”, lecz chronologicznie i dość szczegółowo przedstawia pełną biografię Arnolda Edwarda Chapmana (1914-1997) – angielskiego kryminalnego przestępcy i tajnego agenta. A przy tym charyzmatycznego i bardzo inteligentnego człowieka, choć formalnie bez nawet średniego wykształcenia.
Książkę można określić mianem powieści biograficznej i (zarazem) reportażu historycznego. Do jej napisania autor wykorzystał wszystkie dostępne źródła – wcześniejsze autobiograficzne opracowania samego Chapmana, odtajnione akta brytyjskich służb specjalnych oraz relacje świadków epoki, w tym członków rodziny i znajomych tytułowego bohatera. Wszystko to zostało udokumentowane w umieszczonym na końcu książki obszernym rozdziale pt. „Spis źródeł”.

Ale przejdźmy od formy do treści.
Brytyjski kontrwywiad w czasie II wojny światowej był – na odcinku niemieckim – niezwykle skuteczny. Abwehrze nie udało się umieścić na wyspie ani jednego agenta, który z powodzeniem prowadziłby tam działalność szpiegowską i dywersyjno-sabotażową. Mimo że wielu z nich zrzucono nad Anglią na spadochronach lub wysadzono na ląd z łodzi podwodnych. Na każdego agenta oczekiwał jednak angielski „komitet powitalny”, który przedstawiał schwytanemu szpiegowi „propozycję nie do odrzucenia”: służbę dla rządu JKM w roli podwójnego agenta, czyli dezinformatora pierwotnych, niemieckich mocodawców. Alternatywą było tylko rychłe rozstrzelanie - nie uniknęli go odmawiający współpracy lub uznani za nienadających się do roli podwójnych agentów.
Bohaterowie doskonałych powieści sensacyjnych pt. „Igła” Kena Folleta oraz pt. „Ostatni szpieg Hitlera” Daniela Silvy pełnią tu rolę wyjątków tylko potwierdzających ww. regułę.

Dziś już wiemy, że było to możliwe dzięki deszyfrującej Enigmie. Kontrwywiad brytyjski orientował się co do daty i miejsca przybycia nieproszonego gościa. Odpowiednio wcześniej opracowywano plan ujęcia go, licząc przy tym (bardzo słusznie) na współpracę miejscowego społeczeństwa, skutecznie uwrażliwionego na obecność na swoim terenie osób „obcych”.

Także i Eddiego Chapmana już oczekiwano w Anglii w grudniu 1942 r., alarmując odpowiednie służby, z lokalną policją włącznie. Zupełnie niepotrzebnie. Chapman zgłosił się sam, natychmiast po wylądowaniu na spadochronie. Pomimo iż nic nie wskazywało na grożące mu niebezpieczeństwo - wylądował na odludziu, przez nikogo nie zauważony.
Dalszych perypetii nie będę opisywał, byłoby to streszczenie książki. Wspomnę tylko, że był tak wiarygodny w dezinformacji Niemców, iż ci w 1944 r. ponownie zrzucili go na spadochronie nad Anglią. Bo w międzyczasie, po „wykonaniu zadania”, Chapman zdążył powrócić do kolegów z Abwehry.
Tak – kolegów. Bowiem z Niemcami, wobec których grał podwójną rolę, był bardziej zaprzyjaźniony niż z faktycznymi angielskimi mocodawcami. I oni traktowali go, także w wymiarze finansowym, daleko lepiej niż służby brytyjskie. O tym także jest omawiana książka.

Na zakończenie o polonicach. Są dwa. Pierwsze to wzmianka o innym podwójnym agencie – Polaku Czerniawskim, pseudonim Brutus. Osobiście nie zetknął się ani nie współpracował z Chapmanem. Autor wspomina o nim tylko przy okazji omawiana skuteczności ściśle tajnego brytyjskiego systemu podwójnych agentów.
Drugie „polonica” to zadanie, jakie tuż po wojnie służby brytyjskie zleciły Chapmanowi. Włamanie do polskiej ambasady w Londynie i wyniesienie z niej jakichś dokumentów. Chapman dobrze wywiązał się i z tego służbowego obowiązku. Niestety autor nie informuje, jakie to były dokumenty i czego dotyczyły. Polski wydawca książki również tego zaniedbał (aż się prosi o stosowny przypis). Możemy się więc zastanawiać, czy były to tajne dokumenty wywiadowcze, których Anglicy nie chcieli pozostawić w posiadaniu władz Polski już Ludowej. A może chodziło o tajne zobowiązania rządu JKM wobec Polski, podjęte w okresie wcześniejszym?

