środa, 31 sierpnia 2016

"Pakt Ribbentrop-Beck (...)". Autor: Piotr Zychowicz

Z okazji 77. rocznicy wybuchu II wojny światowej teraz nieco o historii tzw. alternatywnej. Uważam, że historię alternatywną można i należy analizować - jeśli tylko pozostaje w zgodzie i prawdopodobieństwie z realiami punktu wyjścia.

Sceptyków być może przekonam takim oto prostym przykładem w „mikroskali”. Większość z nas stanęła niegdyś (może nawet więcej niż raz) na tzw. rozdrożu życiowym. Wybór szkoły – średniej, wyższej. Wybór zawodu i specjalizacji zawodowej. Starania o pierwszą stałą pracę. Małżeństwo. Mogliśmy tu wybierać różne opcje przyszłości, a warianty alternatywne naprawdę bywały możliwe. Proszę zresztą samemu (samej) to ocenić.
W końcu jednak stało się – jak się stało. Uzyskaliśmy taką a nie inną edukację, wykonujemy taki właśnie zawód, tu i tu mieszkamy oraz pracujemy, założyliśmy taką a nie inną rodzinę.
A w przypadku wyboru alternatywnego? Bylibyśmy oczywiście nadal „ci sami”, ale na pewno już nie „tacy sami”. Dużo brakowało? Czy byłoby gorzej, czy lepiej? Żałować, czy się cieszyć? Niech każdy na te pytania sam sobie odpowie.

Piotr Zychowicz „Pakt Ribbentrop-Beck”, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki”.
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2012.

Wbrew pozorom, tytułowa teza nie jest żadnym novum dla miłośników historii – oczywiście tylko tych wykraczających zainteresowaniami poza program szkoły średniej. I to obojętne w jakiej epoce - czy to w różnych fazach PRL, czy po 1989 r. Tezę taką już dawno temu postawiło kilku znanych polityków, publicystów i zawodowych historyków, na których zresztą powołuje się Piotr Zychowicz.

Czy rządzący Polską triumwirat (Śmigły-Rydz, Mościcki i Sławoj-Składkowski) zdecydowałby się na wojnę, gdyby przewidział faktyczny przebieg Września 1939?  Ci żałośni dyletanci (w dyplomacji drugiej polowy lat 30-tych ub. wieku) za warianty „nieprawdopodobne” uznali sojusz Hitlera ze Stalinem, oraz że odciążająca nas wojna na zachodzie w 1939 r. prowadzona będzie jedynie „na papierze” (pardon, także już na morzu). Zakładam, że gdyby mogli a priori przewidzieć faktyczny polski „bilans zamknięcia” na wiosnę 1945 r., to – porównując go ze znanym „bilansem otwarcia” z lata 1939 r. – postąpiliby na pewno inaczej. Bo to jednak wielcy patrioci byli.

Całą polską politykę zagraniczną, w tym jej oczywisty bezsens w 1939 r., Piotr Zychowicz spersonifikował w osobie ministra Józefa Becka. Moje wątpliwości w tej kwestii powstały po przeczytaniu książki pt. „Ku Wrześniowi 1939”, autor Robert Michulec, wyd. Armagedon, Gdynia 2008 (ukazał się też tom 2 tej książki, poświęcony polskim siłom zbrojnym i przebiegowi kampanii wrześniowej). Otóż Robert Michulec uważa, że w marcu 1939 r. doszło do przesilenia na szczytach władzy, w rezultacie którego minister spraw zagranicznych został w swych dalszych czynnościach zdominowany przez marszałka Śmigłego-Rydza i powolnego mu prezydenta Mościckiego, którzy nakazali Beckowi przyjąć kurs proangielski i antyniemiecki. Bo wcześniej minister Beck orientował się właśnie na dalszą współpracę z Hitlerem. Robert Michulec wspomina, iż Beckowi - w razie nieposłuszeństwa - nawet zagrożono dymisją. Całe to zamieszanie polityczne na Zamku w marcu 1939 r. R. Michulec określa ironicznie jako „idy marcowe”. Wg Michulca marszałek Śmigły-Rydz nawet kazał ambasadorowi Lipskiemu przekazywać bezpośrednio sobie informacje z Berlina, nie mając pełnego zaufania do MSZ.
Powyższe oczywiście nie zdejmuje z ministra spraw zagranicznych politycznej odpowiedzialności za katastrofę wrześniową. Ale - wobec postawienia ministra Becka na baczność przez Śmigłego-Rydza i Mościckiego - czyni go to tylko współodpowiedzialnym. Ale nie głównym i wyłącznie odpowiedzialnym, jak to wynika z książki Piotra Zychowicza.
Bo być może właśnie z okoliczności, iż w słynnej mowie sejmowej dn. 5 maja 1939 r. minister Beck wyartykułował poglądy nie swoje, lecz argumenty zwierzchników, z którymi się osobiście nie zgadzał, wynikło wielkie zdenerwowanie ministra obserwowane tuż po jego przemówieniu.
***
Alternatywnie. Polska oddaje Niemcom niemiecki wówczas Gdańsk i zgadza się na budowę eksterytorialnego połączenia Rzeszy z Prusami Wschodnimi. Przystępuje do Paktu Antykominternowskiego oraz wspólnie z Niemcami wyrusza na wojnę z ZSRR - w ścisłym porozumieniu z Japonią, która atakuje ZSRR od wschodu.
Świat zachodni (Anglia, Francja, USA) milczy i zbroi się. Początkowo widzą nawet w nas wielkich agresorów, którzy napadli na - miłujący przecież pokój, jakżeby inaczej - Kraj Rad. Ale tylko do czasu, a mianowicie do poznania ogromu zbrodni stalinowskich na zdobytych terenach. Przyjeżdżają zachodni reporterzy, filmują odkryte zbiorowe mogiły setek tysięcy ofiar stalinowskiego wielkiego terroru lat 1937-1938, rozmawiają o tym z byłymi więźniami oraz mieszkańcami wsi białoruskich i ukraińskich. Zero wątpliwości. Przybywa nawet wielki przeciwnik faszyzmu Ernest Hemingway. Szybko zmienia zdanie – sympatia (do ZSRR) przechodzi mu w równie silne obrzydzenie. Zachodnia opinia publiczna aż nie posiada się z oburzenia, a siły polsko-niemieckie są zasilane ochotnikami z Francji, Anglii i USA.
Wojna kończy się, jak to alternatywnie ujął śp. prof. Paweł Wieczorkiewicz, niemiecko-polską paradą zwycięstwa w Moskwie. Z całego ZSRR pozostaje tylko zdemilitaryzowane Państwo Moskiewskie w granicach z XVI w. Resztę „zagospodarowują” Niemcy, Polacy i Japończycy, a pokaźny kąsek zapewne dostają też Chińczycy. W procesie norymberskim zapadają wyroki śmierci na zbrodniarzy stalinowskich.
***
Tyle gwoli „pogdybania”. Czy to tylko fantazja? Teraz oczywiście już tak. Ale w realiach punktu wyjścia, umiejscowionego w czasie, powiedzmy - w marcu 1939 r., wyglądało to inaczej. Niestety jednak właśnie wtedy rządzący Polską zdecydowali się na … wojnę z Niemcami. Nie, nie w tym sensie, aby napaść na Niemcy. Ale żeby sprzymierzyć się z Anglią - akurat montującą polityczno-wojskowy sojusz antyniemiecki. A wobec Niemiec zachowywać „twardy kurs”. Doprowadzi to do wojny – trudno. We współdziałaniu z Francją i Anglią wojny takiej przegrać nie możemy, choć oczywiście spore straty poniesiemy. Ale później wyrównamy je reparacjami i cesjami terytorialnymi ze strony pokonanych Niemiec. Tak wtedy na warszawskim Zamku kombinowano.

W dyskusjach nt. Września 1939 tylko marginalnie poruszano wątek nieuchronności wojny Polski w 1939 r. z dwoma naraz potężnymi sąsiadami. Przeważał pogląd, iż wówczas absolutnie nie można się było tego spodziewać.
Owszem - można było. Stanisław Swianiewicz w bardzo ciekawej książce „W cieniu Katynia” oraz Stanisław Cat-Mackiewicz w „Historii Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r.”, wyrazili pogląd, że - w wypadku wojny polsko-niemieckiej - napaść ZSRR na Polskę od wschodu była w 100% przesądzona. Nawet gdyby nie podpisano złowieszczego tajnego protokołu i nawet gdyby w ogóle nie zawarto paktu Ribbentrop-Mołotow. Sowieci nas bowiem nienawidzili - ideologicznie, politycznie i osobiście (Stalin, Woroszyłow, Budionny - za kampanię 1920 r.). W razie więc, nawet nieuzgodnionej z nimi, napaści Hitlera na Polskę - też by się ruszyli i wbili nam nóż w plecy. Bo mieli ku temu swoje subiektywne, bolszewickie racje.
My zresztą postąpiliśmy analogicznie, choć oczywiście w innym wymiarze, wobec Czechosłowacji w 1938 r. (Zaolzie). My oczywiście uważaliśmy, że postąpiliśmy słusznie, ale zgodzicie się, że opinia Czechów była i nadal pozostaje diametralnie różna.

Piotr Zychowicz wyraża też m.in. pogląd (moim zdaniem jak najbardziej zasadny), że w przypadku politycznej i militarnej współpracy II RP z III Rzeszą nie doszłoby do zagłady polskich Żydów. Udowadnia to lepszą sytuacją ludności żydowskiej w tych satelickich państwach Niemiec, które zachowały niepodległość i względną niezależność. Przytoczę w tym miejscu cytat opisujący sytuację, o której nawet ja nie miałem zielonego pojęcia (a nieskromnie przy tym napiszę, że mnie już naprawdę niewiele może zaskoczyć, jeśli chodzi o znajomość wydarzeń historycznych).
Zajrzyjmy zatem na str. 129 książki:
„Niezwykle ciekawy jest również casus Finlandii. Tamtejszy rząd nie tylko nie miał najmniejszej ochoty małpować chorych antysemickich ustaw III Rzeszy, ale jeszcze ... wysłał około trzystu swoich Żydów w mundurach na front wschodni. Walczyli oni z Sowietami pod Leningradem ramię w ramię z Wehrmachtem. Na oczach niemieckich żołnierzy brali udział w nabożeństwach w polowej synagodze, odprawianych przez rabinów polowych. Mało tego, trzech fińskich Żydów Hitler odznaczył Krzyżami Żelaznymi, których zresztą nie przyjęli.”

