wtorek, 1 kwietnia 2025

„Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”. Autor: Marek Karpiński

 

Raz w roku, dnia 1 kwietnia, zamieszczam tu tekst żartobliwie odbiegający od ambitnego formatu blogu. Jest nim albo własne, bulwersujące opowiadanie, albo recenzja książki mniej lub bardziej „bezpruderyjnej”. W tym roku oczywiście też nie może być inaczej. Poniżej najpierw odnoszę się do treści podobnej książki, a następnie piszę o moich niegdysiejszych młodzieżowych obserwacjach i refleksjach, które jej lektura teraz ponownie przywołała. Całość dozwolona, powiedzmy, od lat 16-tu. Z zastrzeżeniem publikacji wymienionej w post scriptum, przeznaczonej już wyłącznie dla czytelników pełnoletnich.

Marek Karpiński „Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”

Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010

Historię tytułowej profesji autor przedstawił w przekroju przez stulecia i kontynenty. Dość ogólnie. Jak sam przyznaje w zakończeniu (cyt., str. 327): Praca powyższa nie rości sobie pretensji do wyczerpania tematu, nie jest też monografią usług seksualnych. Za to czytamy bardzo interesujący esej historyczny, napisany inteligentnie i z dużą dozą sytuacyjnej ironii. Autor rozpoczął go od starożytności, przedstawiając panie uprawiające komercyjnie seks sakralny. Następnie kolejno prześlizgnął się przez pozornie tylko ascetyczne średniowiecze, ambitne odrodzenie, ale obejmujące również pruderyjną reformację, rozwiązłe oświecenie, kapitalizm i socjalizm, wreszcie dochodząc do początku bieżącego stulecia. Głównie skupił się na obszarze euroazjatyckim, trochę na północnoamerykańskim. Naszej ojczyzny oczywiście przy tym nie zaniedbał. Opisał „wzloty i upadki” pań lekkich obyczajów, jakich owe panie doświadczały w różnych krajach na przestrzeni wieków, a także (dość szczegółowo) wymienił ich „kategorie” oraz formy organizacyjne uprawianego zawodu. Ukazał tragedię europejskich prostytutek i ich klientów po przywleczeniu przez żeglarzy Kolumba syfilisu z Ameryki w końcu XV wieku, choroby bardzo długo nieuleczalnej. Scharakteryzował podejście władz państwowych do najstarszego zawodu świata. Wyróżnił tu: 1) system reglamentacyjny (ograniczenie i rejestracja, penalizacja tylko prostytucji niezgłoszonej, tzw. dzikiej), 2) system abolicyjny (pełne przyzwolenie) oraz 3) system eksterminacyjny (uznanie za przestępstwo, ściganie i karalność z mocy prawa). Wskazał epoki i państwa, w których te systemy funkcjonowały, opisał skutki ich wdrażania, podał konkretne przykłady. Zamieścił sporo danych statystycznych dotyczących liczebności pań uprawiających tytułowy zawód, jak również cenniki świadczonych przez nie usług. Pochylił się nad ich ciężkim na ogół losem, rzadko kiedy przypominającym happy end z bajki o Kopciuszku. Chociaż imiennie wskazał również i te swawolne panie niskiego pochodzenia, które ich kunszt ars amandi, przyrodzony plus wyuczony, doprowadził z czasem do łożnic królewskich i książęcych. We Francji osiemnastowiecznej, ale jeszcze przedrewolucyjnej, autor wymienił (za paryskim kronikarzem Nicolasem Restifem) aż dwanaście kategorii prostytutek, z których najlepsza to (cyt.) utrzymanki, (…) wchodzące w stały związek z jednym mężczyzną. Najgorsza zaś to (cyt.) weteranki, (…) stworzenia odrażające - tak jeżeli chodzi o wygląd, jak o woń. Pełną klasyfikację, wraz z charakterystyką pań zaszufladkowanych do wszystkich 12 kategorii, oraz ze wskazaniem najczęstszej ich klienteli, czytelnik znajdzie na stronach 138-141. Autor przeanalizował też wpływ ważnych wydarzeń społecznych, politycznych i ekonomicznych na rozwój lub regres prostytucji, takich jak epidemie, wielkie wojny, industrializacja (zarówno kapitalistyczna, jak i socjalistyczna), wreszcie rewolucja obyczajowa przynosząca spadek popytu młodzieży na usługi erotyczne świadczone komercyjnie. Poruszył problemy przydrożnej „obsługi” ruchu samochodowego oraz międzynarodowej turystyki seksualnej i jej pozytywnego wpływu na finanse państwa, którego obywatelki świadczą usługi erotyczne obcokrajowcom. Za przykłady autor podał tu odpowiednio Polskę (liczne tirówki) i Tajlandię (niezwykle szeroka oferta sexbiznesu).

