wtorek, 8 listopada 2016

„Londyński rodowód PRL (...)". Autor: Eugeniusz Guz

A oto pogląd iście prowokacyjny i obrazoburczy!!!

Eugeniusz Guz „Londyński rodowód PRL. Od Mikołajczyka do Bieruta”.
Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2014.

Autor stawia tezę (a następnie na ponad 200 stronach książki prezentuje jej dowód), iż głównym sprawcą powstania latem 1944 r. tzw. Polski Lubelskiej był … nasz rząd emigracyjny w Londynie. Gdyby nie jego wcześniejszy upór w sprawie granicy wschodniej oraz rekonstrukcji składu personalnego władz emigracyjnych (usunięcie kilku konfrontacyjnie wobec ZSRR nastawionych polityków), to - po przekroczeniu linii Bugu przez Armię Radziecką - zamiast administracji PKWN, mógłby polską administrację na terenach wyzwolonych utworzyć prawowity rząd przybyły z Londynu do Lublina. I to on, a nie PKWN, stwarzałby wtedy fakty dokonane, determinujące kierunek przyszłego, powojennego rozwoju Polski. A PKWN-u wtedy by najpewniej w ogóle nie było.

Stalin bowiem, wg Guza, dopiero w czerwcu 1944 r. ostatecznie zdecydował się na „opcję komunistyczną” w powojennej Polsce. Wcześniej widział przyszłą, powojenną Polskę słabą militarnie, podporządkowaną politycznie ZSRR, ale niekoniecznie komunistyczną. Przesunięcie Polski na zachód znacznym kosztem Niemiec miało ją wystarczająco „przywiązać” politycznie do ZSRR.
W wyniku powojennych zmian granic Stalin przywiązał Polskę do Związku Radzieckiego niczym psa do budy - takiego obrazowego porównania używał Jacek Kuroń charakteryzując, jeszcze w latach 80. ub. wieku, geopolityczną sytuację Polski po II wojnie światowej. A wcześniej Władysław Gomułka wielokrotnie ostrzegał, iż Polska niepozostająca w sojuszu z ZSRR może powrócić do granic Księstwa Warszawskiego.

Autor opisuje negocjacje pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a przedstawicielami ZSRR, trwające od lata 1941 r. (układ Sikorski - Majski) aż do czerwca 1944 r. Bo to nieprawda, że z chwilą zawieszenia stosunków dyplomatycznych w kwietniu 1943 r. negocjacje takie zostały przerwane. Trwały one nadal, tyle że traktowano je poufnie i nieoficjalnie.

Stereotypem, i to błędnym, jest przypisywanie dopiero konferencji jałtańskiej (luty 1945 r.) ustaleń w zakresie powojennej polskiej granicy wschodniej. Na linię Curzona (ze Lwowem po stronie radzieckiej) alianci zachodni zgodzili się bowiem już w Teheranie (listopad/grudzień 1943 r.). Churchill wziął wtedy na siebie obowiązek nakłonienia Mikołajczyka do przyjęcia radzieckich żądań co do przebiegu polskiej powojennej granicy wschodniej oraz dokonania zmian personalnych we władzach emigracyjnych - chodziło głównie o usunięcie Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, który zresztą i tak został niebawem zdymisjonowany, tyle że … na żądanie Anglii.
Polskim profitem takiego rozwiązania byłoby „odwieszenie” stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską a ZSRR, gdyż formalnie - na co zwraca uwagę autor - nie zostały one w kwietniu 1943 r. zerwane, lecz jedynie zawieszone (a to w dyplomacji subtelna różnica).

Sam premier Mikołajczyk wielokrotnie tłumaczył się (później), iż alianci zachodni nie powiadomili go formalnie o ustaleniach konferencji teherańskiej. I, również formalnie, miał rację! Żadna bowiem nota dyplomatyczna w tej sprawie do Rządu RP od Wielkiej Brytanii czy USA wówczas nie trafiła. Churchill i Eden rozmawiali z Mikołajczykiem natomiast o tym wiele razy, ale były to tzw. robocze rozmowy prowadzone w zaciszu gabinetów. Ich treść przenikała do innych członków rządu emigracyjnego, a stamtąd do kół wojskowych. Czyli - na emigracji dobrze wiedziano, a mówiąc jeszcze precyzyjniej - spodziewano się.
Rząd emigracyjny był jednak bardzo wstrzemięźliwy w przekazywaniu opinii publicznej informacji nt. stanu rokowań co do przebiegu powojennej polskiej granicy wschodniej. Oficjalnie stał na stanowisku nienaruszalności granicy ryskiej z 1921 r., ew. dopuszczając tylko pewną jej korektę podczas przyszłej konferencji pokojowej.