Czy zatem mogło być inaczej niż to faktycznie nastąpiło? Mogło i pewnie by było. Gdyby np. w 1939 r. jeszcze żył (oraz pozostawał sprawny intelektualnie) stary chytry lis. Nazywał się Józef Piłsudski. Albo gdyby polityczną „schedę” po nim przejął ktoś mądrzejszy od Śmigłego-Rydza i Mościckiego – ktoś skupiający się nie tylko na bieżącej ocenie statycznej, ale też mający intuicję polityczną i przewidujący dynamikę nadchodzących wydarzeń międzynarodowych.


niedziela, 28 sierpnia 2016

„Szukając sprawców ZŁA (...)". Autor: Andrzej Witkowski

Andrzej Witkowski „Szukając sprawców ZŁA. Rozmawiał Leszek Pietrzak”.
Wydawnictwo Bollinarii Publishing House, Warszawa 2016.

Prokurator Andrzej Witkowski w rozmowie z Leszkiem Pietrzakiem przedstawia swój życiorys zawodowy, ze szczególnym uwzględnieniem prowadzonego dwukrotnie (w latach 1990-1991 i 2002-2004) śledztwa w sprawie zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszko. Śledztwa tego nie dane było mu ukończyć, ponieważ decyzjami zwierzchników zostawał od niego odsunięty.
Do trzech razy sztuka. Dnia 4 marca 2016 r. Andrzej Witkowski skierował do Ministra Sprawiedliwości – Prokuratora Generalnego wniosek o przywrócenie do czynnej służby w prokuraturze. Wyraził (cyt., str. 128) „swoją wolę powrotu do sprawy księdza Jerzego Popiełuszki”, mając nadzieję na (cyt., też str. 128) „ukończenie rozpoczętego przed laty, wciąż otwartego śledztwa dotyczącego zabójstwa bł. księdza Jerzego Popiełuszki.”.

Wolałbym tu nie przytaczać ustaleń poczynionych przez prokuratora Andrzeja Witkowskiego podczas dwóch poprzednich śledztw – nie o wszystkich się on zresztą w książce wypowiada, mając na względzie tajemnicę służbową. Ale przecież tego, co już w książce ujawnił, nie można pominąć. Prokurator Witkowski to autorytet w dziedzinie prokuratorskich śledztw w sprawach zabójstw, osobiście takie śledztwa z powodzeniem prowadzący, czyli – właściwy człowiek na właściwym stanowisku.
Powyższego proszę nie zrozumieć, iż bezkrytycznie przyjmuję wersję motywacji i organizacji zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszko, zarysowaną (bardzo ogólnie) w omawianej książce. Ale jej też nie odrzucam i wyrażam nadzieję, że prokuratorowi Witkowskiemu dana będzie możliwość ponownego zajęcia się tą sprawą. A może już taką możliwość otrzymał – w końcu minęło prawie pół roku od złożenia przez niego wniosku do Ministra Sprawiedliwości.
Czy czas pracuje na jego korzyść? I tak, i nie.
Nie – ponieważ części potencjalnych świadków i potencjalnych oskarżonych nie ma już wśród żyjących, pozostałych może zawodzić pamięć, a z akt sprawy „wyparowała” część dowodów zgromadzonych wcześniej przez prokuratora Witkowskiego (ubytki takie wymienia w książce).
Tak – ponieważ w miarę upływu lat osłabły lub w ogóle zniknęły obawy potencjalnych świadków (tych jeszcze żyjących) przed zemstą i długimi rękami „Onych”, którzy mogliby spowodować, aby osobę im niewygodną spotkał np. śmiertelny wypadek drogowy. Tacy „Oni” (zakładając, że istnieli) to dziś już mocno starsi panowie bez żadnego instrumentarium władzy.

Reasumując, tę niewielką objętościowo książeczkę (150 stron wraz z załącznikami) gorąco polecam. Autor i zarazem narrator jawi się w niej przede wszystkim jako fachowiec kochający swoją profesję - mający oczywiście własne poglądy polityczne (któż ich nie ma), ale niekierujący się nimi w bieżącej działalności zawodowej. Żadnych politycznych uprzedzeń się w książce nie doczytamy. Autor kilkakrotnie wypowiada się z uznaniem o swojej współpracy zawodowej (w czasach PRL) także z członkami partii, a przynależności partyjnej nie tai w odniesieniu do osób nawet ze swojej najbliższej rodziny.


środa, 24 sierpnia 2016

„Pół wieku dziejów Polski. 1939-1989”. Autor: Andrzej Paczkowski

Andrzej Paczkowski „Pół wieku dziejów Polski. 1939-1989”.
Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007. Wydanie V rozszerzone.

Książka ta powinna stać na półce każdej biblioteki, również (a może nawet przede wszystkim) biblioteki domowej. Zakładam, że każdy czytelnik mojego bloga taką własną biblioteczkę już ma, albo się przynajmniej do jej założenia przymierza.
W polecanej dziś książce prof. Andrzej Paczkowski daje przystępny, chwilami gawędziarski wykład nt. dramatycznego 50-lecia naszych dziejów - od początku dwóch okupacji na jesieni 1939 r., aż do pokojowego oddania władzy przez PZPR w pamiętnym roku 1989.
Pierwszych kilkadziesiąt stron książki poświęconych zostało okupacji, ruchowi oporu oraz krajowym i międzynarodowym (przede wszystkim międzynarodowym!) uwarunkowaniom zainstalowania w Polsce rządu wyznaczonego przez Stalina. Później otrzymujemy już obraz Polski Ludowej, jakże jednak odmienny w kolejnych „epokach” Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. A w ostatnim, krótkim rozdziale pt. „Polska po komunizmie”, autor przekracza nawet tytułową cezurę dat i z historyka zamienia się w publicystę politologicznego, zachowując jednakże obiektywizm właściwy dla całego opracowania.

Część czytelników może tę książkę odebrać w kategorii „Przeżyjmy to jeszcze raz”. Przypomną sobie oni lata minione i obraz powojennej Polski, w której żyli, i którą – chcąc, nie chcąc - współtworzyli. Własne wspomnienia i spostrzeżenia uzupełnią zapoznaniem się z dokładnym opisem poszczególnych epok, na jakie trzeba koniecznie podzielić dzieje PRL. I być może pewne problemy z przeszłości, dotąd trudno wytłumaczalne, teraz, po lekturze, staną się bardziej zrozumiałe. I to niezależnie od wieku, wykształcenia czy pozycji społeczno-zawodowej obecnego czytelnika w tamtych czasach „słusznie minionych”. Na pewno każdy coś ciekawego dla siebie odnajdzie i coś sobie we własnych wspomnieniach skojarzy.

Młodsze pokolenie, które owe czasy zna głównie ze wspomnień rodziców, też bezwzględnie powinno sięgnąć po książkę. Została bowiem napisana bardzo obiektywnie. Charakteryzuje Polskę Ludową taką, jaką w istocie to państwo było, ze starannym rozróżnieniem jego poszczególnych epok. A owa charakterystyka jest dokonywana w różnorakich aspektach:
 - wewnątrzpartyjnych (w PPR i PZPR) sporów i nieraz bardzo dramatycznych walk o władzę,
- istnienia i działalności opozycji krajowej i zagranicznej (emigracyjnej),
- stopniowo wymuszanych w latach 1956-1989, choć dalece niewystarczających przemian ustrojowych (gospodarczych i społecznych),
- życia kulturalnego i religijnego.
Uważnemu czytelnikowi, nawet młodemu i nieznającemu PRL z autopsji, książka przybliży także obraz życia codziennego w tamtych latach.

Na tle dość licznych publikacji nt. PRL - z jednej strony nostalgicznych i wybielających, z drugiej zaś złośliwie krytycznych oraz pełnych przekłamań i przemilczeń - książka prof. Andrzeja Paczkowskiego naprawdę jawi się jako ciekawe, rzetelne i bardzo obiektywne opracowanie. 

wtorek, 23 sierpnia 2016

„Reglamentowana rewolucja.(...)". Autor: Antoni Dudek

Pozostańmy jeszcze przez chwilę w dekadzie lat 80-tych ub. wieku, ale już na znacznie wyższym poziomie niż w przypadku trzech tu wcześniej omówionych książek. Bo tym razem na „profesorskim” poziomie.

Antoni Dudek „Reglamentowana rewolucja. Rozkład dyktatury komunistycznej w Polsce 1988-1990”. Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2014.

Jest to już drugie, znacząco uzupełnione wydanie tej książki (pierwsze ukazało się w 2004 r.). Wydawca opatrzył ją napisem na okładce: „Najlepsza historia upadku PRL-u”. I miał rację.

Pomimo zakreślonej w tytule cezury czasowej („1988-1990”) autor poświęca obszerny rozdział pierwszy pt. „Dojrzewanie (1982-1987)” także latom stanu wojennego i kilku następnym, uznając za konieczne wprowadzenie do opisu kolejnych, już przełomowych wydarzeń historycznych. Przedstawia, jak w tych pierwszych latach zmarnowanej dekady rządząca partia (PZPR) borykała się z problemami społecznymi, ekonomicznymi i własnymi wewnątrzpartyjnymi, skutecznie rozwiązując tylko te ostatnie. Wojciechowi Jaruzelskiemu udało się bowiem stopniowo pousuwać ze ścisłego kierownictwa partii charyzmatycznych przedstawicieli partyjnego „betonu” i uczynić z biura politycznego oraz komitetu centralnego posłuszne gremia akceptujące decyzje zapadające w faktycznie dużo węższym gronie. Natomiast wszelkie podejmowane w tym czasie próby reform gospodarczych były rachityczne i nieśmiałe, absolutnie nie na miarę - dojrzewającego również w tym czasie - rozwiązania chińskiego.

I tak po przedstawieniu sytuacji, w jakiej znalazła się Polska pod koniec lat 80-tych ub. wieku, dochodzimy do bardzo szczegółowego opisu „początku końca” oraz już samego „końca” epoki PRL i PZPR. Temu głównie bowiem poświęcona jest książka.
Przeczytać ją koniecznie powinni wszyscy zainteresowani polityką, także tą współczesną. Praca prof. Antoniego Dudka dotyczy bowiem wydarzeń nieodległych w czasie, których uczestnicy w sporej części jeszcze żyją i nadal są politycznie aktywni. Wszelkie dywagacje na ten temat, czynione bez poznania i zrozumienia mechanizmu transformacji ustrojowej, a przede wszystkim jej ówczesnych wewnętrznych i międzynarodowych uwarunkowań, należy ocenić jako pospolite mędrkowanie. Może sobie na to oczywiście pozwolić zwykły zjadacz chleba, ale już nie np. polski parlamentarzysta czy radny.

