Historyk, jak każdy
inny człowiek, też ma prawo opowiedzieć swą własną historię. Zwłaszcza gdy żył
w ciekawych czasach.
Jerzy Holzer
„Historyk w trybach historii. Wspomnienia”.
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2013.
Przyznaję,
że do czasu tej lektury o autorze wiedziałem tylko tyle, iż był uznanym
profesorem historii, podobno z kontrowersyjnym życiorysem. W bibliotece
domowej trzymam jego książkę pt. „Europejska tragedia XX wieku. II wojna
światowa” (Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2005), przeczytaną przed 2013 r.,
a więc jeszcze wtedy, gdy zakończonej lektury nie potwierdzałem krótkim omówieniem
w Internecie.
Niedawno,
przeszukując ofertę księgarni internetowej bonito.pl, natrafiłem na
autobiografię Jerzego Holzera. Długo na przeczytanie nie musiała czekać –
wyprzedziła inne książki, nawet te nabyte sporo wcześniej.
Jerzy Holzer
(1930-2015)
pochodził z rodziny galicyjskich Żydów, całkowicie zasymilowanej w polskości.
Wyróżnikiem kilku pokoleń jego przodków, zarówno od strony ojca, jak i matki,
było posiadanie wyższego wykształcenia, co w owych czasach (druga połowa
XIX w. i pierwsze lata XX w.) należało raczej do rzadkości. Członkowie
rodziny angażowali się też w walkę o odzyskanie niepodległości, a później,
podczas okupacji niemieckiej uczestniczyli w konspiracji (brat matki
autora był oficerem AK). Ojciec autora, Ignacy Holzer, był przedwojennym
prawnikiem, mającym jednakże trudności – z racji żydowskiego pochodzenia –
w dopuszczeniu do praktyki adwokackiej.
W latach
okupacji rodzina (rodzice autora, jego starszy brat i on sam) dokonała
konwersji na katolicyzm. Mieszkali w Warszawie na tzw. aryjskich papierach.
Nie dali się zamknąć w getcie, co im – w przeciwieństwie do dalszej
rodziny – uratowało życie. Ale musieli się ukrywać, zmieniać mieszkania, i to
pomimo dobrych (czytaj: profesjonalnie podrobionych) dokumentów i dobrego
(czytaj: niesemickiego) wyglądu - Jerzy Holzer był niebieskookim blondynem. Co
pewien czas bowiem „wykrywali” ich warszawscy szmalcownicy – szantażyści, po
opłaceniu się którym rodzina zmieniała lokum. I tak do następnego szantażu. Potwierdza
to znaną opinię, że Żyd ukrywający swoją tożsamość podczas okupacji bardziej
musiał się obawiać Polaków (czy nawet swoich rodaków - Żydów) niż samych
Niemców. Okupanci bowiem, pomimo wyznawanego ludobójczego antysemityzmu, nie
byli wyspecjalizowani w odróżnianiu Żydów od nie-Żydów, zwłaszcza gdy ci
pierwsi nie wyróżniali się wyglądem zewnętrznym. Poza tym Niemcy wyznający kult
porządku (Ordnung muss sein), widząc
odpowiednie dokumenty z okupacyjnymi pieczątkami i podpisami, nie
czepiali się ich posiadaczy – o ile oczywiście nie otrzymali wcześniej „stosownej”
informacji czyli donosu. A taki donos mógł pochodzić nie tylko od
nieopłaconego szmalcownika. Również od innego drania działającego z niematerialnych,
„ideowych” pobudek.
Tak
więc podczas okupacji rodzina Holzerów na przemian to cierpiała przez Polaków,
to im zawdzięczała ocalenie. Bo oczywistą prawdą jest też, że Holzerowie
uzyskiwali w trudnych chwilach pomoc od polskich organizacji podziemnych, polskich
rodzin i od polskiego duchowieństwa. Mimo grożącej za to kary śmierci. A że
ta nasza, polska pomoc nieraz w ogóle nie byłaby potrzebna, gdyby nie
wcześniejsza, również nasza rodzima podłość, to już zupełnie inna sprawa.
Przykład
- jeden z kilku podanych przez autora. Któregoś okupacyjnego dnia rodzinę
nieoczekiwanie odwiedził granatowy policjant. W rozmowie z ojcem dał
do zrozumienia, że wie o ich żydowskim pochodzeniu, gdyż otrzymał donos w tej
sprawie. Ignacy Holzer, myśląc że ma do czynienia z szantażystą, zaczął go
indagować w kwestii wysokości okupu. Policjant się wtedy śmiertelnie
obraził. Powiedział, że ostrzega zupełnie bezinteresownie. Radzi szybko zmienić
mieszkanie, gdyż anonimowy donosiciel – widząc nieskuteczność pierwszego donosu
– może wysłać kolejny, tym razem już nie do polskiej, lecz do niemieckiej
policji.