Jak nadmieniłem na wstępie, książka została napisana z dużą dawką ironii – zarówno osobistego poczucia humoru autora, jak i przytaczanych przezeń tekstów. Serdecznie uśmiałem się czytając sprośne osiemnastowieczne wiersze, a zwłaszcza obszerny fragment warszawskiego przewodnika teatralnego, traktujący o losach baletnicy, niejakiej Anetki Sz. (str. 164-168). Nieco później, już w okresie napoleońskim (cyt., str. 202): Warszawę obiegła straszna wieść, że marszałek Murat kąpie swe wybranki w szampanie, a chytrzy kupczykowie na powrót butelkują wykorzystany higienicznie płyn. Popyt na wina francuskie zmalał, ale na usługi erotyczne wzrósł znacznie. Bardzo pomysłowi bywali też producenci prezerwatyw, tak reklamujący ich niezawodność (cyt. str. 235): Prędzej serce ci pęknie. W końcowych rozdziałach autor m.in. przypomniał nieformalną dwuwalutowość PRL, stymulującą rozwój prostytucji szczególnie w latach 70-tych i 80-tych ub. stulecia. Cyt., str. 281: 10 dolarów amerykańskich, jakie otrzymywała panienka za numerek, stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w gospodarce uspołecznionej. Autor ma tu oczywiście na myśli kurs czarnorynkowy dolara, waluty preferowanej zwłaszcza w prywatnym obrocie nieruchomościami. Pamiętam, że w połowie lat 70-tych dwupokojowe mieszkanie ok. 50 m.kw. w dobrej dzielnicy Warszawy można było kupić już za 6 tys. USD. Ale trzeba było te dolary lub inną twardą walutę skądś mieć! Posiadali je albo nasi rodacy „powracający z zagranicy” (tak się reklamowali w ogłoszeniach prasowych), albo cudzoziemcy, którzy zaczęli wówczas dość licznie, służbowo i prywatnie przyjeżdżać do Polski.

I tu mi się akurat przypomniała ciekawa historyjka z drugiej połowy lat 70-tych, którą wtedy setnie się ubawiłem. W owym czasie do województwa ostrołęckiego (istniało takie w latach 1975-1998) zawitali Włosi, instalujący i uruchamiający tam zakupione przez ekipę Gierka maszyny i urządzenia przemysłu rolnospożywczego. Posiadali kapitalistyczną twardą walutę, z tym, że były to włoskie liry o bardzo niskim kursie wymiennym wobec dolara amerykańskiego. Miejscowe, wiejskie Kurpianki, niekiedy tego nieświadome, początkowo dawały się nabrać cwanym Włochom twierdzącym, że jest to relacja mniej więcej jak jeden do jednego. Kontaktowały się z nimi na ogół na migi, jako że w podstawówce i zasadniczej szkole rolniczej jedynym nauczanym językiem obcym był rosyjski, którego przecież Włosi nie znali. Za to ci, pragnąc otrzymywać usługi również w zakresie „ponadstandardowym”, hojnie deklarowali zapłatę kwot pozornie tylko wysokich, efektownie wyrażanych kilkucyfrowo we włoskiej walucie. I tak po ciężkiej całonocnej pracy, świadczonej na rzecz paru Italiańców naraz i po kolei, pewna młoda Kurpianka dowiedziała się nazajutrz w sklepie Pewexu, że za cały zarobek może sobie kupić puszkę pepsi coli. Wściekła się i od razu poleciała na milicję ze skargą, że została przez tych Włochów zgwałcona. Z uwagi na oskarżenie zagranicznych kontraktowych specjalistów sprawę przekazano szczebel wyżej. Milicjantom z komendy wojewódzkiej znane już były podobne „afery”. Funkcjonariuszki wnikliwie przesłuchały dziewczynę na okoliczność aranżacji i przebiegu inkryminowanego rendez vous, po czym skierowano ją na badanie lekarskie w celu dokonania obdukcji. Wynik stanowiłby dowód w sprawie z oskarżenia, jak ją poinformowano, prywatnego. Zrezygnowała i do lekarza nie poszła.