Dla osób już dziś co najmniej w średnim wieku, tj. takich, które w tytułowych latach książki były w wieku 20+, jej lekturę można scharakteryzować jako „Przeżyjmy to jeszcze raz” – ale z bardzo istotnym zastrzeżeniem. Prof. Antoni Dudek przedstawia bowiem na bazie źródeł (cytowanych protokołów i stenogramów obrad, pamiętników, spisanych ustnych relacji, itp.) genezę znanych nam wydarzeń, których byliśmy, chcąc – nie chcąc, aktywnymi lub biernymi uczestnikami po obu stronach barykady. Ja np. często zadawałem sobie wówczas pytanie, co dokładnie powoduje takie a nie inne zachowania przedstawicieli strony rządzącej lub opozycyjnej, o których dowiadywałem się z „Trybuny Ludu” lub Radia Wolna Europa. Orientowałem się w ogólnym kierunku zachodzących przemian politycznych i ekonomicznych, ale nie znałem sposobu dochodzenia do podejmowanych decyzji. Teraz już wiem. Tę daną nam przez prof. Antoniego Dudka wiedzę można porównać do poznania szczegółów obliczeń trudnego zadania matematycznego, którego wcześniej znało się tylko treść, wynik i ogólne założenia prawidłowego rozwiązania. To dla starszych czytelników.

A dla młodszych? Tych, którzy znają tamtą epokę tylko z opowiadań osób starszych i lekcji historii?
Takich również omawiana książka na pewno przyciągnie, oczywiście pod warunkiem posiadania już odpowiednich zainteresowań oraz wiedzy – powiedzmy na poziomie co najmniej czwórki na maturze z języka polskiego, wiedzy o społeczeństwie i historii. Jest to bowiem opracowanie popularnonaukowe, a więc siłą rzeczy kierowane do węższego kręgu czytelników.

Natomiast ci, co się do owego węższego kręgu (subiektywnie lub obiektywnie) nie zaliczają, powinni tylko wiedzieć, że w latach 1988-1990 żaden generał Anders nie przyjechał na białym koniu i nie przegonił komuny, lecz że to Drużyna Lecha rozegrała mecz z Drużyną Wojciecha. W meczu starano się przestrzegać zasady fair play, a wynik obie strony w pełni zaakceptowały. Alternatywą mogło być tylko przerwanie meczu oraz burdy i krwawe zajścia na trybunach i poza stadionem. 

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

„Spisek założycielski. Historia jednego morderstwa”. Autor: Piotr Wroński

Piotr Wroński „Spisek założycielski. Historia jednego morderstwa”.
Wydawnictwo Editions Spotkania, Warszawa 2015

Autora i jego książki polecił mi … sam pan Minister Obrony Narodowej. Ten aktualny. I oczywiście nie osobiście, bo takich znajomości nie mam. W jakimś telewizyjnym programie informacyjnym wychwyciłem jego b. krótkie spotkanie z dziennikarzami, podczas którego zachęcił do lektury książek konkretnie tego oficera byłej Służby Bezpieczeństwa PRL.

Jest to niezwykła powieść sensacyjna, bo z tzw. kluczem. Ba, powiedziałbym, że z wytrychem. Osoby, które w latach 80. ub. wieku były już dorosłe oraz interesowały się polityką, bez trudu dopasują część fikcyjnych postaci do ich autentycznych pierwowzorów. Morderstwem ks. Jerzego Popiełuszko była wstrząśnięta cała Polska Ludowa jak długa i szeroka, a państwowe media obszernie relacjonowały toruński proces jego czterech zabójców - trzech wykonawców i jednego „zleceniodawcy”.
Natomiast osoby mniej zaawansowane w naszej najnowszej historii powinny sobie zrobić najpierw krótki research w Internecie i wygooglować jakiś tekst na ów temat. Bardzo im to pomoże przypisać nazwiska fikcyjne z powieści do tych rzeczywistych.

W książce fikcja miesza się z rzeczywistością, także w zakresie wielu szczegółów. Przykładowo - autor postarał się o dość dokładne opisanie realiów lat 60., 70. i 80. ub. wieku, a mimo to nieco się „sypnął” - we wskazaniu miast edukacji głównego „bohatera” na poziomie średnim i wyższym. W Radomiu było wówczas pięć kin, a nie jedno, o czym doskonale wiedział każdy młody radomianin (kino w PRL cieszyło się ogromnym zainteresowaniem młodzieży). Natomiast opis otoczenia siedziby MSW na ul. Rakowieckiej w Warszawie nie odpowiada ówczesnej rzeczywistości - ogrodzenie i wejście przez biuro przepustek od strony tej ulicy wykonano dopiero na początku lat 90. Pierwowzór kpt. Grzegorzewskiego nie zrobił więc matury w Radomiu, natomiast studia matematyczne ukończył na uniwersytecie w Łodzi, a nie w Warszawie.

Książka jest pasjonująca i ponura. Gdyby dotyczyła jakiegoś innego państwa, innego totalitarnego ustroju, można by ją uznać za wyłącznie dobrą powieść sensacyjną. W naszym polskim odbiorze pojawia się jednak coś jeszcze, a mianowicie najnowsza Historia (przez duże „H”).

Czy jednak narrator i główny bohater książki z premedytacją nie wiedzie czytelnika na manowce historii? W większości opisywanych wydarzeń - raczej nie. Odnośnie zaś głównego inspiratora morderstwa powieściowego ks. Gałuszko, to osobiście wątpię, aby mógł nim być powieściowy minister Maszczyk. Już prędzej powieściowy były minister i członek Biura Politycznego KC PZPR (odpowiedzialny za bezpieczeństwo) Malicki. 

„Weryfikacja. Historia manipulacji i zdrady”. Autor: Piotr Wroński

Piotr Wroński „Weryfikacja. Historia manipulacji i zdrady”.
Wydawnictwo Editions Spotkania, Warszawa 2015

Teraz nieco o drugiej książce autora poleconego przez Pana Ministra.
Sensacja przez duże „S”. Z poprzedniej książki proszę zapamiętać adres szczecińskiego mieszkania kpt. Grzegorzewskiego - to bardzo ważne.
Streszczać powieści, nawet w skrócie, nie zamierzam. Tylko garść ogólnych informacji i refleksji.

Tak się robi wielką politykę. Strony kilkudziesięcioletniego konfliktu, po części same nim znużone, po części zainspirowane z zewnątrz (zarówno z Zachodu, jak i ze Wschodu), kombinują, jak by się tu w końcu dogadać.
Jedni i drudzy mają kłopoty nie tylko z przeciwnikiem, ale i problemy we własnych szeregach. Używając wyświechtanych określeń z lat 80. ub. wieku, owe kłopoty i problemy to partyjny „beton” w PZPR i „extrema” w Solidarności.

Zanim jednak nastanie Magdalenka i Okrągły Stół, trzeba się jakoś nieformalnie porozumiewać, a nawet sobie nawzajem … pomagać. Służą temu specjalne kanały informacyjne obsługiwane przez młodszych oficerów Służby Bezpieczeństwa z Departamentu I MSW (czyli wywiadu tzw. cywilnego). Chłopaki podróżują służbowo po Polsce i całej Europie, udają przemytników i biznesmenów polonijnych, docierają do zakonspirowanych elit opozycji i niekiedy … aż przecierają oczy ze zdumienia. Obiecałem nie streszczać, więc nie wyjaśnię, dlaczego.
Stary Wielki Brat i Nowy Wielki Brat też nie siedzą bezczynnie. Pojawia się, a jakże, i KGB, i CIA. W wątkach marginalnych, ale jednak. I owi Wielcy Bracia bynajmniej nie przeszkadzają.

W międzyczasie na ulicach polskich większych miast odchodzi milicyjne pałowanie i polewanie wodą demonstrantów. Pojedyncze ofiary śmiertelne (po obu stronach) też się zdarzają. Służba Bezpieczeństwa co rusz to jakiegoś opozycjonistę aresztuje, wykrywa tajny magazyn sprzętu poligraficznego, etc. I co z tego? Nic. Problemem często bywa za to właściwe skoordynowanie operacji poszczególnych pionów Służby Bezpieczeństwa - aby sobie wzajemnie nie przeszkadzały. Wywiad i kontrwywiad Wojskowej Służby Wewnętrznej też nie próżnują, taka koordynacja powinna zatem i ich objąć.

O tym wszystkim jest ta książka. Czyta się ją naprawdę jednym tchem, odkładając na bok inne zajęcia (w miarę możliwości, oczywiście). W tle mamy sporo szczegółów organizacyjnych i technicznych pracy służb specjalnych, od lat niezmiennych w czasie i przestrzeni, poza postępującą informatyzacją, rzecz jasna. A owe kwestie „organizacyjno-techniczne” bywają pracochłonne i wymagają sporo wysiłku, także intelektualnego.
Wiem, że wielu młodych ludzi marzy o zatrudnieniu w służbach specjalnych. Ich również zachęcam do omawianej lektury.


Podobnie jak również tu opisany „Spisek założycielski (…)”, także i „Weryfikacja (…)” jest powieścią z kluczem. Autor już go jednak w ogóle nie chowa. Proszę spojrzeć na zdjęcia umieszczone na początku książki (np. na dwie ostatnie fotografie) i podane pod nimi nazwiska postaci z powieści. Tu już autor najwyraźniej robi sobie jaja. Przepraszam za kolokwializm. 

„Emigrancka spółka >>Szmugiel<< (...)". Autor: Marian Kaleta

Marian Kaleta „Emigrancka spółka >>Szmugiel<<. Wspomnienia dostawcy sprzętu poligraficznego przemycanego do Polski dla opozycji antykomunistycznej w latach 1978-1989”.
Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2015.

Są to wydane przez IPN wspomnienia Mariana Kalety (ur. 1945), zawodowego rewolucjonisty, jak sam siebie określa. A czym się jako ów rewolucjonista zajmował – o tym od razu informuje tytuł książki. Czyli otrzymujemy pamiętnik nie tylko świadka epoki, lecz zarazem aktywnego uczestnika wydarzeń, które doprowadziły do polskiej transformacji ustrojowej. A choć pana Kalety nie można zaliczyć do pierwszej ligi tych, którzy obalili komunizm, to jednak daleko od nich nie odstaje - zna się z nimi osobiście, z większością jest „na ty”. I krótkie swoje opinie o nich (nie zawsze pozytywne) w książce też szczerze prezentuje.

Podczas lektury możemy wyodrębnić trzy jej aspekty.

Pierwszym i najbardziej wyeksponowanym jest zarys dziejów emigracji solidarnościowej – losów polskich emigrantów politycznych i ich wkładu w walkę z rządem PRL. Na tym tle mamy bardzo szczegółowo przedstawioną działalność autora, prawdziwego potentata (do czasu wielkiej wpadki!) w dziedzinie szmuglu sprzętu poligraficznego (i nie tylko poligraficznego) do Polski.

