Z
okazji 77. rocznicy wybuchu II wojny światowej teraz nieco o historii tzw.
alternatywnej. Uważam, że historię alternatywną można i należy analizować -
jeśli tylko pozostaje w zgodzie i prawdopodobieństwie z realiami punktu
wyjścia.
Sceptyków
być może przekonam takim oto prostym przykładem w „mikroskali”. Większość z nas
stanęła niegdyś (może nawet więcej niż raz) na tzw. rozdrożu życiowym. Wybór
szkoły – średniej, wyższej. Wybór zawodu i specjalizacji zawodowej. Starania o
pierwszą stałą pracę. Małżeństwo. Mogliśmy tu wybierać różne opcje przyszłości,
a warianty alternatywne naprawdę bywały możliwe. Proszę zresztą samemu (samej)
to ocenić.
W
końcu jednak stało się – jak się stało. Uzyskaliśmy taką a nie inną edukację, wykonujemy
taki właśnie zawód, tu i tu mieszkamy oraz pracujemy, założyliśmy taką a nie
inną rodzinę.
A
w przypadku wyboru alternatywnego? Bylibyśmy oczywiście nadal „ci sami”, ale na
pewno już nie „tacy sami”. Dużo brakowało? Czy byłoby gorzej, czy lepiej? Żałować,
czy się cieszyć? Niech każdy na te pytania sam sobie odpowie.
Piotr Zychowicz
„Pakt Ribbentrop-Beck”, czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać
Związek Sowiecki”.
Dom Wydawniczy
Rebis, Poznań 2012.
Wbrew
pozorom, tytułowa teza nie jest żadnym novum dla miłośników historii – oczywiście
tylko tych wykraczających zainteresowaniami poza program szkoły średniej. I to
obojętne w jakiej epoce - czy to w różnych fazach PRL, czy po 1989 r. Tezę taką
już dawno temu postawiło kilku znanych polityków, publicystów i zawodowych
historyków, na których zresztą powołuje się Piotr Zychowicz.
Czy
rządzący Polską triumwirat (Śmigły-Rydz,
Mościcki i Sławoj-Składkowski) zdecydowałby się na wojnę, gdyby przewidział
faktyczny przebieg Września 1939? Ci żałośni dyletanci (w
dyplomacji drugiej polowy lat 30-tych ub. wieku) za warianty „nieprawdopodobne” uznali sojusz Hitlera ze Stalinem,
oraz że odciążająca nas wojna na zachodzie w 1939 r. prowadzona będzie jedynie
„na papierze” (pardon, także już na morzu).
Zakładam, że gdyby mogli a priori przewidzieć faktyczny polski „bilans
zamknięcia” na wiosnę 1945 r., to – porównując go ze znanym „bilansem otwarcia”
z lata 1939 r. – postąpiliby na pewno inaczej. Bo to jednak wielcy patrioci
byli.
Całą polską
politykę zagraniczną, w tym jej oczywisty bezsens w 1939 r., Piotr Zychowicz spersonifikował
w osobie ministra Józefa Becka. Moje wątpliwości w tej kwestii powstały po
przeczytaniu książki pt. „Ku Wrześniowi
1939”, autor Robert Michulec,
wyd. Armagedon, Gdynia 2008 (ukazał się też
tom 2 tej książki, poświęcony polskim siłom zbrojnym i przebiegowi kampanii
wrześniowej). Otóż Robert Michulec uważa, że w marcu 1939 r. doszło do
przesilenia na szczytach władzy, w rezultacie którego minister spraw zagranicznych
został w swych dalszych czynnościach zdominowany przez marszałka Śmigłego-Rydza
i powolnego mu prezydenta Mościckiego, którzy nakazali Beckowi przyjąć kurs proangielski
i antyniemiecki. Bo wcześniej minister Beck orientował się właśnie na dalszą
współpracę z Hitlerem. Robert Michulec wspomina, iż Beckowi - w razie nieposłuszeństwa
- nawet zagrożono dymisją. Całe to zamieszanie polityczne na Zamku w marcu 1939
r. R. Michulec określa ironicznie jako „idy marcowe”. Wg Michulca marszałek Śmigły-Rydz
nawet kazał ambasadorowi Lipskiemu przekazywać bezpośrednio sobie informacje z Berlina,
nie mając pełnego zaufania do MSZ.
Powyższe
oczywiście nie zdejmuje z ministra spraw zagranicznych politycznej odpowiedzialności
za katastrofę wrześniową. Ale - wobec postawienia ministra Becka na baczność
przez Śmigłego-Rydza i Mościckiego - czyni go to tylko współodpowiedzialnym. Ale
nie głównym i wyłącznie odpowiedzialnym, jak to wynika z książki Piotra
Zychowicza.
Bo być może
właśnie z okoliczności, iż w słynnej mowie sejmowej dn. 5 maja 1939 r. minister
Beck wyartykułował poglądy nie swoje, lecz argumenty zwierzchników, z którymi
się osobiście nie zgadzał, wynikło wielkie zdenerwowanie ministra obserwowane
tuż po jego przemówieniu.
***
Alternatywnie. Polska oddaje
Niemcom niemiecki wówczas Gdańsk i zgadza się na budowę eksterytorialnego
połączenia Rzeszy z Prusami Wschodnimi. Przystępuje do Paktu
Antykominternowskiego oraz wspólnie z Niemcami wyrusza na wojnę z ZSRR - w
ścisłym porozumieniu z Japonią, która atakuje ZSRR od wschodu.