Po
wyzwoleniu nastały dla autora – pod względem materialnym – dość dobre czasy (choć
nie lepsze niż przed wojną). Ojciec otrzymał odpowiedzialną pracę w centralnej
administracji państwowej, wstąpił do partii, pomimo że, jak dotąd, nie
przejawiał skłonności i sympatii wobec ideologii komunistycznej. Sam autor
natomiast wprost zaczadził się komunizmem - stał się młodym aparatczykiem ZMP i wstąpił
do PZPR (należał do niej aż do 1979 r.). Opisuje te lata życia dość dokładnie,
a na koniec samokrytycznie przyznaje się do swoich wówczas błędnych
wyborów - ideologicznych i moralnych.
Po
dość krótkim okresie etatowej działalności w ZMP (w czasie którego
posądzono go o … trockizm) Jerzy Holzer zdecydował się na kontynuację
studiów historycznych w Uniwersytecie Warszawskim, a następnie na
podjęcie tam pracy naukowej. I to stało się już dożywotnią pasją jego
życia. Wyspecjalizował się w historii najnowszej oraz problematyce
niemieckiej. Zrobił doktorat, habilitację, prowadził ćwiczenia, seminaria,
wykładał, publikował. Otrzymywał zagraniczne stypendia naukowe, wyjeżdżał na
Zachód na studia, sympozja, konferencje, itd. Nie było to w czasach
PRL łatwe, ale też nie niemożliwe, co mogą chyba potwierdzić wszyscy studiujący
w tamtej epoce, zwłaszcza w tzw. renomowanych uczelniach. Przykładowo – ja to potwierdzam. Sam na taką
„zagraniczną naukę” nie wyjeżdżałem, ale niektórzy moi wykładowcy, czy nawet koledzy
ze studiów ekonomicznych w UW (ci z bardzo wysoką średnią z ocen
w indeksie), to i owszem.
Przy
okazji jednego z wyjazdów zagranicznych (podczas starań o paszport) Jerzy
Holzer podjął zobowiązanie do współpracy z wywiadem tzw. cywilnym,
czyli Departamentem I MSW usytuowanym w strukturze Służby
Bezpieczeństwa. Jak kilkakrotnie w książce podkreśla, jego zobowiązanie wyłącznie
odnosiło się do przekazywania MSW informacji o kontaktach z Niemcami,
natomiast absolutnie nie dotyczyło kolegów i znajomych z pracy w Polsce.
Ewolucja
poglądów Jerzego Holzera cały czas trwała. Z wielkiego sympatyka ustroju
PRL przeobraził się w „neopozytywistę” widzącego konieczność
uczestniczenia w strukturach władzy w celu „ratowania substancji”,
tj. ochrony autonomii polskiej nauki i hamowania wpływów ideologii. A później
poszedł jeszcze dalej i związał się z opozycją. Zaangażował się w działalność
na rzecz KOR i następnie Solidarności. 13 grudnia 1981 r. został
internowany, w uwięzieniu przebywał kilka miesięcy. Po wypuszczeniu na
wolność powrócił do pracy naukowej, w tym do wyjazdów zagranicznych, na co
mu zezwalano. Autor twierdzi, iż stał się wówczas obiektem gry operacyjnej SB,
mającej na celu skłócenie i wewnętrzne rozbicie środowiska opozycyjnego.
W III Rzeczypospolitej
doceniono jego osiągnięcia naukowe i dydaktyczne. Przestał być wiecznym
docentem, w krótkim odstępie czasu otrzymał tytuły naukowe profesora
nadzwyczajnego i zwyczajnego. Kontynuował karierę naukową
i dydaktyczną, dużo publikował. Bardzo aktywnie uczestniczył
w procesie pojednania polsko-niemieckiego. W latach 2000-2004 piastował
stanowisko dyrektora Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk.
Tyle
w skrócie niemalże telegraficznym. Wiele interesujących szczegółów można
poznać podczas lektury 320 stron tej książki. Autor nie stroni od ukazania w niej
również prywatnej strony swojego życia, i to na każdym jego etapie. W książce
dość często pojawiają się też – znane osobiście autorowi - osoby współtworzące po
1989 roku polską politykę zagraniczną, wewnętrzną i gospodarczą. Z obecnym
panem ministrem obrony narodowej włącznie, któremu (w różnych rozdziałach)
Jerzy Holzer też poświęca kilka akapitów.