czwartek, 29 lipca 2021

„Zwyczajny szpieg. Powrót”. Autor: Filip Hagenbeck

 

Filip Hagenbeck „Zwyczajny szpieg. Powrót”

Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2020

Jest to kontynuacja osobisto-zawodowych wynurzeń pana Filipa, obejmująca okres od 1990 do 2001 roku, choć z krótkimi wypadami zarówno w przyszłość, jak i retrospektywnymi. Na temat pierwszej części jego wspomnień już tu wcześniej artykulik napisałem. Wskazane jest, aby osoby czytające ten dzisiejszy również sobie i tamten przypomniały (dostęp poprzez katalog autorski A-K lub katalog tematyczny 5).

Treść książki dzielę (subiektywnie) na dwie części: bardziej i mniej interesującą. Pierwsza dotyczy okresu od dnia zwolnienia ze służby w wywiadzie do daty jej ponownego podjęcia. Autor, choć zweryfikowany pozytywnie, nie został w 1990 r. zatrudniony w nowoutworzonym Urzędzie Ochrony Państwa. Wypłacono mu kilkumiesięczną odprawę i zwolniono przed nabyciem uprawnień emerytalnych. Do minimalnej emerytury mundurowej, należnej po 15 latach służby, zabrakło mu ok. 3 lata. Ale trzydziestosiedmioletni magister socjologii zaczął sobie całkiem nieźle radzić w sektorze prywatnym. Prywatnym z konieczności, gdyż w tzw. uspołecznionym nikt by wówczas byłego esbeka, nawet z magisterium i doskonałą znajomością języka angielskiego, nie zatrudnił. Był to bowiem, przypomnijmy, początek lat 90. ubiegłego wieku, rozpoczynający się okres transformacji ekonomiczno-społecznej i porachunków politycznych. Podjął pracę w prywatnym przedsiębiorstwie importującym owoce cytrusowe i rozprowadzającym je do krajowych hurtowni. Dorabiał tłumaczeniami specjalistycznymi z języka angielskiego, trochę też pomagał żonie, która założyła własne biuro turystyczne. Powodziło im się nieźle, zaczęli nawet myśleć o poprawie warunków mieszkaniowych – wciąż bowiem z dwiema córkami mieszkali w kwaterunkowych dwóch pokojach z kuchnią. Autor nie pisze, czy owo mieszkanie w końcu wykupili; skądinąd wiadomo, że nie zawsze było to możliwe. Nabyli działkę pod Warszawą i rozpoczęli budowę domu jednorodzinnego w technologii kanadyjskiej. Siłami własnymi, gdyż na zlecenie budowy nie było ich stać.

W międzyczasie kierownictwo UOP poszło po rozum do głowy i zrozumiało potrzebę sięgnięcia także po „stare” kadry byłego Departamentu I MSW. Autor co jakiś czas otrzymywał telefon z propozycją powrotu do służby. Początkowo odmawiał, lecz gdy jego szef - przedsiębiorca handlu pomarańczami postanowił zwinąć interes, zdecydował się odpowiedzieć byłym kolegom pozytywnie i ponownie zostać wywiadowcą pod przykryciem pracy w dyplomacji. Niebagatelne znaczenie miały też „kalkulacje emerytalne” autora, liczącego na nabycie z czasem prawa do pełnej emerytury mundurowej. Naiwny, nie przewidział późniejszych dwóch „dezubekizacji”, o których napisałem w recenzji pierwszej części jego wspomnień. I tak, jako już czterdziestolatek, powrócił do służby w wywiadzie po niezbędnym odbyciu badań lekarskich, wizyty u psychologa i sprawdzeniu prawdomówności „wykrywaczem kłamstw”. Miał z tym wszystkim pewne problemy, dość humorystycznie w książce opisane. I na tym etapie ta ciekawsza część wspomnień pana Filipa się kończy.

