A oto pogląd iście
prowokacyjny i obrazoburczy!!!
Eugeniusz Guz
„Londyński rodowód PRL. Od Mikołajczyka do Bieruta”.
Wydawnictwo
Bellona, Warszawa 2014.
Autor
stawia tezę (a następnie na ponad 200 stronach książki prezentuje jej dowód), iż
głównym sprawcą powstania latem 1944 r. tzw. Polski Lubelskiej był … nasz rząd
emigracyjny w Londynie. Gdyby nie jego wcześniejszy upór w sprawie granicy
wschodniej oraz rekonstrukcji składu personalnego władz emigracyjnych (usunięcie
kilku konfrontacyjnie wobec ZSRR nastawionych polityków), to - po przekroczeniu
linii Bugu przez Armię Radziecką - zamiast administracji PKWN, mógłby polską
administrację na terenach wyzwolonych utworzyć prawowity rząd przybyły z
Londynu do Lublina. I to on, a nie PKWN, stwarzałby wtedy fakty dokonane,
determinujące kierunek przyszłego, powojennego rozwoju Polski. A PKWN-u wtedy
by najpewniej w ogóle nie było.
Stalin
bowiem, wg Guza, dopiero w czerwcu 1944 r. ostatecznie zdecydował się na „opcję
komunistyczną” w powojennej Polsce. Wcześniej widział przyszłą, powojenną
Polskę słabą militarnie, podporządkowaną politycznie ZSRR, ale niekoniecznie
komunistyczną. Przesunięcie Polski na zachód znacznym kosztem Niemiec miało ją
wystarczająco „przywiązać” politycznie do ZSRR.
W
wyniku powojennych zmian granic Stalin przywiązał Polskę do Związku
Radzieckiego niczym psa do budy - takiego obrazowego porównania używał Jacek
Kuroń charakteryzując, jeszcze w latach 80. ub. wieku, geopolityczną sytuację
Polski po II wojnie światowej. A wcześniej Władysław Gomułka wielokrotnie
ostrzegał, iż Polska niepozostająca w sojuszu z ZSRR może powrócić do granic
Księstwa Warszawskiego.
Autor
opisuje negocjacje pomiędzy polskim rządem emigracyjnym a przedstawicielami ZSRR,
trwające od lata 1941 r. (układ Sikorski - Majski) aż do czerwca 1944 r. Bo to
nieprawda, że z chwilą zawieszenia stosunków dyplomatycznych w kwietniu 1943 r.
negocjacje takie zostały przerwane. Trwały one nadal, tyle że traktowano je
poufnie i nieoficjalnie.
Stereotypem,
i to błędnym, jest przypisywanie dopiero konferencji jałtańskiej (luty 1945 r.)
ustaleń w zakresie powojennej polskiej granicy wschodniej. Na linię Curzona (ze
Lwowem po stronie radzieckiej) alianci zachodni zgodzili się bowiem już w
Teheranie (listopad/grudzień 1943 r.). Churchill wziął wtedy na siebie
obowiązek nakłonienia Mikołajczyka do przyjęcia radzieckich żądań co do
przebiegu polskiej powojennej granicy wschodniej oraz dokonania zmian
personalnych we władzach emigracyjnych - chodziło głównie o usunięcie Naczelnego
Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego, który zresztą i tak został niebawem
zdymisjonowany, tyle że … na żądanie Anglii.
Polskim
profitem takiego rozwiązania byłoby „odwieszenie” stosunków dyplomatycznych
pomiędzy Polską a ZSRR, gdyż formalnie - na co zwraca uwagę autor - nie zostały
one w kwietniu 1943 r. zerwane, lecz jedynie zawieszone (a to w dyplomacji
subtelna różnica).
Sam
premier Mikołajczyk wielokrotnie tłumaczył się (później), iż alianci zachodni
nie powiadomili go formalnie o ustaleniach konferencji teherańskiej. I,
również formalnie, miał rację! Żadna bowiem nota dyplomatyczna w tej
sprawie do Rządu RP od Wielkiej Brytanii czy USA wówczas nie trafiła. Churchill
i Eden rozmawiali z Mikołajczykiem natomiast o tym wiele razy, ale były to tzw.
robocze rozmowy prowadzone w zaciszu gabinetów. Ich treść przenikała do innych
członków rządu emigracyjnego, a stamtąd do kół wojskowych. Czyli - na emigracji
dobrze wiedziano, a mówiąc jeszcze precyzyjniej - spodziewano się.
Rząd
emigracyjny był jednak bardzo wstrzemięźliwy w przekazywaniu opinii publicznej
informacji nt. stanu rokowań co do przebiegu powojennej polskiej granicy wschodniej.
Oficjalnie stał na stanowisku nienaruszalności granicy ryskiej z 1921 r., ew.
dopuszczając tylko pewną jej korektę podczas przyszłej konferencji pokojowej.