I jeszcze jedna refleksja. Wielka szkoda, iż angielski kontrwywiad był tak piekielnie doskonały tylko na odcinku niemieckim. A nie na radzieckim. Przez wiele lat brytyjskie służby specjalne były skutecznie penetrowane przez „Piątkę z Cambridge”. Gdyby nie to zaniedbanie, może historia Polski potoczyłaby się inaczej. Kim Philby najprawdopodobniej maczał palce w tzw. katastrofie gibraltarskiej, w której zginął gen. Sikorski. Przebywał w tych dniach (początek lipca 1943 r.) na Gibraltarze. Lecący do Moskwy radziecki ambasador Majski również (w jego ekipie na pewno znajdowali się też tajni agenci). Ale to już zupełnie inna historia. O tym tylko tak, niejako przy okazji.


wtorek, 1 listopada 2016

„Pamiętniki 1939-1945”. Autor: Adam Ronikier

I znów literatura wspomnieniowa. Ale tym razem to już nie pamiętniki szarych ludzi.
Autor to jedna ze znaczących postaci polskiej polityki w pierwszej połowie XX w., mających realny wpływ na losy naszych przodków.

Adam Ronikier „Pamiętniki 1939-1945”.
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.

Książka napisana w 1945 r., polszczyzną inteligenta żyjącego w latach 1881-1952, która dzisiejszego czytelnika już nieco dziwi. Np. luksusowy samochód osobowy to „limusina” a nie limuzyna. Ale przecież jeszcze w latach 70-tych ub. wieku pisano u nas „computer” (wymawiając to słowo z angielska), a nie po prostu: komputer (fonetycznie tak jak literalnie).

Do rzeczy.
Autor pamiętników to prezes dwóch różnych instytucji, choć działających pod tą samą nazwą „Rada Główna Opiekuńcza”. RGO istniała na okupowanych ziemiach polskich w okresie pierwszej, a następnie drugiej wojny światowej. Adam hrabia Ronikier pełnił funkcję prezesa również owej drugiej RGO - do października 1943 r., gdy został zdymisjonowany przez Generalnego Gubernatora Hansa Franka. Później był przez Gestapo szykanowany, nawet więziony przez ok. 2 miesiące, ale potem jednak wypuszczony.

Pamiętniki rzucają b. ciekawe światło na szczegóły polityki Niemców w okupowanej Polsce. Ukazują ich indywidualne sylwetki, niektórzy Niemcy byli Polakom dość przychylni. Z czasem owych „niektórych” nawet przybywało - wprost proporcjonalnie do przybliżania się frontu wschodniego.

Treść wspomnień wkracza za kulisy historii, odsłania fakty znane dotychczas tylko zawodowym historykom, a i to zapewne nie wszystkim. Autor nie szczędzi np. słów krytyki delegaturze rządu londyńskiego w kraju i osobiście delegatowi - wicepremierowi Jankowskiemu. Obwinia ich m.in. o zaniechania, które doprowadziły do eskalacji rzezi wołyńskiej.

Jak już tu, na blogu, wspomniałem, niedawno obejrzałem film pt. „Wołyń” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Jest tam taka krótka scenka: główna bohaterka czyni zarzut miejscowemu AK-owcowi, iż nasza konspiracja tylko zbroi się i przygotowuje do walki z Niemcami, a nie potrafi obronić miejscowej, polskiej, wiejskiej ludności przed ukraińską hołotą uzbrojoną głównie w siekiery i widły. Ów fragment scenariusza filmu zdaje się więc tylko potwierdzać to, z czego już w pełni zdawał sobie sprawę świadek epoki, wtajemniczony w arkana polityki polskiego państwa podziemnego.
Adam hr. Ronikier nie był bowiem kolaborantem. Piastując oficjalne stanowisko prezesa Rady Głównej Opiekuńczej utrzymywał jednocześnie stałe, nieformalne kontakty z czołowymi przedstawicielami dowództwa Armii Krajowej i Delegatury Rządu na Kraj. Opisy tych kontaktów również znajdziemy w książce.