Nie tylko proste, wiejskie, młode niewiasty czasem prostytuowały się za twardą walutę. Zaobserwować to można było przede wszystkim w miastach, incydentalnie nawet pośród studentek, wówczas stanowiących, bardziej niż obecnie, młodzieżową elitę. Nadmienić należy, iż w PRL odgórnie limitowano nauczanie na poziomie wyższym, obowiązywały egzaminy wstępne, prywatnych uczelni nie było, stąd i populacja braci studenckiej była znacznie mniej liczna niż dziś. Przypominam sobie koleżankę ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim, inteligentną, ładną, seksowną Krystynę, która – po pomyślnym i z dobrymi ocenami zaliczeniu dość trudnego pierwszego roku (1970/1971) – postanowiła przestać marnotrawić czas na naukę. Podjęła działalność komercyjną w tytułowym zawodzie, przyjmując w nim specjalizację tzw. arabeski. Działalność, nadmieńmy, także absorbującą energię życiową oraz czasochłonną. Poszukiwanie optymalnej klienteli, drogie „reprezentacyjne” ciuchy i kosmetyki, antykoncepcja, zapobieganie infekcjom przenoszonym drogą płciową, bezpieczne przebywanie w odpowiednich lokalach, rozwiązywanie problemów z konkurencją, etc. – to wszystko wymagało intensywnych starań, zwłaszcza że nie było wówczas Internetu ani telefonów komórkowych. Próbowała jeszcze bez powodzenia powtórzyć drugi rok studiów. Ostatecznie odpuściła sobie wyższą edukację i wyprowadziła się z żeńskiego akademika UW przy ul. Zamenhofa. Przypadkowo spotkałem ją wtedy na Rynku Starego Miasta. Szła uwieszona na ramieniu niskiego, otyłego Araba, na oko dwa razy od niej starszego. Udała, że mnie nie widzi. Nie mam pojęcia, jakie były jej późniejsze losy. Koleżanki Krysi z pokoju w akademiku opowiadały, że przez kilka miesięcy po wyprowadzeniu się przechowywała pod ich opieką część swoich rzeczy. A także, że przez jakiś czas nachodził je i wypytywał o nią pewien student WAT-u, z którym wcześniej trochę randkowała gdy otrzymywał przepustkę. Za autorem książki wyjaśniam, że arabeskami nazywano wówczas dziewczyny zadające się z Arabami – najczęściej gastarbeiterami wykonywującymi w RFN i Berlinie Zachodnim ciężkie, proste i brudne prace fizyczne, ale za to relaksującymi się w PRL, gdzie wszystko (także miłość kobiety) mieli bardzo tanie z uwagi na dużą siłę nabywczą marki zachodnioniemieckiej. I jak tu nie kochać pana wicepremiera, ministra profesora Leszka Balcerowicza, który w końcu (1.01.1990) zrobił z tym i innymi podobnymi absurdami, społeczno-ekonomicznymi nonsensami, wreszcie porządek!

Rozpisałem się, gdyż lektura książki p. Marka Karpińskiego m.in. przypomniała i potwierdziła moje „socjologiczne” obserwacje z okresu młodości – poczynione w czasie studiów i w pierwszych latach pracy. Na zakończenie jeszcze tylko kilka spostrzeżeń autora dotyczących podejścia polskiego fiskusa do dochodów pań lekkich obyczajów. Prawnie są u nas nieopodatkowane, co sprzyja niektórym kobietom (posiadającym zarobki z innych nieustalonych a podejrzanych źródeł) do podszywania się pod rzekome nierządnice. Urząd skarbowy wymaga wówczas tego uwiarygodnienia, np. zamieszczonymi w mediach reklamami usług erotycznych, identyfikującymi ich osoby. O świadków bowiem tu trudno – klient wstydziłby się przyznać, a „pomocnik” od razu podpadłby pod odpowiedni paragraf (pośrednictwo, czerpanie korzyści z cudzej prostytucji jest penalizowane).

