Baruch Milch
„Testament”. Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.
Klasyczny
(i drastyczny) przykład literatury pamiętnikarskiej. Autor (ur. 1907 r.) to
polski Żyd z Podola, przedwojenny lekarz. Inteligent w pierwszym pokoleniu,
pochodzący z nieźle sytuowanej rodziny rzemieślniczej - Żydów niezasymilowanych
(w domu rozmawiano w jidysz). Stąd, mimo polskiej matury, jego język polski
jest nieco chropawy, ale przecież nie walory literackie świadczą o doniosłości
tego pamiętnika.
Latem
1943 r. autor siedzi ukryty, wraz ze szwagrem (również lekarzem), na strychu
wiejskiego budynku gospodarczego i czeka na nadejście Armii Radzieckiej. Ma
dużo wolnego czasu, choć spędzanego w nieustającym stresie. Przelewa wtedy na
papier swoją biografię oraz różnorakie wspomnienia i osobiste refleksje. Tak
właśnie powstał ten pamiętnik - po wielu latach (w 1988 r.) „odkryty” w
Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego.
Pierwszym
(chronologicznie) wątkiem tematycznym są dzieje galicyjskiej społeczności
żydowskiej podczas I wojny światowej i w okresie II Rzeczypospolitej, opisane z
uwzględnieniem (a nawet zaakcentowaniem) pełzającego polskiego antysemityzmu.
Autor doświadcza go osobiście - nie może podjąć studiów medycznych w Polsce, a
po ich ukończeniu w czeskiej Pradze, ma w Polsce duże kłopoty z nostryfikacją
dyplomu i podjęciem praktyki lekarskiej (mimo braku lekarzy w przedwojennej Polsce,
szczególnie na prowincji).
Przez
opis tzw. pierwszej okupacji sowieckiej (od końca września 1939 r. do zajęcia
Podola przez Niemców latem 1941 r.) Baruch Milch nieco się prześlizguje.
Wygląda na to, że gdyby nie siłą wprowadzane radzieckie „reformy” ustrojowe, to
nawet by wolał tę nową rzeczywistość niż dawną polską, przedwojenną.
Atak
Niemiec na ZSRR (22 czerwca 1941 r.) zastaje go w Tłustem - małym,
kilkutysięcznym miasteczku na Podolu, którego ludność stanowią Polacy, Ukraińcy
i Żydzi (mniej więcej po 1/3). Jest tam uznanym lekarzem, co w ostatecznym rozrachunku
uratuje mu (ale nie jego najbliższej rodzinie) życie.
O
Holokauście wiemy bardzo dużo. Znamy (w przybliżeniu) kilkumilionową liczbę żydowskich
ofiar, orientujemy się (z grubsza), jak hitlerowcy dokonali, na skalę masową i
w sposób „przemysłowy”, tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej.
Ale
nie wszyscy mają świadomość, jak dokonywano Holokaustu w mikroskali, na
małomiasteczkowych żydowskich społecznościach. A to właśnie Baruch Milch
przedstawia, niejako „na gorąco”, w swoim pamiętniku. Drobiazgowo i szczegółowo
opisuje ludzkie zezwierzęcenie i zbydlęcenie, na żywo przez niego obserwowane u
Niemców, Ukraińców, a nawet niektórych Żydów (przedstawicieli wysługującego się
Niemcom samorządu żydowskiego i policji pomocniczej).
Źle
napisałem, używając powyżej wyrazów „zezwierzęcenie i zbydlęcenie” - w ten
sposób obrażam zwierzęta, bydło. Ale chyba nie ma w ludzkim języku właściwego
określenia na tamte szatańskie zachowania już nie poszczególnych psychopatycznych
jednostek, ale całych ludzkich zbiorowości. A książka zawiera bardzo drastyczne
opisy właśnie takich patologicznych zachowań - w tym kontekście nie jest
przeznaczona dla czytelnika o słabych nerwach.
O
ile w niektórych osobistych refleksjach (ogólnospołecznych, historycznych,
etc.) Baruch Milch się niekiedy myli, to w opisie przeżywanych zdarzeń jest
wiarygodny aż do bólu. Świadczy m.in. o tym okoliczność, że i samego siebie absolutnie
nie oszczędza - nic nie przemilcza. Bynajmniej nie chce się przedstawić
czytelnikowi jako ocalały z rzezi bohater. Ukrywani na strychu siedzą wraz ze
szwagrem jako dwaj upodleni, także z wielkimi wyrzutami sumienia, zgnojeni
mężczyźni. Gdyż Holokaust to nie tylko fizyczne wyniszczenie kilku milionów
ludzkich istnień. To degradacja ludzkich charakterów, obserwowana także u osób walczących
o swoje ocalenie. Degradacja postępująca stopniowo i dość powoli - w miarę jak
Niemcy i ich ukraińscy pomocnicy systematycznie zaciskali swoim żydowskim
ofiarom obręcz śmierci.
Do
Polaków autor odnosi się - „letnio” (w skali temperatury od „zimno” do
„gorąco”). Współczuje ich wojennemu losowi, ale nie wybacza im antysemityzmu. Jest
szczerze wdzięczny dwóm polskim rodzinom za uratowanie życia, ale jednocześnie
przypadkowo podsłuchuje wyraźnie antysemickie rozmowy innych tamtejszych
Polaków (toczone przecież w pamiętnym roku 1943).
Nie
napiszę „przyjemnej lektury”, gdyż to lektura fragmentami wręcz straszna. Ale
dla osób uważających się za myślące - wskazana (z uprzednim zastrzeżeniem, że raczej
nie dla czytelnika o słabych nerwach).