Za drugi aspekt książki możemy uznać osobiste dzieje autora i jego rodziny. Oraz jego poglądy polityczne, także na współczesność (wspomnienia spisał w 2014 r.). Przebijają przez nie rozgoryczenie i frustracja, co nawet autor dość akcentuje. Podsumowując swe życiowe dokonania na niwie zawodowej i politycznej, uważa się za człowieka niespełnionego i niedocenionego. A może raczej docenionego poniewczasie, gdy już najlepsze i niewykorzystane lata miał za sobą. Natomiast pominiętego w latach 90-tych ub. wieku podczas obejmowania stanowisk państwowych przez byłych opozycjonistów.
W tym miejscu pozwolę sobie potwierdzić subiektywny pogląd autora, że nadawałby się do służb specjalnych III RP. Dlaczego jednak ostatecznie tam nie trafił (pomimo kilku politycznych „zmian warty” jeszcze w latach 90-tych), to pozostaje tajemnicą, choć z treści książki można by wysnuć pewne wnioski i w tym zakresie.

Trzecim aspektem staje się wątek rozliczeniowy, i to w sferze materialnej. Autor stara się porównać środki finansowe formalnie przekazane przez Zachód - z tymi faktycznie skierowanymi na działalność opozycyjną w kraju i na emigracji, przy czym ów bilans jest bardzo daleki od wyjścia na zero. To w skali, nazwijmy ją, makro. A w mikroskali - autor pofatygował się prześledzić wyrywkowo dalsze losy sprzętu przerzuconego przez siebie do Polski (tego nieprzejętego przez Służbę Bezpieczeństwa PRL). I dochodził do wniosku, iż ów sprzęt poligraficzny nie zawsze docierał do najbardziej potrzebujących, za to niekiedy mógł się pojawiać się w obrocie na krajowym czarnym rynku.

Lektura jest więc ciekawa, chwilami wręcz pasjonująca. Uważam tylko, że po tę książkę powinny sięgnąć osoby już „wyrobione” historycznie i politologicznie. Niezależnie od wyznawanych przez siebie poglądów. Uzupełnią swoją wiedzę o bardzo ciekawe i szerzej dotąd nieznane szczegóły działalności opozycyjnej w czasach PRL.

Natomiast gdyby ktoś chciał się z niej dopiero zacząć uczyć naszej najnowszej historii, to otrzyma obraz tej historii - będący tłem dla tytułowych wspomnień - zdecydowanie i emocjonalnie jednostronny oraz pełen przemilczeń. 

niedziela, 21 sierpnia 2016

„Bohaterowie, renegaci, zdrajcy ...”. Autor: Paweł Wieczorkiewicz

Paweł Piotr Wieczorkiewicz „Bohaterowie, renegaci, zdrajcy ...”. Wydawnictwo LTW, Łomianki 2015.

Wydawnictwo LTW kontynuuje pośmiertną edycję utworów prof. Pawła Wieczorkiewicza (1948-2009). Tym razem mamy do czynienia ze zbiorem kilkudziesięciu felietonów historycznych, poświęconych różnym postaciom z historii Polski i Europy, żyjących w różnych epokach - od XVI do XXI wieku. Wszystkie te postacie łączy tylko jedno - odcisnęły się one na ówczesnych oraz późniejszych losach Polski i Polaków.

Bohaterem pierwszego chronologicznie felietonu jest ostatni Jagiellon na tronie Polski - król Zygmunt II August, a książkę zamyka krótki esej poświęcony postaci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wymieniać wszystkich tu raczej nie ma sensu, wybiórczo nadmienię tylko, iż opisanymi postaciami są również m.in. Bohdan Chmielnicki, Katarzyna Wielka (jedna z tylko dwóch kobiet w tym zbiorze, druga to Wanda Wasilewska), Józef Poniatowski, Józef Piłsudski, Józef Stalin, Edward Śmigły-Rydz, Ignacy Mościcki, Adolf Hitler, Władysław Sikorski, Nikita Chruszczow, Edward Gierek, Wojciech Jaruzelski i Lech Wałęsa.

Pan profesor napisał te felietony bardzo ciekawie, z właściwą sobie swadą, nie dbając o tzw. polityczną poprawność. Poznajemy też szczegóły biograficzne wcześniej nieznane, czasem natury intymnej i nie zawsze korzystne dla wizerunku opisywanej postaci.
Autor unika również przedstawiania swoich bohaterów i antybohaterów tylko w dwóch barwach, tj. czarnej i białej, zauważając przede wszystkim odcienie pośrednie, co czyni te postacie po prostu ludzkimi - takimi, jakimi były w rzeczywistości w swoim środowisku. Analizując prawidłowość ich wyborów i decyzji politycznych, autor stara się też odwzorować realia konkretnej epoki, unikając tzw. mądrości poniewczasie i oceny wyłącznie z perspektywy lat. Co bynajmniej nie oznacza, iż stroni od ostatecznej i współczesnej ich oceny w aspekcie interesów Polski. Nie unika też zasygnalizowania czytelnikowi wariantu historii alternatywnej - jeśli tylko taki wariant mieścił się w realiach epoki i można go było już ówcześnie antycypować.

Reasumując, książkę gorąco polecam wszystkim osobom choć tylko trochę zainteresowanym historią, ale też już ją „choć trochę” znającym. W felietonach, z natury rzeczy, bywa nieco skrótów myślowych (np. porównań czy odniesień do innych wydarzeń i postaci historycznych), których osoby „mniej zaawansowane” mogą nie zrozumieć, lub - co gorsza - zrozumieją je źle.

No i na koniec dwie konieczne poprawki edytorskie. Na str. 153 z lewej strony fotografii Józefa Ostrowskiego proszę poprawić długopisem rok urodzin na 1850 (jest błędnie 1880), a na str. 391 w 8-mym wierszu od dołu należy skorygować rok rezygnacji Edwarda Gierka z funkcji I Sekretarza KC PZPR na 1980 (jest błędnie 1981). 

„Między dwoma wrogami (...)". Autor: Paweł Wieczorkiewicz

Paweł Piotr Wieczorkiewicz „Między dwoma wrogami. Studia i publicystyka”. Wydawnictwo LTW, Łomianki 2014

Jest to zbiór rozproszonych uprzednio publikacji śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza, poświęconych historii Polski i ZSRR w pierwszej połowie XX wieku. Wspaniała okazja do pogłębienia wiedzy historycznej - nawet dla osób, którym ta problematyka jest już nieobca (albo przynajmniej tak im się wydaje).

Autor, opisując wydarzenia w ZSRR w okresie międzywojennym, przedstawia mało dotąd znane szczegóły dot. tzw. Wielkiego Terroru i Wielkiej Czystki, charakteryzuje kadry kierownicze organów bezpieczeństwa państwa, w których początkowo dominowali ... Polacy i polscy Żydzi.
A Polaków w Rosji radzieckiej było całkiem sporo i niekoniecznie rekrutowali się oni z kadr SDKPiL czy PPS-Lewicy. W 1915 r., gdy wojsko carskie opuszczało teren Królestwa Polskiego, w głąb Rosji ewakuowano również wiele instytucji wraz z polskimi pracownikami i ich rodzinami. Ludzie ci potem jakoś się w Rosji urządzili, tam też zastały ich obie rewolucje 1917 r., a część z nich uległa propagandzie bolszewickiej.

Paweł Wieczorkiewicz zwraca również uwagę na - najczęściej przemilczaną lub niedocenianą przez historyków - rolę tajnych służb w kształtowaniu polityki. Ukazuje zgubny wpływ radzieckiego agenta na politykę zagraniczną ministra Józefa Becka, którego ów agent był podwładnym i bliskim doradcą. Wskazuje też na infiltrację polskiego rządu emigracyjnego w Londynie przez służby radzieckie - dwóch jego ministrów miało być radzieckimi agentami. Ale także domaga się przywrócenia polskim ulicom patrona w osobie ... Mariana Buczka, który i owszem, był działaczem KPP, ale jako usytuowany w tej partii agent polskiej policji politycznej.

Odnosząc się do błędnej polityki zagranicznej w okresie międzywojennym, autor głównie wytyka przystąpienie Polski do wojny w 1939 r. w możliwie najmniej korzystnej konfiguracji politycznej, co skutkowało największą katastrofą w dziejach Polski - jeszcze większą i szybszą niż to miało miejsce w przypadku nieudanej Insurekcji Kościuszkowskiej. Autor nie waha się stwierdzić, iż Polska powinna w 1939 r. przyjąć propozycję Hitlera, tj. oddać Gdańsk (i tak wówczas niepolski), zgodzić się na wybudowanie eksterytorialnej autostrady przez polskie Pomorze, podpisać z Niemcami 25-letni pakt o nieagresji oraz przystąpić do Paktu Antykominternowskiego. Historia Europy i Świata potoczyłaby się wówczas inaczej, a w przekonaniu autora - dla Polski na pewno łaskawiej, jeśli nie wręcz pomyślnie.
Trudno nie zgodzić się ze słusznością tego „obrazoburczego” poglądu, po pierwsze - odwzorowując stan polityki czołowych państw europejskich i Japonii z pierwszej połowy 1939 r. (do czasu sfinalizowania paktu Ribbentrop - Mołotow), a po drugie - mając na względzie ostateczny, faktyczny „bilans zamknięcia” sytuacji Polski w dn. 9 maja 1945 r. (przy czym jako „bilans otwarcia” przyjmując stan Rzeczypospolitej z dn. 31 sierpnia 1939 r.).

Nie chcąc sprzymierzyć się z jednym łotrem przeciwko drugiemu (wówczas zbrodniarzowi dużo, dużo większemu!) padliśmy ofiarą obydwu. I dopiero ich wzajemny zbrojny konflikt (jak najbardziej wcześniej do przewidzenia) spowodował, iż w ogóle uszliśmy z życiem, choć terytorialnie, demograficznie i ekonomicznie potrzaskani, a politycznie zgnojeni (aż do 1956 r.). A nasi zachodni sojusznicy zachowali się - w kontekście najżywotniejszych interesów Polski - tylko niczym kulturalni kibice podczas meczu (tzn. trochę poklaskali, trochę byli zasmuceni i oburzeni, ale to wszystko - jedynie werbalnie). 

czwartek, 18 sierpnia 2016

„Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej”. Autor: Andrzej Leder

Andrzej Leder „Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej”.
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014.

Autor w sposób naukowy - z pozycji przede wszystkim filozofa, psychologa i socjologa, a dopiero potem historyka - naświetla przemiany społeczno-ekonomiczne zaistniałe w Polsce w latach 1939-1956, jak również trwające po dzień dzisiejszy ich skutki.
Dlaczego rewolucja „prześniona”? Ano dlatego, że dokonali jej bez naszego przyzwolenia, za nas, ale i dla nas (czego dowodzi p. Leder) ludzie OBCY - narodowi socjaliści Hitlera i narodowi komuniści Stalina. Nie była to rewolucja „wyśniona”, bo o niej nie marzyliśmy. Nie była też „przespana”, gdyż jakiś polski udział również się w niej zaznaczył. A zatem - rewolucja prześniona.
I oczywiście rewolucja a nie ewolucja, gdyż brutalną siłą zburzono stary porządek i wprowadzono nowe prawa.
Polska w latach 1939-56 została wręcz przeorana w wymiarze społeczno-ekonomicznym. Autor wymienia trzy główne „działy” dokonanej wtedy transformacji.