PS. Czytelnicy zainteresowani (oczywiście tylko teoretycznie, jakżeby inaczej!) profesją sexworkerek w Polsce już nieludowej, sporo o tym szczegółów, także niezwykle obscenicznych, wraz z prezentacją konkretnych przedstawicielek zawodu, znajdą w książce p. Ewy Egejskiej pt. „czarodziejki.com”. Dozwolonej, moim zdaniem, od lat 18-tu.

wtorek, 25 marca 2025

„Reguły gry”. Autor: Colson Whitehead

 

Dziś kontynuacja opowieści rozpoczętej tu tydzień temu.

Colson Whitehead „Reguły gry”

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2023

Akcję „Rytmu Harlemu” Colson Whitehead zakończył w roku 1964. Sequel pt. „Reguły gry” to już lata 1971-1976. Nadal przebywamy w Nowym Jorku, ze szczególnym uwzględnieniem Harlemu. Bohaterowie są w większości ci sami, oczywiście po odjęciu postaci uśmierconych w pierwszej powieści. Ray Carney to już czterdziestoparoletni, zamożny przedsiębiorca branży meblarskiej. Wydawałoby się, że zerwał z paserstwem na boku. Pozory mylą, a wilka ciągnie do lasu. Nowy Jork się rozwija, deweloperzy nie przebierają w środkach chcąc uzyskać kolejne tereny pod budownictwo inwestycyjne. Pod różnymi pretekstami dokonują quasi legalnych wyburzeń, nieraz technicznie i funkcjonalnie bezzasadnych. Oficjalnie to się nazywa rewitalizacją miejskiej zabudowy. Współpracują z nimi lokalni urzędnicy do szczebla burmistrza dzielnicy włącznie. Takie są właśnie tytułowe reguły gry. Nie wyłamują się, a wręcz ochoczo w niej uczestniczą także skorumpowani pracownicy wymiaru sprawiedliwości: lokalni policjanci, prokuratorzy, sędziowie. Społeczność afroamerykańska nie pozostaje bierna. Niektórzy Murzyni się już bardzo zradykalizowali – w mieście działają Czarne Pantery oraz grasuje ich terrorystyczny odłam: Armia Wyzwolenia Czarnych. Przestępczość pospolita nadal rozkwita. W tle tak złowrogiej i obszernie naszkicowanej charakterystyki miasta mamy trzy pasjonujące wątki sensacyjne, których lektura nie pozwala oderwać się od książki.

W pierwszym rozdziale nasz Ray Carney lekkomyślnie oraz zupełnie przypadkowo został pomocnikiem skorumpowanego policjanta, który miał już dość służby w nowojorskiej policji i postanowił ją porzucić, bez formalnego wypowiedzenia jednak, ale za to ze zrabowaną forsą i klejnotami. Tak przedstawiał Rayowi swą motywację (cyt., str. 126): Chciałbyś mieszkać na tym śmietnisku? (…) Kiedyś getto to było getto, teraz całe miasto jest gettem. Gnoje zrzucają noworodki do zsypów. Trzynastolatki noszą w brzuchach dzieci swoich ojców. Kobieta tyle razy dostaje po pysku, że strzela w łeb mężowi, a potem sama połyka kulkę. Wnuczki przykuwają babcie do kaloryferów i kradną im emeryturę. Jak wymuszona współpraca Carneya z owym policjantem Munsonem przebiegała i jak się zakończyła, nie będę zdradzał, przeczytacie Państwo sami. Nadmienię jedynie, iż i krew się lała, i trup słał się gęsto.

