środa, 9 grudnia 2020

„Droga donikąd” oraz „Nie trzeba głośno mówić”. Autor: Józef Mackiewicz

 

Wpis poświęcony dwóm powieściom historycznym Józefa Mackiewicza początkowo planowałem zamieścić w innym terminie. Pomyślałem jednak, że ich lektura może stanowić dobre urozmaicenie okresu świątecznego i noworocznego, mniej tym razem mobilnego (z racji lockdownu, kwarantanny, samoizolacji, etc.). Są to pozycje literatury pięknej, posiadające przy tym walor zarówno historyczno-poznawczy, jak i dobrej powieści sensacyjnej. Do świąt pozostało jeszcze pół miesiąca. Zdążą zatem Państwo dokonać zakupu tych książek (np. w księgarni internetowej) lub dotrzeć do nich w jakiejś bibliotece. Nazwą i lokalizacją wydawnictwa proszę się nie przejmować, książki są dostępne na rynku krajowym.

Józef Mackiewicz „Droga donikąd”. Wydawnictwo Kontra, Londyn 2011

Józef Mackiewicz „Nie trzeba głośno mówić”. Wydawnictwo Kontra, Londyn 2011

Druga z powyżej wymienionych powieści historycznych stanowi w pewnym sensie kontynuację pierwszej, choć już zabrakło w niej głównego bohatera (Pawła), którego autor w końcowym fragmencie „Drogi donikąd” (politycznej drogi donikąd) skierował na rzeczywistą drogę donikąd, by już się w drugiej książce nie odnalazł (zostanie w niej tylko wspomniany przez przyjaciół). Na końcu obydwu powieści znajdujemy kalendarium życia i twórczości Józefa Mackiewicza – polecam je jeszcze przed rozpoczęciem głównej lektury. Już w trakcie czytania pierwszej książki dojdziemy wtedy do wniosku, że owemu Pawłowi autor przypisał sporo własnych atrybutów biograficznych. Nie chcę się powtarzać, przedstawiając postać autora i jego poglądy polityczne – uczyniłem to omawiając „Zwycięstwo prowokacji” (proszę odnaleźć w katalogu alfabetycznym autorskim L-Ż lub tematycznym 2).

Proponowane dziś Państwu powieści historyczne Józefa Mackiewicza są tzw. powieściami z kluczem, wiele osób w nich opisanych żyło i działało naprawdę (choć pod innymi nazwiskami), albo było bardzo podobnymi do postaci rzeczywistych. Wprawdzie książki zostały napisane w latach 50. i 60. ub. wieku, ale ponadczasowo zachowują walor poznawczy realiów określonego wycinka dziejów i terytorium drugiej wojny światowej. Czytamy o losach Polaków na Wileńszczyźnie pod rządami radzieckimi, następnie niemiecko-litewskimi, w końcu znów radzieckimi. W drugiej powieści autor rozszerza jej obszar: akcja toczy się również na terenach białoruskich pod okupacją niemiecką, w Generalnym Gubernatorstwie, trochę także w Niemczech. Poznajemy całą złożoność sytuacji społeczno-politycznej na Wileńszczyźnie i ziemiach białoruskich, jakże różną od tej na terenie Polski będącym pod okupacją tylko niemiecką (choć i ta w miarę upływu czasu coraz bardziej się komplikowała). Mieszkający na wschodzie liczni Polacy mieli prawo sądzić, że po zwycięskim zakończeniu wojny tereny te powrócą w granice Rzeczypospolitej. Takie zresztą było też oficjalne stanowisko naszego rządu emigracyjnego w Londynie. Litwini, Białorusini i bolszewicy uważali natomiast zupełnie inaczej, nie mówiąc już o Niemcach, dopóki ci kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa. Na ziemiach północno-wschodnich II Rzeczypospolitej operowały liczne oddziały partyzanckie. Najbardziej liczebne i najsilniejsze były wchodzące w skład naszej Armii Krajowej oraz oddziały radzieckie. Te drugie rekrutowały się z miejscowych komunistów, żołnierzy Armii Czerwonej, którzy nie zdążyli się stąd wycofać w 1941 r., radzieckich jeńców zbiegłych z niewoli niemieckiej, a także skierowanych tu skoczków spadochronowych. Partyzanci radzieccy, zwalczając m.in. Armię Krajową, mieli siać wśród miejscowej ludności przeświadczenie o nieodwracalności przemian politycznych zaistniałych tu w latach 1939-1941 oraz o nieuchronności powrotu do terytorialnego status quo sprzed napaści Niemiec na ZSRR. Pozostawało to oczywiście w jaskrawej sprzeczności z ówczesną polską racją stanu. Nie trzeba było wtedy głośno mówić o nawiązanym taktycznym sojuszu Niemców z lokalnymi dowódcami Armii Krajowej. Komenda Główna AK w Warszawie i emigracyjny rząd londyński szalały z wściekłości na wieść o walce oddziałów AK, w dodatku dozbrojonych przez Wehrmacht, z „sojusznikiem naszych sojuszników”. Niemcy, będący od połowy 1943 r. na froncie wschodnim w odwrocie, znaleźli w Armii Krajowej, działającej na Wileńszczyźnie i Białorusi, lokalnego i taktycznego sprzymierzeńca, zapewniającego na zapleczu frontu spokój i trzymającego w szachu partyzantów radzieckich. To wszystko autor, jako świadek epoki i zapewne aktywny uczestnik wydarzeń, szczegółowo relacjonuje. Przedstawia mechanizm owej tymczasowej, wojskowej współpracy niemiecko-polskiej, podaje tego przykłady. Oczywiście obie książki zawierają także inne interesujące wątki tematyczne, wskazujące na całą złożoność ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej, trudnej do obiektywnego przedstawienia w podręcznikach historii. Niezależnie od owego waloru historyczno-poznawczego pragnę też zauważyć, iż obie powieści zostały napisane po mistrzowsku, czyta się je jednym tchem niczym dobrą lekturę sensacyjną. Którą zresztą również są.