Pierwszym z nich stało się zniknięcie z Polski mniejszości narodowych, w tym przede wszystkim Żydów - obecnych w naszym kraju przez prawie tysiąc lat. Byli to „wewnętrzni” sąsiedzi, z którymi nasi przodkowie żyli... różnie. Nie zawsze najlepiej, a czasami wręcz fatalnie. Autor koncentruje się na ekonomiczno-społecznych skutkach Holocaustu, wskazuje m.in. bardzo realne choć niezamierzone korzyści, jakie przyniósł on ludności polskiej (lokale, nieruchomości, miejsca pracy).
Jeśliby ktoś teraz, czytając te słowa, oburzył się, to niech się przez chwilę zastanowi nad „co by było, gdyby było”. Krótko i zwięźle rozważmy taki alternatywny wariant historii. Niemcy zachowali więcej człowieczeństwa i nie zdecydowali się na „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” - nie było konferencji w Wannsee, albo zapadły na niej inne ustalenia. A więc w 1944 r. i w 1945 r. w polskich miastach runęły mury zatłoczonych gett i ich mieszkańcy (w łącznej liczbie ponad miliona osób) pragną natychmiast powrócić do swoich przedwojennych mieszkań, domów, oraz odzyskać swoje zakłady pracy, jakimi najczęściej były sklepy, warsztaty rzemieślnicze, hurtownie, drobne przedsiębiorstwa rolno-spożywcze, itp. itd. Czy te obiekty czekały na ich powrót? Czy nowi lokatorzy, właściciele i zarządcy przyjęliby tych starych z otwartymi rękami? Pytania tyleż wstydliwe co retoryczne.

Drugim „działem” prześnionej rewolucji było zniknięcie ziemiaństwa z polskiej wsi. Wszystkie pałace, dwory i dworki znacjonalizowano dekretem PKWN o reformie rolnej, a ich mieszkańców (tych, którzy nie zdążyli lub nie chcieli uciec) przymusowo powysiedlano i niekiedy uwięziono. A ziemię przekazano chłopom bezrolnym i małorolnym - przy często „ambiwalentnej” ich postawie.
Autor przedstawia te wydarzenia na tle relacji „pan - chłop” w dwudziestoleciu międzywojennym, sięga też prawie sto lat wstecz, w czasy rabacji galicyjskiej w 1846 r.  I, powiedzmy sobie szczerze, w przeszłości bywało, że pan wyzyskiwał chłopa, pogardzał nim i bywał wobec niego okrutny. A chłop bezrolny lub małorolny był zacofany, niepiśmienny, wobec pana żywił głęboko skrywaną nienawiść, a gdy mógł znaleźć dla niej ujście, to też bywał okrutny, nawet jeszcze bardziej niż pan. Reforma rolna PKWN stała się więc w istocie nie reformą lecz rewolucją agrarną - przy na ogół biernej, przyzwalającej postawie polskiego chłopstwa.

Trzeci „dział” transformacji to upaństwowienie i industrializacja gospodarki, realizowane w warunkach terroru politycznego. Powstało nowe społeczeństwo, głównie na skutek migracji ludności wiejskiej do miast - do nowych, masowo tworzonych miejsc pracy w hutach, kopalniach i przemyśle maszynowym. Terror miał na celu tresurę polityczną - całkowite podporządkowanie się robotników nowej władzy także i w wewnętrznym przekonaniu (terror szedł bowiem w parze z indoktrynacją ideologiczną).
Nowa, w pierwszym pokoleniu „klasa robotnicza” nie stała się jednak ostoją i społecznym zapleczem nowego systemu, jak to sobie uroili jego twórcy. Wymuszone uprzemysłowienie kraju spowodowało powstanie „industrialnych folwarków”, czyli dużych socjalistycznych przedsiębiorstw zarządzanych właśnie jak ... folwarki. To porównanie użyte przez autora uznaję jednak tylko za częściowo słuszne, ponieważ przedwojenny folwark był z natury rzeczy zarządzany racjonalnie (jeśli zdarzały się wyjątki, to tylko potwierdzające tę regułę). Natomiast przedsiębiorstwa państwowe epoki PRL stosowały zazwyczaj „ekonomię księżycową”, będącą konsekwencją gospodarki nakazowo-rozdzielczej w skali makro. Powodowało to coraz nowe problemy ekonomiczne, a w ich w następstwie niezadowolenie i opór społeczeństwa. Czy jednak protestujący w swej większości przewidzieli finalny efekt protestów, w tym jego prawno-ekonomiczne skutki dla nich samych, to już zupełnie inna bajka.


środa, 17 sierpnia 2016

"Testament". Autor: Baruch Milch

Baruch Milch „Testament”. Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.

Klasyczny (i drastyczny) przykład literatury pamiętnikarskiej. Autor (ur. 1907 r.) to polski Żyd z Podola, przedwojenny lekarz. Inteligent w pierwszym pokoleniu, pochodzący z nieźle sytuowanej rodziny rzemieślniczej - Żydów niezasymilowanych (w domu rozmawiano w jidysz). Stąd, mimo polskiej matury, jego język polski jest nieco chropawy, ale przecież nie walory literackie świadczą o doniosłości tego pamiętnika.
Latem 1943 r. autor siedzi ukryty, wraz ze szwagrem (również lekarzem), na strychu wiejskiego budynku gospodarczego i czeka na nadejście Armii Radzieckiej. Ma dużo wolnego czasu, choć spędzanego w nieustającym stresie. Przelewa wtedy na papier swoją biografię oraz różnorakie wspomnienia i osobiste refleksje. Tak właśnie powstał ten pamiętnik - po wielu latach (w 1988 r.) „odkryty” w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego.

Pierwszym (chronologicznie) wątkiem tematycznym są dzieje galicyjskiej społeczności żydowskiej podczas I wojny światowej i w okresie II Rzeczypospolitej, opisane z uwzględnieniem (a nawet zaakcentowaniem) pełzającego polskiego antysemityzmu. Autor doświadcza go osobiście - nie może podjąć studiów medycznych w Polsce, a po ich ukończeniu w czeskiej Pradze, ma w Polsce duże kłopoty z nostryfikacją dyplomu i podjęciem praktyki lekarskiej (mimo braku lekarzy w przedwojennej Polsce, szczególnie na prowincji).

Przez opis tzw. pierwszej okupacji sowieckiej (od końca września 1939 r. do zajęcia Podola przez Niemców latem 1941 r.) Baruch Milch nieco się prześlizguje. Wygląda na to, że gdyby nie siłą wprowadzane radzieckie „reformy” ustrojowe, to nawet by wolał tę nową rzeczywistość niż dawną polską, przedwojenną.

Atak Niemiec na ZSRR (22 czerwca 1941 r.) zastaje go w Tłustem - małym, kilkutysięcznym miasteczku na Podolu, którego ludność stanowią Polacy, Ukraińcy i Żydzi (mniej więcej po 1/3). Jest tam uznanym lekarzem, co w ostatecznym rozrachunku uratuje mu (ale nie jego najbliższej rodzinie) życie.

O Holokauście wiemy bardzo dużo. Znamy (w przybliżeniu) kilkumilionową liczbę żydowskich ofiar, orientujemy się (z grubsza), jak hitlerowcy dokonali, na skalę masową i w sposób „przemysłowy”, tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.
Ale nie wszyscy mają świadomość, jak dokonywano Holokaustu w mikroskali, na małomiasteczkowych żydowskich społecznościach. A to właśnie Baruch Milch przedstawia, niejako „na gorąco”, w swoim pamiętniku. Drobiazgowo i szczegółowo opisuje ludzkie zezwierzęcenie i zbydlęcenie, na żywo przez niego obserwowane u Niemców, Ukraińców, a nawet niektórych Żydów (przedstawicieli wysługującego się Niemcom samorządu żydowskiego i policji pomocniczej).
Źle napisałem, używając powyżej wyrazów „zezwierzęcenie i zbydlęcenie” - w ten sposób obrażam zwierzęta, bydło. Ale chyba nie ma w ludzkim języku właściwego określenia na tamte szatańskie zachowania już nie poszczególnych psychopatycznych jednostek, ale całych ludzkich zbiorowości. A książka zawiera bardzo drastyczne opisy właśnie takich patologicznych zachowań - w tym kontekście nie jest przeznaczona dla czytelnika o słabych nerwach.

O ile w niektórych osobistych refleksjach (ogólnospołecznych, historycznych, etc.) Baruch Milch się niekiedy myli, to w opisie przeżywanych zdarzeń jest wiarygodny aż do bólu. Świadczy m.in. o tym okoliczność, że i samego siebie absolutnie nie oszczędza - nic nie przemilcza. Bynajmniej nie chce się przedstawić czytelnikowi jako ocalały z rzezi bohater. Ukrywani na strychu siedzą wraz ze szwagrem jako dwaj upodleni, także z wielkimi wyrzutami sumienia, zgnojeni mężczyźni. Gdyż Holokaust to nie tylko fizyczne wyniszczenie kilku milionów ludzkich istnień. To degradacja ludzkich charakterów, obserwowana także u osób walczących o swoje ocalenie. Degradacja postępująca stopniowo i dość powoli - w miarę jak Niemcy i ich ukraińscy pomocnicy systematycznie zaciskali swoim żydowskim ofiarom obręcz śmierci.

Do Polaków autor odnosi się - „letnio” (w skali temperatury od „zimno” do „gorąco”). Współczuje ich wojennemu losowi, ale nie wybacza im antysemityzmu. Jest szczerze wdzięczny dwóm polskim rodzinom za uratowanie życia, ale jednocześnie przypadkowo podsłuchuje wyraźnie antysemickie rozmowy innych tamtejszych Polaków (toczone przecież w pamiętnym roku 1943).