Druga część jest z konieczności trochę mniej interesująca. Z konieczności, albowiem autor jest zobowiązany do ścisłego zachowania tajemnicy służbowej. Nie nazywa nawet kraju, w którym przyszło mu pełnić formalnie dyplomatyczną, a faktycznie również wywiadowczą służbę. Enigmatycznie określa go mianem „Gorącego Kraju”. Uważny czytelnik książki zapewne domyśli się, co to za państwo, a jeśli nie, to ja podpowiadam: chodziło o ówczesny Irak dyktatorsko rządzony przez Saddama Husseina. Prawie nic nie dowiemy się o czynnościach zawodowych autora. Przeczytamy tylko o drobnych problemach organizacyjnych i logistycznych pracowników polskiej placówki dyplomatycznej, o spędzaniu przez nich wolnego czasu, o urlopowym wypadzie autora z żoną do Australii na prywatne zaproszenie kolegi z dyplomacji. O ciułaniu pieniędzy na dokończenie budowy domu pod Warszawą. Ot, to takie osobiste wspomnienia, interesujące głównie dlatego, że dotyczą pobytu i pracy Polaka za granicą – w kraju (umiarkowanie) muzułmańskim ale (nieumiarkowanie) antyamerykańskim i antyizraelskim. Jak napisałem na wstępie, autor zakończył swoją relację na wydarzeniach z 2001 r. Później jeszcze przez kilka lat pełnił służbę w wywiadzie, może więc dopisze i trzecią część wspomnień „Zwyczajnego szpiega”. Jeśli się ukażą, to postaram się i ją tu Państwu zrecenzować.

PS.1. W tej oraz w pierwszej części wspomnień autor nadmienia o indywidualnych skutkach (dla niego samego) transformacji ustrojowej. Osobom pragnącym owe skutki poznać w skali całego resortu spraw wewnętrznych, interesującym się likwidacją peerelowskiego MSW, polecam wydaną przez IPN w 2019 r. książkę dr. Tomasza Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989-1990” (również opisaną na tym blogu).

PS.2. Niestety p. Filip nie poinformował czytelników o dalszych losach swojego nigeryjskiego kota, którego w 1990 r., powracając z placówki dyplomatycznej w Lagos, bardzo inteligentnie przemycił do Polski.

PS.3. A propos. Pozostając przez chwilę przy „kocim” temacie z wielką przykrością informuję, iż dnia 28 czerwca br. nagle odszedł do krainy wiecznych łowów (polowań na myszki, ptaszki, itp.) mój ulubiony kot Sabinek, maści w 100% czarnej, rasy „mix” (czyli krzyżówki rasy dachowej z rasą piwniczną), pochodzący z bieszczadzkich Ustrzyk Górnych. Otrzymałem go tam w prezencie we wrześniu 2008 r. jako około dwumiesięcznego kociego malucha. Żył zatem 13 lat, co wg naukowych porównań odpowiada ludzkiemu wiekowi 68 lat. Męczył się krótko. Pani lek. wet. stwierdziła nagły zator i związany z tym paraliż, zwierzątko przewracało się, nie mogło już ustać na łapkach. Zgodnie z sugestią lekarki zdecydowaliśmy się więc od razu Sabinka uśpić w przychodni weterynaryjnej.

PS.4. Natura nie znosi próżni. Aktualnie po naszym mieszkaniu hasa bury Kubuś, rasy jak wyżej, lat niecałe dwa, czyli koci młodzian. Córka przygarnęła go z ośrodka adopcyjnego „Koci Azyl”, prowadzonego przez Fundację Św. Franciszka „Pomóż zwierzętom – naszym małym braciom” w podwarszawskim Konstancinie. Bardzo schludny, czysty i przymilny kotek. Poza tym niezwykle łowny. Musze, która lekkomyślnie wleci do mieszkania, statystycznie pozostają 3 minuty życia. Tragicznie skończył również ptaszek, który nieopatrznie wylądował w naszej loggii. To ostatnie z pewnością nastąpiło wbrew intencjom patrona fundacji.