W drugim wątku tematycznym głównym bohaterem jest Pepper, przyjaciel i ochroniarz Carneya, z zawodu bandyta. Nie odrzuca również zleceń legalnych – w tym przypadku poszukuje czarnoskórej seksownej aktoreczki, która nagle zniknęła podczas kręcenia filmu, w którym gra główną rolę. Po nitce do kłębka Pepper dochodzi do potencjalnego sprawcy domniemanego porwania – kolejnego czarnego gangstera. Przed laty był on kochankiem dziewczyny, umożliwił jej zrobienie kariery aktorskiej, a teraz, gdy chciał odnowić z nią znajomość, potraktowała go jak prehistorię, co oczywiście nie mogło nie przynieść ujmy na gangsterskim honorze. Po wielu perturbacjach i łomotach, sprawionych innym, jak też samemu zainkasowanych, Pepper wykonał zadanie zlecone mu przez reżysera filmu. A propos – owym, już dość sławnym reżyserem jest niejaki Zippo, który w „Rytmie Harlemu” był fotografem oraz handlarzem zdjęciami dorosłych i dla dorosłych. A więc także i on w międzyczasie zrobił karierę.

Trzeci rozdział książki nosi tytuł „Wykończeniowcy”. Okazują się nimi nieuczciwi deweloperzy albo spekulanci w obrocie nieruchomościami. Reguły ich brudnej gry przedstawia cytat (str. 346, 347): Wykończeniowiec wyciąga budynek z kabały (…). Właściciel jest u kresu wytrzymałości – podatki sięgają sufitu, ćpuny się panoszą – więc sprzedaje nieruchomość wykończeniowcowi, a ten wymontowuje instalację elektryczną, wodno-kanalizacyjną, wszystko, co jest warte więcej niż pół centa, a następnie zleca podpalenie budynku, żeby zgarnąć odszkodowanie z wyśrubowanej polisy ubezpieczeniowej. Jak z powyższego cytatu musi wynikać, w trzecim wątku tematycznym mamy morze ognia i spotykamy szereg specjalistów w dziedzinie wzniecania miejskich pożarów. Ray Carney wraz z Pepperem pragną ten proceder choć trochę ukrócić. Rayem powoduje szczere współczucie wobec lokatorów - ofiar podpalanych budynków, ale też … uraz osobisty. A mianowicie uzasadnione podejrzenie, iż jednym ze wspólników wykończeniowców może być niedoszły narzeczony jego żony, obecnie zamożny pan prokurator, lekceważący go i traktujący protekcjonalnie, aktualnie kandydat na burmistrza dzielnicy w nadchodzących wyborach samorządowych. Jak się to wszystko zakończyło, dowiecie się Państwo z książki. Nadmienię jedynie, iż oprócz mnóstwa płomieni mamy dużo mordobicia i strzelaniny, w następstwie której – podobnie jak w „Rytmie Harlemu” – ubywa paru drugoplanowych bohaterów powieści. Nowojorskich poloniców w książce nie spotykamy, raz tylko pewien paser nadmienia o swym koledze po fachu, starym Polaku specjalizującym się w paserstwie drogimi zegarkami.

wtorek, 18 marca 2025

„Rytm Harlemu”. Autor: Colson Whitehead

 

Robimy skok w czasie i przestrzeni. Z imperium komunistycznego pierwszej połowy ubiegłego wieku przenosimy się w drugą połowę stulecia - hen, hen daleko, aż za Atlantyk. Czytając dzisiejszy i następny tu artykuł będą Państwo gościć w Nowym Jorku.

Colson Whitehead „Rytm Harlemu”. Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2022 