Nie napiszę „przyjemnej lektury”, gdyż to lektura fragmentami wręcz straszna. Ale dla osób uważających się za myślące - wskazana (z uprzednim zastrzeżeniem, że raczej nie dla czytelnika o słabych nerwach). 

wtorek, 16 sierpnia 2016

"Żydzi (...)". Autor: Piotr Zychowicz

Piotr Zychowicz „Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie”. Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2016

Kolejny, już piąty, księgarski bestseller Piotra Zychowicza. Jest on inny niż poprzednie cztery. Książka zawiera głównie teksty już w minionych latach opublikowane, rozproszone jednak w prasie, nazwijmy ją - opiniotwórczej.
Znaczna część owych tekstów nie jest zresztą autorstwa samego Piotra Zychowicza - stanowią je wywiady, jakie przeprowadził ze znawcami tytułowej problematyki - historykami, politykami, świadkami epoki Holokaustu.
Rozmówcy przedstawiają dużo interesujących, często szerzej nieznanych lub przemilczanych argumentów - aby obalić (lub utrwalić) wiele pokutujących stereotypów czy mitów. I ci rozmówcy, starannie wybrani przez Zychowicza, często pozostają względem siebie w sporze, zwalczając nawzajem swoje poglądy. Ale dzięki wyborowi dokonanemu przez Zychowicza (być może występującego także w roli moderatora, tego się już raczej nie dowiemy) jest to spór czysto akademicki - na argumenty stricte merytoryczne i bez ataków ad personam.
Wymienionych wywiadów przeprowadzonych przez Piotra Zychowicza oraz jego własnych krótkich esejów historycznych jest w książce łącznie 47. Wszystkie zredagowane lekkim piórem Pana Piotra, czyta się je łatwo i z rosnącym zainteresowaniem. Sam autor - redaktor pilnuje swojej bezstronności, podkreślając, iż nie jest ani antysemitą, ani filosemitą. I to prawda. Potwierdza to zarówno dobór interlokutorów, z którymi rozmawiał, jak i analiza treści jego tekstów własnych.

Tyle o „stronie organizacyjnej” książki. Teraz, gwoli dalszego zaciekawienia, będzie ciut o meritum.
Szoku doznajemy już podczas lektury pierwszego rozdziału - wywiadu z żydowskim profesorem uniwersytetu w Tel Awiwie. Wg tego żydowskiego historyka nie można mówić narodzie żydowskim wypędzonym z Palestyny przez Rzymian. Rzymianie, i owszem, Żydów prześladowali, ale ich stamtąd nie wypędzili.
Natomiast judaizm był w okresie od II wieku p.n.e. aż do IV wieku n.e. uniwersalną religią monoteistyczną (tak jak później chrześcijaństwo, a jeszcze później także islam), bynajmniej nie ograniczoną tylko do rodaków - potomków 12 synów Jakuba-Izraela. Na judaizm nawracały się całe narody i królestwa: m.in. w Jemenie, Afryce Północnej i państwie Chazarów (ludu tureckiego). I to właśnie owi azjatyccy żydzi (wyznawcy judaizmu), nie będący jednak Żydami etnicznymi, zepchnięci przez Dżyngis-chana na zachód, do Europy, dali początek europejskiej diasporze żydowskiej. I dalej (cyt., str. 16) „ Otóż kaganat chazarski podbił ziemie zamieszkane przez Słowian. Mniej więcej w okolicach Kijowa. 25 procent polskich Żydów to potomkowie tych Słowian, którzy przyjęli judaizm od swoich chazarskich władców.”.

100-25=75. Z „prostego” rachunku wynika więc, że pozostałe ¾ polskich przedwojennych (a raczej przedrozbiorowych) Żydów to potomkowie Chazarów i podległych im ludów azjatyckich, ale nie Żydów właściwych, znanych nam ze Starego i Nowego Testamentu.
Żydowscy uchodźcy do Polski piastowskiej przed prześladowaniami religijnymi w Europie zachodniej też, i owszem, zdarzali się. Ale to nie oni stanowili masę wyznawców judaizmu w przedrozbiorowej wielonarodowej Rzeczypospolitej.

Natomiast większość Żydów - żydów mieszkających w Palestynie przeszła z czasem … na islam, na skutek odpowiednich perswazji wyznawców proroka Mahometa, w tym zastosowania wobec takich konwertytów przywilejów ekonomicznych.
Reasumując, ów telawiwski profesor konkluduje, iż dzisiejszymi potomkami biblijnych Żydów są bardziej Palestyńczycy niż współcześni obywatele Izraela, których rodzice i dziadkowie przybyli tam w XX w. z Europy i Ameryki.
Prawda, że to dość szokujące? Osobiście o podobnej teorii już coś niecoś wcześniej słyszałem, ale nie wiedziałem, że głosi ją m.in. znany żydowski historyk.
Znając reguły (a raczej brak reguł) Internetu, z góry zastrzegam, że ja istnienie powyższej teorii jedynie sygnalizuję, bynajmniej jej jednak nie popierając (ani zresztą zwalczając). Po prostu - zastanawiam się nad nią. Merytoryczne wnioski niechże wyciągają kompetentni badacze starożytnych tekstów pochodzących z Bliskiego Wschodu, jakich nie brakuje. I takich badaczy, i takich tekstów.

To powyższe zastrzeżenie podpieram cytatem z, na odmianę, ostatniego już rozdziału książki.
Cyt., str. 450 „Historyk, który się nie uczy, nie wyciąga nowych wniosków ze swoich badań, powinien rzucić ten zawód i zająć się myciem szyb na stacji benzynowej.”.

Natomiast do tematyki II wojny światowej, zdecydowanie dominującej w treści większości rozdziałów książki, zdecydowanie pasuje wypowiedź żydowskiego historyka (cyt. str. 449): „Trzeba to powiedzieć otwarcie: żadna społeczność, żaden naród nie wyszedł z bagna, jakim była II wojna światowa, całkowicie czysty. W życiu nigdy nie ma tak, że wszyscy przedstawiciele danej społeczności są święci. Dotyczy to także Żydów.”.

Życzę przyjemnej (w znaczeniu ciekawej i łatwej w odbiorze) oraz nieprzyjemnej (z uwagi na wskazanie wielu także polskich grzechów) lektury.

PS

Osobom słabszym z ortografii, które być może zdziwiły się, iż raz pisałem przez „Ż”, a raz przez „ż”, uprzejmie przypominam, że o Żydach jako członkach narodu żydowskiego należy pisać z dużej litery, a o żydach jako osobach wyznających judaizm - z małej. Kto nie wierzy, niech sprawdzi w słowniku ortograficznym. 

niedziela, 14 sierpnia 2016

„Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina”. Autor: Adam Zamoyski

I jeszcze jeden wpis rocznicowo-okolicznościowy (15 sierpnia)

Adam Zamoyski „Warszawa 1920. Nieudany podbój Europy. Klęska Lenina”.
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009

Autor, niewątpliwie pochodzenia polsko-arystokratycznego, jest jednak historykiem brytyjskim, a omawiana książka stanowi tłumaczenie z jęz. angielskiego. I napisana została z myślą o czytelniku anglosaskim, który o tematyce określonej w tytule nie wie prawie nic lub zupełnie nic. Mamy więc b. skrótowo nakreślone tło historyczne tytułowych wydarzeń (głównie na początku i końcu książki), ale już sam opis owych wydarzeń – to maestria. W narastającym napięciu czytamy o przebiegu walk, towarzyszymy naszym żołnierzom podczas ich ofensywy, defensywy i znów ofensywy. Zaciskamy pięści, gdy poznajemy okrucieństwo i niekonwencjonalny sposób prowadzenia wojny przez przeciwnika. Ze zrozumieniem odnosimy się do informacji, że i my potrafiliśmy odpłacać „pięknym za nadobne”.

Książka w zasadzie stanowi chronologiczny opis stoczonych batalii, ale jakże odmienny od często spotykanych w tzw. literaturze przedmiotu. Lekki styl, niezbędne dane liczbowe i techniczne podawane w sposób przejrzysty także dla czytelnika bez zainteresowań militarystycznych – wszystko to powinno zachęcić osoby pragnące dokładnie poznać przebieg wojny polsko-bolszewickiej lat 1919 i 1920 (czyli dość szczegółowo, ale nie jak na studiach w akademii wojskowej).

W drugim tle Adam Zamoyski prezentuje uczestników wydarzeń – zarówno ich indywidualne sylwetki, jak i w opisie socjologicznym (masy żołnierskie). I to po obu stronach frontów. Tak – frontów, a nie frontu. Działania wojenne toczyły się bowiem na dwóch frontach. Wg optyki rosyjskiej: na froncie zachodnim i południowo-zachodnim.
Autor skrótowo przedstawia również dalsze, powojenne losy polskich i rosyjskich dowódców (dla czytelnika zachodniego raczej nieznane). Polscy oficerowie zginęli w 1940 r. w Katyniu i in. miejscach kaźni, a radzieccy – w latach 1937 i 1938 również w ZSRR, rozstrzelani w ten sam sposób, być może niekiedy nawet przez tych samych oprawców. Ze wszystkich ważniejszych komandirów wojujących z Polską, stalinowski Wielki Terror przeżyli tylko Budionny i Woroszyłow.

Książka jest bogato ilustrowana fotografiami, wprawdzie w większości małymi, ale za to dość ostrymi. Wystarczy więc wziąć do ręki lupę i możemy spojrzeć w twarze naszych dziadków i pradziadków, a także ich śmiertelnych wrogów. Śmiertelnych – gdyż jeńców to oni raczej nie brali, a jeśli już, to tylko po to, aby bezbronnych wyrżnąć.


„Wojna o polskie Kresy 1918-1921. W walce o niepodległość i terytorium państwa. Walki z czerwoną Rosją, Ukraińcami i Litwinami”. Autor: Lech Wyszczelski

A teraz wpis rocznicowo-okolicznościowy (15 sierpnia).

Lech Wyszczelski „Wojna o polskie Kresy 1918-1921. W walce o niepodległość i terytorium państwa. Walki z czerwoną Rosją, Ukraińcami i Litwinami”. Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2013

Zdecydowana przewaga militariów nad politycznym, społecznym i ekonomicznym aspektami wojen toczonych przez dopiero co wskrzeszone państwo polskie. Widać to zwłaszcza w opisie wojny najważniejszej, tj. polsko-bolszewickiej lat 1919-1920. Poznajemy bardzo zawężony opis tej wojny - widzianej oczami sztabowca. Dokładnie wymienione i wyliczone siły własne i przeciwnika, stoczone bitwy i potyczki, ofensywa, odwrót i kontrofensywa, strategia i taktyka, sukcesy i porażki dowódców polskich i radzieckich – wszystko to w książce znajdujemy chyba aż w nadmiarze. Czytelnik wręcz się gubi w tych militarnych szczegółach. Książka chwilami przypomina podręcznik taktyki w akademii wojskowej.

Pierwsze rozdziały poświęcone walkom z Ukraińcami i Litwinami również rozczarowują. Autor, i owszem, chronologicznie oraz bardzo dokładnie przedstawia obraz zmagań wojskowych, po macoszemu jednak traktuje pozamilitarne ich aspekty. Nie przedstawia genezy świeżej niepodległości dwóch państw ukraińskich (URL i ZURL) oraz Litwy, nie daje nawet zarysu złożoności ich sytuacji społeczno-ekonomicznej i narodowościowej. Ciekawią za to szczegóły „buntu” generała Żeligowskiego w 1920 r. i zajęcia przezeń Wileńszczyzny. Marszałek Piłsudski tak to skutecznie utajnił, że nawet wyżsi oficerowie podlegli generałowi uwierzyli w tę „samowolę” i mieli opory z wykonaniem rozkazu marszu na Wilno.