 

poniedziałek, 19 lipca 2021

„Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie”. Autor: Piotr Lipiński


Piotr Lipiński „Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie”

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020

Tytułowe siedem kroków to cytat z wiersza jednego z osadzonych w więzieniu konspiratorów powojennego podziemia niepodległościowego. Tyloma bowiem krokami przemierzał swoją więzienną celę. A tytułowa operacja ubecka nosiła kryptonim „Cezary” i – abstrahując od jej dzisiejszej moralnej i politycznej oceny – była majstersztykiem gry kontrwywiadowczej. Przez pięć lat niepodległościową organizacją Wolność i Niezawisłość (WiN) rządziła piąta jej komenda (V Komenda WiN), składająca się wyłącznie z etatowych funkcjonariuszy i agentów Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Wysyłała swoich emisariuszy na Zachód do tamtejszej zagranicznej Delegatury WiN, utrzymywała też łączność z przedstawicielami polskiego rządu emigracyjnego (już wówczas nieuznawanego przez zdecydowaną większość państw). Trwała zimna wojna. Na Zachodzie szkolono przyszłych dywersantów i sabotażystów do operacji „Wulkan”, nielegalnymi kanałami przerzucano ich do Polski. Operacja „Wulkan” miała się rozpocząć z chwilą wybuchu III wojny światowej. Po przybyciu do kraju albo natychmiast wpadali, albo ich inwigilowano i dezinformowano wykorzystując w swoistej grze operacyjnej. Do Polski płynęły też strumienie dolarów, łącznie kilkaset tysięcy (niektóre źródła wymieniają nawet sumę jednego miliona). I były to dolary o sile nabywczej z przełomu lat 40. i 50. ubiegłego stulecia, proszę ich nie utożsamiać z dzisiejszymi. Oczywiście faktycznie zasiliły finanse Polski Ludowej, rządzonej wtedy przez stalinowskiego namiestnika - Bolesława Bieruta.

Autor dokładnie, ze szczegółami opisuje ów mechanizm prowokacji. Przybliża nam też sylwetki osób to obsługujących – świadomie (funkcjonariuszy i agentów UBP) i nieświadomie (krajowych konspiratorów WiN oraz osób na emigracji). Konspiratorzy krajowi i przybysze z Zachodu – po schwytaniu i uwięzieniu – otrzymywali wyroki śmierci lub długoletniego więzienia. Niektórzy dostawali propozycje agenturalnej współpracy, z czego korzystali ratując w ten sposób życie. Nieliczni z czasem bywali nawet „ukadrowieni”, tj. z agentów stawali się pełnoprawnymi funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Z częścią osób zamieszanych w operację „Cezary”, nieraz też z członkami ich rodzin i znajomymi, udało się autorowi jeszcze porozmawiać. Jakkolwiek bowiem książkę wydano w 2020 r., to autor wykorzystał w niej swoje wcześniejsze teksty o tej prowokacyjnej operacji UBP, napisane wiele lat temu, teraz ponownie przeanalizowane, skompilowane i wzbogacone poznaniem dokumentacji IPN. Trudno jest określić gatunek literacki książki, może właśnie ze względu na ową kompilację. Jest to chwilami esej, chwilami reportaż historyczny, miejscami nawet oparta na faktach powieść szpiegowska. Jej głównym „bohaterem” jest Marian Strużyński (1922-2004), czytelnikom powieści szpiegowskich z lat 80. ub. wieku znany jako Marian Reniak. Można go wygooglować:

 Marian Reniak – Wikipedia, wolna encyklopedia . Zajrzyjmy też:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Zrzeszenie_Wolno%C5%9B%C4%87_i_Niezawis%C5%82o%C5%9B%C4%87