Możemy
sobie jedynie „pogdybać”, dlaczego alianci od razu po Teheranie, już na przełomie
lat 1943/1944, nie wyłożyli „kawy na ławę” w postaci np. wspólnego komunikatu
Churchilla, Roosevelta i Stalina - odnośnie zgodnie ustalonej przez nich
powojennej polskiej granicy wschodniej.
Cóż,
trwała wojna. Armia Radziecka przekroczyła przedwojenną granicę Polski już w
styczniu 1944 r. Taki wspólny komunikat aliantów na pewno wykorzystałby
Goebbels - do namieszania w głowach Polakom żyjącym na Kresach. Tam już i tak,
bez tego, dochodziło do współdziałania oddziałów AK z Wehrmachtem w zwalczaniu
partyzantki radzieckiej. Pisze o tym dość
szczegółowo Piotr Zychowicz w „Opcji niemieckiej (…)”, też tu
zrecenzowanej.
Z
tego samego powodu zapewne i polscy politycy emigracyjni woleli utrzymywać
opinię publiczną w kraju w niepewności.
Armia
Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski już w styczniu, ale linię
Bugu dopiero w lipcu 1944 r. Owo półrocze obfitowało w wiele ludzkich
tragedii, do których dojść nie musiało, gdyby podporządkowane polskiemu
Londynowi podziemie wykonywało polecenia rządu współdziałającego z ZSRR. Nie
byłoby akcji „Burza” na terenach wschodnich, gdyż z tych Polska by
zrezygnowała.
A
wkrótce potem, gdy już Armia Czerwona przekroczyła Bug, rząd mógłby się
przenieść z Londynu do Lublina oraz (przy pomocy krajowej Delegatury Rządu i
Armii Krajowej) tworzyć polską administrację na sukcesywnie wyzwalanych
terenach. Nie doszłoby wtedy też do tragedii Powstania Warszawskiego ani do
wojny domowej z udziałem „żołnierzy wyklętych” - to już chyba oczywiste.
Autor
wdaje się również w „wyprzedzającą” polemikę z potencjalnymi adwersarzami.
Uważa, że powyższy stan mógłby się utrzymać także i po wojnie, a późniejszy los
Czechosłowacji bynajmniej nam nie zagrażał. Tam komuniści byli silni
politycznie, posiadali autentycznie mocną pozycję w społeczeństwie - w dodatku
przyjaźnie, z przyczyn historycznych, nastawionym wobec Rosji i ZSRR.
A
u nas? Rozbiory, powstania, wojna 1919-1920, pakt Ribbentrop-Mołotow, nóż w
plecy dn. 17 września 1939 r. i tego następstwa (wywózki na Sybir, Katyń,
etc.).
Któż
u nas, AD 1944, poza komunistami, był przyjaźnie nastawiony do ZSRR? A zresztą
i u polskich komunistów była to wtedy tylko wymuszona miłość dupy do bata. Przecież
prawie całą ich kadrę kierowniczą wyrżnęli (na polecenie Stalina) Jagoda i Jeżow
raptem kilka lat wcześniej. A tych nielicznych, którzy przeżyli, Wanda
Wasilewska akurat wyciągała z łagrów.
Reasumując,
Eugeniusz Guz stwierdza, że mogliśmy pójść drogą Finlandii, która po wojnie
uzależniła się politycznie (w zakresie polityki zagranicznej i trochę wewnętrznej)
od ZSRR, zgodziła się na istnienie na swoim terenie radzieckich baz wojskowych,
ale … państwem demokracji ludowej jednak się nie stała.
Nadmieniam,
iż autor pisze bardzo przekonywująco. Chronologicznie i ze wskazaniem źródeł
przedstawia obraz polsko-radzieckich relacji w latach 1941-1944.
Czy ma rację? A któż to raczy wiedzieć,
to już przecież tzw. historia alternatywna. Odpowiedź na to pytanie (jeśli w
ogóle jest możliwa) skrywają archiwa radzieckie i rosyjskie. Kilka lat temu
któryś z „wtajemniczonych” historyków rosyjskich, indagowany na okoliczność
udostępnienia stronie polskiej wszystkich radzieckich archiwów, zakpił, że
wtedy musielibyśmy pisać swoją historię XX w. od nowa.
Na zakończenie - ja osobiście bynajmniej
nie popieram tezy Eugeniusza Guza postawionej już w tytule jego książki. Uważam
ją jednak za na tyle zastanawiającą i w pewnym sensie dość przekonywującą, że -
używając terminologii sejmowej – „nie należy jej odrzucić po pierwszym
czytaniu, lecz skierować do dalszych prac w komisji”. Z przyjemnością zapoznałbym
się więc z jakąś rzeczową i profesjonalną polemiką.