Reasumując, tło polityczne trzech tytułowych wojen – ledwie zamarkowane. W szkolnym podręczniku historii znajdziemy na ten temat więcej informacji. O brutalności toczonych walk, martyrologii jeńców wojennych, postępowaniu z ludnością cywilną na opanowanych terenach – zupełnie nic. Polrewkom i Galrewkom – niewarte opisów.

A zatem książkę tę polecam tylko pasjonatom historii wojskowości, lubiącym śledzić na mapach ruchy wojsk polskich i przeciwnika, porównywać siły walczących stron, oceniać zachowania dowódców armii i dywizji. Tacy na pewno się nie rozczarują. Ale osoby pragnące poznać całościowy obraz wojny polsko-bolszewickiej powinny sięgnąć po literaturę przedmiotu autorstwa innych historyków, choćby i niepolskich - np. Normana Daviesa czy Adama Zamoyskiego. 

czwartek, 11 sierpnia 2016

„Pakt Piłsudski-Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium”. Autor: Piotr Zychowicz

Piotr Zychowicz „Pakt Piłsudski-Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium”. Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2015.

Osoby znające choć trochę historię, już z samego tytułu książki wiedzą, że traktuje ona o wojnie polsko-bolszewickiej lat 1919-1920 i jej następstwach. Jest to ze swadą napisany esej historyczny, łatwy w odbiorze, przybliżający nam wydarzenia sprzed prawie 100 lat, czyli z epoki naszych dziadków i pradziadków. Poznajemy istotę i tło polityczne strategicznych decyzji militarnych marszałka Piłsudskiego, kulisy rokowań w Rydze - prowadzących do zawarcia zawieszenia broni w październiku 1920 r. i podpisania traktatu pokojowego w marcu 1921 r.  Dowiadujemy się też o losach ok. 1,5 mln ludności polskiej pozostawionej po radzieckiej stronie granicy wytyczonej traktatem ryskim. Wszystko to autor opisuje emocjonalnie i dość szczegółowo, przywołując prace wybranych i uznanych historyków, jak również wspomnienia osób żyjących w tamtych czasach. Choćby dlatego tej książki nie przeczytać – nie można. Ja sam, choć uważam się za obeznanego z historią Polski, zostałem dopiero przez p. Zychowicza „oświecony” w zakresie zachowania się marszałka Piłsudskiego podczas negocjacji ryskich, w których osobiście nie uczestniczył, ale o których przebiegu był na bieżąco informowany i – gdyby bardzo chciał – zdołałby wpłynąć na ich finalny rezultat.

Pan Piotr (bardzo słusznie) narzeka na niski poziom wiedzy historycznej przeciętnego współczesnego Polaka - a więc jedno ze swoich ustaleń powinien ciut bardziej objaśnić, choćby przypisem. Wspomniał mianowicie, że wskaźnik kolektywizacji chłopskich gospodarstw na Marchlewszczyźnie był bardzo niski w porównaniu z innymi rejonami ZSRR. Kto dziś ma pojęcie, co to była owa Marchlewszczyzna (istniejąca w ZSRR w latach 1925-1935), czy Dzierżyńszczyzna (istniejąca w ZSRR w latach 1932-1937), niech teraz podniesie rękę. Lasu podniesionych rąk nie widzę. Nawet program Word nie wie i te wyrazy podkreśla mi teraz na czerwono. Zainteresowanych odsyłam do lektury „Zapomnianego ludobójstwa (…)” Nikołaja Iwanowa, już tu wcześniej omówionego.

Piotr Zychowicz przyrównuje traktat ryski do IV rozbioru Polski – motywując to tym, iż pokój w Rydze stworzył Polskę dla Polaków rozumianych w znaczeniu „plemiennym”, grzebiąc wielonarodową Rzeczpospolitą, która upadła w drugiej połowie XVIII w., ale o której odrodzenie – w granicach sprzed I rozbioru - bili się powstańcy listopadowi i styczniowi w wieku XIX. Aby przyznać panu Piotrowi oczywistą rację wystarczy porównać mapy Polski z 1772 r. i 1921 r. Ale tu zdobędę się też na małą uszczypliwość – jeśliby uznać, że w 1921 r. doszło do rozbioru Polski, to jednak nie do czwartego, lecz już piątego. Gdyż czwarty miał miejsce na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r.

W książce znajdujemy też sporo opisów możliwych wydarzeń alternatywnych – co by było, gdyby Piłsudski dobił bolszewików w 1919 r. w przymierzu z Antonem Denikinem, albo uczynił to w 1920 r. w przymierzu z Piotrem Wranglem. Jak również, czego by nie było, gdyby na czele polskiej delegacji w Rydze nie stali uczniowie Dmowskiego i Witosa. Można się z taką historią alternatywną wg pana Piotra Zychowicza zgodzić lub nie.
Ja, generalnie, od historii alternatywnej nie odżegnuję się, ba – wręcz ją bardzo lubię. Buduje się w niej piętra, z których jednak każde następne może być już coraz mniej prawdopodobne. Przykładowo – autor twierdzi, że w kampaniach 1919 r. i 1920 r. mogliśmy pójść dalej na wschód, dobić czerwonych we współdziałaniu z białymi, a nawet zdobyć Moskwę. Tak, tu się z panem Piotrem zgadzam (zwłaszcza w odniesieniu do 1919 r.).
Natomiast nie wierzę, żeby tak odrodzona biała Rosja wpadła w długoletni porewolucyjny i powojenny chaos, oraz żeby zgodziła się na swoją zachodnią granicę sprzed 1772 r. Wręcz przeciwnie - uważam, że Wojsko Polskie niechcące powrócić za Bug i Zbrucz, tj. do wschodnich granic Królestwa Kongresowego i Galicji Wschodniej, rychło zostałoby uznane za armię najeźdźczą. W Rosji rozpętałaby się antypolska histeria. Przypomnijmy, że w 1920 r. nawet bolszewicy nieco zagrali na nacjonalistycznej, antypolskiej nucie, ściągając do swoich szeregów byłych carskich oficerów (pomimo ze wtedy na południu Rosji ciągle pozostawał niepokonany Piotr Wrangel). I paradoksalnie, owa antypolska nagonka pomogłaby nawet przyspieszyć zakończenie rosyjskiej smuty - skonsolidowałaby wszystkich Rosjan do walki z Polską. A Rosja była wówczas rezerwuarem milionów żołnierzy – wyćwiczonych i doświadczonych na frontach I wojny światowej. Odpowiednio zmotywowani (rosyjskim patriotyzmem i obietnicą amnestii za wcześniejsze dezercje, zbrodnie i walkę w szeregach Armii Czerwonej) licznie ruszyliby na Polskę pod dowództwem białych oficerów. Reszty dokonałyby zimowy klimat Rosji, jej przestrzenie oraz jednak słabość dopiero co odrodzonej Polski. A państwa Ententy nawet nie kiwnęłyby palcem, aby wspomóc Polskę w wojnie z Rosją białą, to chyba jasne.

Wygląda więc na to, że tajny pakt „Piłsudski-Lenin” wcale nie okazał się dla Polski takim najgorszym rozwiązaniem. Czego oczywiście nie można powiedzieć o traktacie ryskim z 1921 r. – wskazując jego konsekwencje oraz wieszając psy na jego polskich negocjatorach pan Piotr Zychowicz ma 100 % racji.

I jeszcze jedna refleksja odnośnie paktu „Piłsudski-Lenin”, słusznie uznanego przez autora za praprzyczynę wydarzeń 17 września 1939 r., a nawet powstania PRL. Ale ten wniosek p. Zychowicz wyciągnął już z historii rzeczywistej, choć sam w swoich książkach gorąco zachęca, aby starać się myśleć kategoriami opisywanych czasów. Owszem, pan Piotr wskazuje ówczesnych nielicznych Polaków i białych Rosjan, którzy przedstawili polityczne prognozy, jakie się później sprawdziły.
Ale przecież, na miły Bóg, tak wcale być nie musiało! Chyba pan Piotr Zychowicz nie jest wyznawcą ortodoksyjnego determinizmu historycznego! Rozwój (lub regres) bolszewizmu mógł pójść w zupełnie innym kierunku. Przecież historia potoczyłaby się na pewno inaczej, gdyby nie złowrogi fenomen Stalina. Gdyby np. do rzeczywistej władzy w ZSRR doszli tacy „prawicowi” bolszewicy, jak Rykow czy Bucharin. Albo gdyby marszałek Tuchaczewski zdecydował się zostać „rosyjskim Bonapartem”. Albo gdyby Stalin zmarł śmiercią naturalną (rak, zawał, wylew, etc.) jeszcze przed 1939 r.  W tych przypadkach doszłoby raczej do „rozwodnienia komunizmu”, ciągłej ewolucji tego systemu w kierunku gospodarki faktycznie wolnorynkowej, oczywiście przy zachowaniu fasady i haseł „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej”. Czyli mniej więcej do tego, co dziś obserwujemy w kapitalistycznej Chińskiej Republice Ludowej, rządzonej przez partię komunistyczną.

Gdyby nie radziecki komunizm, to – zgodnie z poglądem p. Zychowicza wyrażonym w książce – taki np. Hitler nie miałby racji bytu, aby dojść w Niemczech do władzy. No, powiedzmy. Ale gdyby nie Stalin i jego oprawcy, to również w latach 30. ubiegłego wieku ZSRR stałby się państwem innym niż znane nam z historii.
Gdyby historia potoczyła się inaczej… Załóżmy, że pan Piotr Zychowicz w swoich książkach opisywałby wtedy „alternatywny” rozwój wydarzeń – wielki głód i wielki terror lat 30. w ZSRR, które pochłonęły miliony ofiar (nie oszczędzając przy tym i starych bolszewików), a po stronie niemieckiej Holocaust i hitlerowskie obozy śmierci, które spowodowały zagładę kolejnych milionów. Jak by wtedy reagowali czytelnicy takich tekstów? Pytanie retoryczne.


Naprawdę gorąco zachęcam do lektury. Oprócz znacznego poszerzenia wiedzy historycznej, książka Piotra Zychowicza sprowokuje do również takiego, jak tu powyżej, „pogdybania”. A to już jest ciekawe intelektualne wyzwanie. 

„Opcja niemiecka. Czyli jak polscy antykomuniści próbowali porozumieć się z III Rzeszą”. Autor: Piotr Zychowicz

Piotr Zychowicz „Opcja niemiecka. Czyli jak polscy antykomuniści próbowali porozumieć się z III Rzeszą”. Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2014.