Świat
zachodni (Anglia, Francja, USA) milczy i zbroi się. Początkowo widzą nawet w
nas wielkich agresorów, którzy napadli na - miłujący przecież pokój, jakżeby
inaczej - Kraj Rad. Ale tylko do czasu, a mianowicie do poznania ogromu zbrodni
stalinowskich na zdobytych terenach. Przyjeżdżają zachodni reporterzy, filmują
odkryte zbiorowe mogiły setek tysięcy ofiar stalinowskiego wielkiego terroru lat
1937-1938, rozmawiają o tym z byłymi więźniami oraz mieszkańcami wsi
białoruskich i ukraińskich. Zero wątpliwości. Przybywa nawet wielki przeciwnik
faszyzmu Ernest Hemingway. Szybko zmienia zdanie – sympatia (do ZSRR)
przechodzi mu w równie silne obrzydzenie. Zachodnia opinia publiczna aż nie
posiada się z oburzenia, a siły polsko-niemieckie są zasilane ochotnikami z
Francji, Anglii i USA.
Wojna
kończy się, jak to alternatywnie ujął śp. prof. Paweł Wieczorkiewicz,
niemiecko-polską paradą zwycięstwa w Moskwie. Z całego ZSRR pozostaje tylko
zdemilitaryzowane Państwo Moskiewskie w granicach z XVI w. Resztę
„zagospodarowują” Niemcy, Polacy i Japończycy, a pokaźny kąsek zapewne dostają też
Chińczycy. W procesie norymberskim zapadają wyroki śmierci na zbrodniarzy
stalinowskich.
***
Tyle
gwoli „pogdybania”. Czy to tylko fantazja? Teraz oczywiście już tak. Ale w
realiach punktu wyjścia, umiejscowionego w czasie, powiedzmy - w marcu 1939 r.,
wyglądało to inaczej. Niestety jednak właśnie wtedy rządzący Polską zdecydowali
się na … wojnę z Niemcami. Nie, nie w tym sensie, aby napaść na Niemcy. Ale
żeby sprzymierzyć się z Anglią - akurat montującą polityczno-wojskowy sojusz
antyniemiecki. A wobec Niemiec zachowywać „twardy kurs”. Doprowadzi to do wojny
– trudno. We współdziałaniu z Francją i Anglią wojny takiej przegrać nie
możemy, choć oczywiście spore straty poniesiemy. Ale później wyrównamy je
reparacjami i cesjami terytorialnymi ze strony pokonanych Niemiec. Tak wtedy na
warszawskim Zamku kombinowano.
W
dyskusjach nt. Września 1939 tylko marginalnie poruszano wątek nieuchronności wojny
Polski w 1939 r. z dwoma naraz potężnymi sąsiadami. Przeważał pogląd, iż
wówczas absolutnie nie można się było tego spodziewać.
Owszem
- można było. Stanisław Swianiewicz
w bardzo ciekawej książce „W cieniu
Katynia” oraz Stanisław
Cat-Mackiewicz w „Historii Polski od
11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r.”, wyrazili pogląd, że - w wypadku
wojny polsko-niemieckiej - napaść ZSRR na Polskę od wschodu była w 100%
przesądzona. Nawet gdyby nie podpisano złowieszczego tajnego protokołu i nawet
gdyby w ogóle nie zawarto paktu Ribbentrop-Mołotow. Sowieci nas bowiem
nienawidzili - ideologicznie, politycznie i osobiście (Stalin, Woroszyłow,
Budionny - za kampanię 1920 r.). W razie więc, nawet nieuzgodnionej z nimi,
napaści Hitlera na Polskę - też by się ruszyli i wbili nam nóż w plecy. Bo
mieli ku temu swoje subiektywne, bolszewickie racje.
My
zresztą postąpiliśmy analogicznie, choć oczywiście w innym wymiarze, wobec
Czechosłowacji w 1938 r. (Zaolzie). My oczywiście uważaliśmy, że postąpiliśmy
słusznie, ale zgodzicie się, że opinia Czechów była i nadal pozostaje diametralnie
różna.
Piotr
Zychowicz wyraża też m.in. pogląd (moim zdaniem jak najbardziej zasadny), że w
przypadku politycznej i militarnej współpracy II RP z III Rzeszą nie doszłoby
do zagłady polskich Żydów. Udowadnia to lepszą sytuacją ludności żydowskiej w
tych satelickich państwach Niemiec, które zachowały niepodległość i względną
niezależność. Przytoczę w tym miejscu cytat opisujący sytuację, o której nawet
ja nie miałem zielonego pojęcia (a
nieskromnie przy tym napiszę, że mnie już naprawdę niewiele może zaskoczyć,
jeśli chodzi o znajomość wydarzeń historycznych).
Zajrzyjmy
zatem na str. 129 książki:
„Niezwykle
ciekawy jest również casus Finlandii. Tamtejszy rząd nie tylko nie miał
najmniejszej ochoty małpować chorych antysemickich ustaw III Rzeszy, ale
jeszcze ... wysłał około trzystu swoich Żydów w mundurach na front wschodni.
Walczyli oni z Sowietami pod Leningradem ramię w ramię z Wehrmachtem. Na oczach
niemieckich żołnierzy brali udział w nabożeństwach w polowej synagodze,
odprawianych przez rabinów polowych. Mało tego, trzech fińskich Żydów Hitler
odznaczył Krzyżami Żelaznymi, których zresztą nie przyjęli.”
Czy
zatem mogło być inaczej niż to faktycznie nastąpiło? Mogło i pewnie by było.
Gdyby np. w 1939 r. jeszcze żył (oraz pozostawał sprawny intelektualnie) stary
chytry lis. Nazywał się Józef Piłsudski. Albo gdyby polityczną „schedę” po nim
przejął ktoś mądrzejszy od Śmigłego-Rydza i Mościckiego – ktoś skupiający się
nie tylko na bieżącej ocenie statycznej, ale też mający intuicję polityczną i
przewidujący dynamikę nadchodzących wydarzeń międzynarodowych.