I jeszcze pewna moja refleksja. Zdecydowana większość naszych rodaków urodziła się już po wojnie, a zatem w Polsce będącej państwem w zasadzie jednolitym narodowo. Uważamy to za zupełnie naturalne, za coś oczywistego, nie zastanawiając się nad przyczyną, którą był powiew huraganu historii. A to przecież novum w całej ponadtysiącletniej historii Polski. Poprzednio w swoich dziejach niepodległa Polska tak narodowo homogeniczna była tylko w czasach pierwszych Piastów (wyjąwszy krótkotrwałe zdobycze Chrobrego), tj. jeszcze przed tzw. rozdrobnieniem dzielnicowym. Gdyż potem nasze ziemie zaczęli zamieszkiwać również Niemcy i Żydzi, a za ostatniego Piasta do Królestwa dołączono znaczną część ziem ruskich. Dwa wieki później, od 1569 r., Rzeczpospolita stała się już nawet formalnie państwem dwunarodowym – choć pojęcie narodu było wówczas zapewne inne niż to współczesne, ukształtowane w drugiej połowie XIX wieku. Przedrozbiorowi mieszkańcy Litwy, czyli ówcześni Litwini (!), to przecież w większości etniczni Białorusini, w warstwie szlacheckiej łatwo się polonizujący. Takiej przedrozbiorowej państwowości nie udało się Józefowi Piłsudskiemu w latach 1918-1921 odtworzyć, na niczym spełzły też jego plany federacyjne. Tak więc, moim zdaniem, 102 lata temu Polska bardziej niepodległość uzyskała niż ją odzyskała (absolutnie nie ujmując nic mojej satysfakcji z tego faktu). Gdyż to już całkiem inna Rzeczpospolita była. Przeważający w niej Polacy, stanowiący nie więcej niż 2/3 ludności kraju, przez pozostałą 1/3 ludności postrzegani byli (zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego w 1935 r.) już nie jako równoprawni choć dominujący współobywatele, lecz jako ciemiężyciele mniejszości narodowych. Pokłosie tego dostrzegamy w działalności białoruskich i litewskich postaci z powieści Józefa Mackiewicza. Im żaden powrót w granice powojennej Polski się nie marzył.