Autor konsekwentnie przedstawia wykład, jak należało w pierwszej połowie XX wieku rozumieć polską rację stanu i wytyka błędy naszych politycznych przywódców. W tym kontekście książkę można potraktować jako kontynuację „Paktu Ribbentrop-Beck”. W tamtej publikacji Piotr Zychowicz ukazał zmarnowaną, realną okazję skierowania przez Polskę w 1939 r. losów Europy i Świata na inne tory niż to faktycznie nastąpiło. W niniejszej natomiast koncentruje się na możliwościach zminimalizowania polskich strat (ludnościowych i materialnych) w drodze różnych form kolaboracji z okupantem niemieckim. Odkrywa przy tym mnóstwo (dla przeciętnego czytelnika) białych plam w najnowszej historii Polski, opisuje fakty (powtarzam: fakty) dotychczas przez historyków z premedytacją przemilczane bądź przedstawiane tendencyjnie.

Autor bynajmniej nie relatywizuje zbrodniczych poczynań okupanta. Pisze o nich bez ogródek i potępia je jednoznacznie. Jako podstawową przyczynę wskazuje patologię charakterów Hitlera i Himmlera, odrzucających propozycje innej, bardziej rozumnej „Polenpolitik” - wysuwane przez wielu nazistowskich i wojskowych przywódców, generalnego gubernatora Hansa Franka nie wyłączając. Owe propozycje znajdą zrozumienie na szczytach władzy III Rzeszy dopiero pod koniec 1944 r., tj. w sytuacji gdy morze przelanej polskiej krwi oraz sytuacja militarna Niemiec uczynią je już całkowicie iluzorycznymi. Można powiedzieć, iż Piotr Zychowicz stawia tezę głupoty polityki niemieckiej podczas II wojny światowej, po czym przeprowadza tego niebudzący wątpliwości dowód.

Niestety, to samo odnosi się do rządu emigracyjnego w Londynie oraz dowództwa Armii Krajowej. Sternicy naszej polityki szafują polską krwią, niepotrzebnie wysyłają na śmierć najzdolniejszą polską młodzież - a wszystko to w imię przypodobania się zachodnim aliantom. Oddolne próby taktycznych porozumień dowódców AK i Wehrmachtu na terenach wschodnich traktują jako zdradę, nie chcą przyjąć do wiadomości, iż głównym celem partyzantki radzieckiej na tych terenach jest fizyczna likwidacja oddziałów polskich i w ogóle niedopuszczenie do odrodzenia się tam polskiej państwowości. W tej sytuacji nie może dziwić, że miejscowi polscy komendanci zawierają z Niemcami nieformalny rozejm, a nawet otrzymują od nich broń. I w końcu dochodzi do takiego paradoksu, że oddziały Armii Krajowej na Wileńszczyźnie - dozbrojone przez Niemców - na wyraźny rozkaz z Warszawy pomagają Armii Czerwonej zdobyć Wilno, czym wprawiają tychże Niemców w osłupienie. Niemiecki generał był przekonany, że wcześniejsza koncentracja AK pod Wilnem miała na celu wspólną obronę miasta przed bolszewikami.
Gdy akcja „Burza” przenosi się do centralnej Polski, doskonale poinformowani Niemcy usiłują jej zapobiec - również w drodze nieformalnych negocjacji z przywódcami państwa podziemnego (vide rozdział nr 44 pt. „Polacy, nie róbcie powstania!”). Wszystko to na próżno, politycy polscy (i cywilni, i umundurowani) cały czas bezrozumnie szafują biologiczną substancją narodu, odrzucając niemieckie propozycje rozejmu na terenach okupowanych.

To bynajmniej nie było streszczenie książki, lecz tylko wskazanie jej niektórych wątków. Przeczytamy w niej m.in. także o „Muszkieterach”, „Mieczu i Pługu”, Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ, o Władysławie Studnickim, o b. premierze II RP Leonie Kozłowskim, o marszałku Edwardzie Śmigłym-Rydzu i o Adamie hr. Ronikierze.

Na zakończenie jednak i szczypta dziegciu - imiennie pod adresem Szanownego Autora. Oczywiście wiem, jaką opcję polityczną reprezentuje p. Piotr Zychowicz - mógłby jednak zachować nieco więcej obiektywizmu. Nie stroniąc od podawania informacji o charakterze rodzinno-intymnym (na str. 137 pisze np., że pp. Roweccy żyli w separacji, a żona generała „Grota” była partnerką majora Abwehry), „zapomniał” napisać - przedstawiając tragiczny los pułkownika Józefa Spychalskiego (komendanta AK w Krakowie) - że to przecież brat Mariana Spychalskiego, późniejszego marszałka Polski w czasach PRL.

Pan Piotr Zychowicz mógłby również dostrzec pragmatyzm (tak bardzo przez siebie propagowany!) również i po drugiej stronie polskiej barykady politycznej. Widzi jednak tam tylko „czerwoną swołocz”, nie przyjmując do wiadomości, że „Polskę Ludową” stworzyli nie tylko zdrajcy i agenci ZSRR, ale również dość liczni pragmatycy - orientujący się (już po Teheranie, koniec 1943 r.), że alianci zachodni przehandlowali nasz kraj Stalinowi, a III wojna światowa jest mrzonką. Ostatecznie do owych pragmatyków dołączyli przecież także niektórzy politycy londyńscy, w tym sam Stanisław Mikołajczyk, b. premier rządu emigracyjnego. Z jakim skutkiem - dobrze wiemy. Ale przecież bez owego polskiego „prosowieckiego pragmatyzmu” mogło być wówczas inaczej. Bo to nieprawda, że nigdy nie może być jeszcze gorzej niż jest. Zawsze może być - dna piekła nie znamy. Towarzysz Stalin realizował swoje cele po trupach - w przenośni i bardzo dosłownie. 

środa, 10 sierpnia 2016

„Wojna. Tajemnica. Miłość”. Autor: Dariusz Baliszewski

Dariusz Baliszewski „Wojna. Tajemnica. Miłość”. Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2016

Dariusz Baliszewski z właściwą mu pasją ujawnia białe plamy naszej historii, słusznie uważając, iż historia zakłamana czy choćby tylko przemilczana, to nie nauka, a propaganda. Jest zwolennikiem prawdy nade wszystko, choćby ta prawda była niewygodna i wstydliwa. Też tak uważam.
Lecz do obiektywnej prawdy historycznej nieraz bardzo trudno dotrzeć. Czasem już sami uczestnicy wydarzeń skutecznie pozacierali ślady, jak w przypadku samobójczej śmierci Walerego Sławka. Płk Sławek bowiem, oprócz krótkiego listu pożegnalnego, pozostawił także listy do prezydenta Ignacego Mościckiego oraz do Aleksandra Prystora i Kazimierza Świtalskiego (byłych premierów w II RP). Adresaci zachowali treść tej korespondencji dla siebie, a w każdym razie nie wyszła ona poza ścisłe grono rządzącej wówczas grupy piłsudczyków.
Działo się to na początku kwietnia 1939 r.! Dokładnie w tym czasie Polska zadecydowała o swoim losie. Przystąpiła do antyniemieckiego, wojskowego sojuszu z Anglią, reaktywowała takiż z Francją, a hitlerowskim Niemcom pokazała gest Kozakiewicza (przepraszam za kolokwializm). Natomiast realnego zagrożenia ze strony Związku Radzieckiego, z jego ideologią, polityką i bardzo silną armią, jakby w ogóle nie brano pod uwagę. Nie wyciągnięto wniosków z ludobójstwa Polaków w ZSRR w latach 1937-1938, o którym przecież musiał wiedzieć polski wywiad i poinformować o tym politycznych decydentów. Tylko w ramach tzw. „Operacji polskiej NKWD” zamordowano w tym czasie - za samą polskość - ponad 111 tysięcy Polaków. Bardzo szczegółowo opisał to Nikołaj Iwanow (recenzja jego książki poniżej).

Płk Walery Sławek dostrzegł śmiertelne niebezpieczeństwo tkwiące w takiej dyplomacji i szykował, wraz z podobnie myślącymi piłsudczykami, zamach stanu. Nie udało się. Na skutek niedyskrecji dwóch wtajemniczonych parlamentarzystów nie doszło nawet do jego rozpoczęcia. Wtedy główny przywódca i zapewne organizator zdecydował się odebrać sobie życie. Być może zresztą otrzymał od marszałka Śmigłego-Rydza taką „propozycję nie do odrzucenia”. Alternatywą byłby hańbiący proces i surowy wyrok.
Tyle w telegraficznym skrócie o tym epizodzie historycznym, stanowiącym temat tylko jednego z kilkudziesięciu esejów historycznych zamieszczonych w książce. Zainteresowani szczegółami owego tajemniczego wydarzenia oraz uzasadniającymi je hipotezami, niechaj sięgną po książkę.

Nie sposób w tej krótkiej recenzji omówić treści wszystkich esejów historycznych, czy choćby je tylko wymienić. Każdy stanowi odrębny tematycznie, krótki rozdział książki, którą autor podzielił na 5 części: „Prawda”, „Polityka”, „Wojna”, „Tajemnica” i „Miłość”.  Dla zachęty zasygnalizuję tematykę jedynie kilku z tych rozdziałów:
- nieudany (przygotowany lecz niepodjęty) polski zamach na Hitlera w październiku 1939 r.,
- kulisy śmierci Marcelego Nowotko; autor widzi tu sprawców w żołnierzach Armii Krajowej - wbrew oficjalnemu stanowisku historiografii PRL, która najpierw długo na ten temat milczała, by wreszcie przyznać, iż Nowotko zginął w wyniku porachunków wewnętrznych w ścisłym kierownictwie PPR,
- tajemnica zabójstwa (w 1951 r.) i zbezczeszczenia zwłok Marty Thomas-Zaleskiej, wdowy po marszałku Śmigłym-Rydzu,
- wstępne przygotowania do powołania w drugiej połowie 1941 r. marionetkowego, proniemieckiego rządu Polski, czynione przez marszałka Śmigłego-Rydza i b. premiera Leona Kozłowskiego,
- ucieczki paru polskich oficerów w 1940 r. już z Katynia, spod luf enkawudzistów (niedoszłe ofiary, w obawie o los swój i swoich bliskich, długo zachowywały milczenie),
- prawdziwy obraz bitwy pod Lenino, faktycznie zakończonej dotkliwą porażką dywizji kościuszkowskiej,
- podjęcie przez polską konspirację wojny także biologicznej (bakteriologicznej) przeciwko Niemcom,
- bezradność i naiwność polskich przywódców emigracyjnych wobec cynizmu polityki Stalina (Katyń, Powstanie Warszawskie).


I na zakończenie uwaga, powiedzmy, techniczna. Zdecydowaną większość (chociaż nie wszystkie) esejów historycznych zamieszczonych w omawianej książce można również znaleźć w innej książce Dariusza Baliszewskiego, a mianowicie w „Historii nadzwyczajnej” (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2009). Niektóre z nich autor inaczej zatytułował, w części poczynił niewielkie zmiany redakcyjne. Powyższe spostrzeżenie jednak nie oznacza, że odstręczam od lektury tych, którzy już tamtą, wcześniej wydaną książkę przeczytali.