Możemy sobie jedynie „pogdybać”, dlaczego alianci od razu po Teheranie, już na przełomie lat 1943/1944, nie wyłożyli „kawy na ławę” w postaci np. wspólnego komunikatu Churchilla, Roosevelta i Stalina - odnośnie zgodnie ustalonej przez nich powojennej polskiej granicy wschodniej.
Cóż, trwała wojna. Armia Radziecka przekroczyła przedwojenną granicę Polski już w styczniu 1944 r. Taki wspólny komunikat aliantów na pewno wykorzystałby Goebbels - do namieszania w głowach Polakom żyjącym na Kresach. Tam już i tak, bez tego, dochodziło do współdziałania oddziałów AK z Wehrmachtem w zwalczaniu partyzantki radzieckiej. Pisze o tym dość szczegółowo Piotr Zychowicz w „Opcji niemieckiej (…)”, też tu zrecenzowanej.
Z tego samego powodu zapewne i polscy politycy emigracyjni woleli utrzymywać opinię publiczną w kraju w niepewności.

Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski już w styczniu, ale linię Bugu dopiero w lipcu 1944 r. Owo półrocze obfitowało w wiele ludzkich tragedii, do których dojść nie musiało, gdyby podporządkowane polskiemu Londynowi podziemie wykonywało polecenia rządu współdziałającego z ZSRR. Nie byłoby akcji „Burza” na terenach wschodnich, gdyż z tych Polska by zrezygnowała.
A wkrótce potem, gdy już Armia Czerwona przekroczyła Bug, rząd mógłby się przenieść z Londynu do Lublina oraz (przy pomocy krajowej Delegatury Rządu i Armii Krajowej) tworzyć polską administrację na sukcesywnie wyzwalanych terenach. Nie doszłoby wtedy też do tragedii Powstania Warszawskiego ani do wojny domowej z udziałem „żołnierzy wyklętych” - to już chyba oczywiste.

Autor wdaje się również w „wyprzedzającą” polemikę z potencjalnymi adwersarzami. Uważa, że powyższy stan mógłby się utrzymać także i po wojnie, a późniejszy los Czechosłowacji bynajmniej nam nie zagrażał. Tam komuniści byli silni politycznie, posiadali autentycznie mocną pozycję w społeczeństwie - w dodatku przyjaźnie, z przyczyn historycznych, nastawionym wobec Rosji i ZSRR.
A u nas? Rozbiory, powstania, wojna 1919-1920, pakt Ribbentrop-Mołotow, nóż w plecy dn. 17 września 1939 r. i tego następstwa (wywózki na Sybir, Katyń, etc.).
Któż u nas, AD 1944, poza komunistami, był przyjaźnie nastawiony do ZSRR? A zresztą i u polskich komunistów była to wtedy tylko wymuszona miłość dupy do bata. Przecież prawie całą ich kadrę kierowniczą wyrżnęli (na polecenie Stalina) Jagoda i Jeżow raptem kilka lat wcześniej. A tych nielicznych, którzy przeżyli, Wanda Wasilewska akurat wyciągała z łagrów.

Reasumując, Eugeniusz Guz stwierdza, że mogliśmy pójść drogą Finlandii, która po wojnie uzależniła się politycznie (w zakresie polityki zagranicznej i trochę wewnętrznej) od ZSRR, zgodziła się na istnienie na swoim terenie radzieckich baz wojskowych, ale … państwem demokracji ludowej jednak się nie stała.

Nadmieniam, iż autor pisze bardzo przekonywująco. Chronologicznie i ze wskazaniem źródeł przedstawia obraz polsko-radzieckich relacji w latach 1941-1944.

Czy ma rację? A któż to raczy wiedzieć, to już przecież tzw. historia alternatywna. Odpowiedź na to pytanie (jeśli w ogóle jest możliwa) skrywają archiwa radzieckie i rosyjskie. Kilka lat temu któryś z „wtajemniczonych” historyków rosyjskich, indagowany na okoliczność udostępnienia stronie polskiej wszystkich radzieckich archiwów, zakpił, że wtedy musielibyśmy pisać swoją historię XX w. od nowa.

Na zakończenie - ja osobiście bynajmniej nie popieram tezy Eugeniusza Guza postawionej już w tytule jego książki. Uważam ją jednak za na tyle zastanawiającą i w pewnym sensie dość przekonywującą, że - używając terminologii sejmowej – „nie należy jej odrzucić po pierwszym czytaniu, lecz skierować do dalszych prac w komisji”. Z przyjemnością zapoznałbym się więc z jakąś rzeczową i profesjonalną polemiką.