Wydawać się może zastanawiające, skąd u powojennych polskich funkcjonariuszy UBP (często niewykształconych) taka operacyjna maestria. Autor i to tłumaczy. Przede wszystkim działalnością tzw. doradców radzieckich, do 1956 r. poczynających sobie w Polsce jak u siebie. Ale jednak wg pomysłu polskiego, gdyż autorstwa „naszego” Feliksa Dzierżyńskiego, rządzącego pierwszymi tajnymi służbami Rosji radzieckiej. Przejął lub zgoła stworzył kilka organizacji antyradzieckich, które nawiązały kontakty z kołami białej emigracji rosyjskiej i wywiadami zachodnimi. Pozwoliło mu to w pełni kontrolować działalność opozycyjną wspomaganą z zagranicy, w tym z Polski (wodził za nos polski wywiad). Poza tym (rzecz to wstydliwa i mało znana) w szeregach UBP znaleźli swą życiową przystań również niektórzy żołnierze przedwojennego Wojska Polskiego i Armii Krajowej, bezsprzecznie bardziej inteligentni od prymitywnej hołoty z powojennego, klasowo-społecznego naboru. Autor ich imiennie wymienia. I w ogóle pana Piotra Lipińskiego należy pochwalić za obiektywizm. Wiernie przedstawia fakty, oprócz losów ukazuje też motywacje postaci, które wprowadził na karty swojej książki. Postaci kiedyś istniejących naprawdę. Bardzo polecam tę sensacyjną (w sam raz na wakacje) lekturę.

PS. Osobom zainteresowanym działalnością powojennego zbrojnego podziemia polecam też książkę Piotra Zychowicz pt. „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych” (Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2018), już opisaną na tym blogu.

 

piątek, 9 lipca 2021

„Niewidzialni. Największa tajemnica służb specjalnych PRL”. Autor: Tomasz Awłasewicz

Mamy lato. Nadszedł czas choćby przejściowego wytchnienia po przeróżnych lockdownach i innych administracyjnych ograniczeniach spowodowanych stanem pandemii. W najbliższych wakacyjnych tygodniach będę więc Państwu proponował lekturę książek dużo lżejszego kalibru, takich do czytania choćby na plaży. Ale oczywiście książek z historią w tle. Zaczynamy.

Tomasz Awłasewicz „Niewidzialni. Największa tajemnica służb specjalnych PRL”

Wydawnictwo Agora SA, Warszawa 2021

Autor, młody ambitny dziennikarz, naświetlił bardzo interesujący wycinek działalności służb specjalnych, jakim jest (oraz zawsze było i będzie) tzw. tajne przeszukanie. Polega ono na niewłamaniowym wejściu do konkretnego lokalu, spenetrowaniu go bez pozostawienia najmniejszego śladu swojej obecności, oraz (to cel główny) sporządzeniu potrzebnych fotografii, w tym kopii dokumentów lub zdjęć innych przedmiotów będących w zainteresowaniu służby specjalnej. Czasem również chodzi o pozostawienie tam czegoś dobrze ukrytego, np. urządzenia rejestrującego obraz i dźwięk. Wykonanie tego wymaga wiedzy o dłuższej nieobecności użytkownika lokalu, pokonania zamków i innych zabezpieczeń bez ich uszkodzenia, bardzo ostrożnego zachowania się wewnątrz lokalu oraz dopilnowania, aby wszystkie znajdujące się tam przedmioty pozostały na swoich miejscach. Sytuacja komplikuje się, gdy wewnątrz znajduje się sejf, który też przecież trzeba będzie otworzyć bez uszkodzenia (i ponownie zamknąć na ten sam szyfr). Nieraz użytkownik lokalu (np. obywatel państwa niekoniecznie zaprzyjaźnionego) nie wyklucza możliwości podobnych „odwiedzin” i zastawia pułapki mogące potwierdzić fakt odbytej penetracji, np. jakaś nitkę lub włos zahaczone o szufladę biurka. Następnie po wykonaniu zadania należy na paluszkach stamtąd wyjść, wszystkie otwarte wcześniej drzwi za sobą dokładnie pozamykać, znów oczywiście bez uszkodzenia zamków. Dodatkowy problem może sprawić ciekawski sąsiad gotów zadzwonić po policję, gdy tylko zauważy coś nietypowego i jego zdaniem (skądinąd słusznie) podejrzanego. Jak więc widać, wykonanie powyższych czynności operacyjnych wymaga mocnych nerwów oraz dużych umiejętności specjalistycznych, większych niż np. posiadane przez historycznie sławnych włamywaczy-kasiarzy. Tamci bowiem byli głównie zainteresowani wejściem do banku czy sklepu jubilerskiego, pokonaniem sejfu, zabraniem łupu, a następnie już tylko … w nogi. Nie obchodziło ich inteligentne zatarcie śladów swojej obecności, na ogół jedynie przestrzegali niepozostawienia odcisków palców.

Służby specjalne większości państw dysponują takimi specjalistami od tajnych przeszukań. Zatrudnieni są oni w odrębnych wydziałach niektórych jednostek (departamentów, biur, delegatur) operacyjnych. Do ich dyspozycji stoją najnowsze urządzenia techniczne, ale przede wszystkim sami muszą posiadać odpowiednie zamiłowania techniczne oraz kwalifikacje teoretyczne i praktyczne. O celu realizowanego tajnego przeszukania najczęściej mają tylko mgliste lub żadne pojęcie. Ich bowiem rolą jest umożliwienie wykonania zadania przez towarzyszącego oficera operacyjnego z innego pionu służby specjalnej, zainteresowanego konkretnym lokalem i działalnością jego użytkownika. Czyli zleceniodawcę tajnego spenetrowania lokalu. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych PRL takimi specjalistami od tajnych przeszukań byli funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zatrudnieni głównie w Departamencie Techniki MSW i podległych mu komórkach jednostek wojewódzkich resortu spraw wewnętrznych. Napisałem „głównie”, ponieważ również dwa inne departamenty Służby Bezpieczeństwa miały potrzebę posiadania własnych fachowców w tej dziedzinie, luźno tylko współpracujących z Departamentem Techniki MSW. Taką jednostką był np. Departament II MSW, czyli kontrwywiad. W jego strukturze funkcjonował bardzo utajniony Wydział IX, m.in. zajmujący się tajnym przeszukiwaniem pomieszczeń zachodnich ambasad i konsulatów. Zatrudnieni w nim fachowcy czynili to z wykorzystywaniem ówczesnych możliwości naukowo-technicznych, co jednak bardzo odbijało się na ich zdrowiu, a nieraz wręcz skracało życie (używano szkodliwego promieniowania – stosowanego do prześwietlania zamków w celu ich łatwiejszego otwarcia). O swojej tam służbie w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia opowiadają autorowi książki byli funkcjonariusze SB. Ich pozornie niewiarygodne relacje autor zweryfikował na podstawie dokumentacji IPN. Owi funkcjonariusze podkreślali m.in. swoją przydatność dla ekonomicznych interesów państwa. Dzięki ich działaniom polscy negocjatorzy umów międzynarodowych niekiedy znali treść instrukcji negocjacyjnych zagranicznego partnera jeszcze przed przystąpieniem z nim do rozmów, np. w sprawach zakupu przez Polskę licencji, czy sprzedaży wyprodukowanych w kraju towarów. Wiedza ta pozwalała na wynegocjowanie optymalnych warunków umów. A jak to się wszystko (w szczegółach) odbywało, jakie poważne zagrożenia pociągały za sobą tajne przeszukania lokali ambasad i konsulatów, to już sobie Państwo sami przeczytacie. Myślę, że Was do tego wystarczająco zachęciłem. Nie? No to jeszcze dodam, że największą zmorą owych polskich funkcjonariuszy SB był autentyczny przypadek węgierski. Węgierscy „tajni przeszukiwacze” weszli bowiem kiedyś nocą do lokalu jednej z zachodnich ambasad i … już stamtąd nigdy nie wyszli (ani ich nie wywieziono). I nikt się o nich nie śmiał upomnieć, gdyż przecież formalno-prawnie nie istnieli.

PS. Osobom interesującym się likwidacją peerelowskiego MSW polecam wydaną przez IPN w 2019 r. książkę dr. Tomasza Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989-1990” (opisaną na tym blogu).