Colson Whitehead to wielokrotnie nagradzany amerykański pisarz i dziennikarz, piszący o sprawach doskonale mu znanych (choć w tym przypadku nie z autopsji, urodził się w roku 1969). Przedstawia realizm życia w Nowym Jorku, Harlemie lat 1959-1964. Dziś to już historyczny obraz tamtejszej afroamerykańskiej społeczności bez retuszu. Oszustwa, wymuszenia haraczy, szantaże, prostytucja, kradzieże, napady, paserstwo, bójki, morderstwa, narkomania … Ale także liczni mieszkańcy pragnący żyć normalnie i pracować uczciwie. Główny bohater Ray Carney (ur. 1930) to facet sympatyczny, postać raczej pozytywna. Wywodzący się z nizin społecznych, syn czarnoskórego bandyty, po śmierci matki wychowywany przez ciotkę. Z dużym samozaparciem, pracując na swe utrzymanie i czesne, ukończył studia z zakresu zarządzania, założył kochającą się rodzinę, otworzył własny sklep meblarski (pośmiertnie pomógł mu w tym szemrany tatuś; szczegóły w książce). Pracowity, bez nałogów, wierny mąż, dobry ojciec. Powyżej napisałem „postać raczej pozytywna” - już tłumaczę użycie słówka „raczej”. Interes Raya idzie jako tako. Bohater marzy o najmie mieszkania większego i w lepszej harlemskiej lokalizacji, a zatem sporo droższego. Swe oficjalne meblarstwo wspomaga więc drobnym, okazyjnym paserstwem – miejscowi prymitywni złoczyńcy przynoszą mu przeróżne „fanty” z kradzieży i rozbojów, a on z kolei przekazuje je paserom bogatszym, najczęściej nowojorskim Żydom, bardziej wyspecjalizowanym w wycenie łupów i możliwości ich sprzedaży. Za owo pośredniczenie pobiera „prowizję” pozwalającą mu nie tylko związać koniec z końcem, ale również rozbudować pawilon sklepowy, rozszerzyć jego meblarski asortyment, a nawet odłożyć na większe mieszkanie. Z czasem zamierza ograniczyć się do działalności wyłącznie legalnej. Ale z kryminalną przeszłością nie jest tak łatwo zerwać! Na domiar złego dużo kłopotów przysparza mu brat cioteczny, z którym się wychował, i którego kocha. A tamten to już typowy harlemski złodziejaszek i bandziorek, obracający się w towarzystwie jeszcze gorszym.

W tle mamy rasizm oraz tytułowy codzienny rytm życia wielkiej dzielnicy murzyńskiej. Bardzo się wzmagający podczas gwałtownych zamieszek ulicznych po tym, gdy biali policjanci zabijają niezupełnie niewinnych czarnych chłopaków. Otrzymujemy arcydokładny opis czarnego Nowego Jorku tamtych lat. Ubodzy, niemający legalnych źródeł utrzymania mieszkańcy gnieżdżą się w wyeksploatowanych budynkach i obskurnych, śmierdzących lokalach. Miasto się rozbudowuje, inwestycjom towarzyszą przeróżne deweloperskie szwindle. Abyśmy się owym opisem nie znudzili, autor wprowadził doń kilka wątków kryminalno-mafijnych godnych powieści Mario Puzo. Czytamy o organizacji, przebiegu i konsekwencjach dużego napadu rabunkowego, o międzygangowych „sprzecznościach interesów” oraz o wewnątrzgangowych przekrętach i krwawych porachunkach. Także o do cna skorumpowanej lokalnej administracji i policji, o bójkach i strzelaninach. W centrum tego wszystkiego oczywiście pozostają nasz Ray i jego marnotrawny kuzyn Freddie. Reasumując, jest to bardzo dobra, trzymająca w napięciu powieść sensacyjna, od której ciężko się oderwać. Od typowych kryminałów odróżniająca się wszechstronną charakterystyką wielkomiejskiej społeczności oraz analizą życiorysów i mentalności wybranych jej reprezentatywnych przedstawicieli. Nowojorskich poloniców podczas lektury nie napotkamy. Raz tylko autor napomyka, że podczas klubowego spotkania miejscowa elita murzyńska opowiadała sobie dowcipy o Polakach.

PS. Ciąg dalszy losów Raya Carneya możemy poznać z kolejnej książki Colsona Whiteheada pt. „Reguły gry”. O niej w następnym tu artykule.

wtorek, 11 marca 2025

„Babel. Człowiek bez losu”. Autor: Aleksander Kaczorowski

 

Aleksander Kaczorowski „Babel. Człowiek bez losu”

Wydawnictwo Czarne Sp. z o.o., Wołowiec 2023

Doskonała książka dla osób znających utwory literackie Izaaka Babla (1894-1940), pragnących poznać okoliczności ich powstania, ówczesne o nich opinie (nieraz bardzo rozbieżne), wreszcie życiorys osobisty i zawodowy autora. Umożliwił to nam p. Aleksander Kaczorowski, który – zafascynowany twórczością Babla – przeanalizował wszystkie jego dzieła oraz przejrzał publikacje z zakresu historii literatury w całości lub w części pisarza dotyczące, co wskazał w bibliografii (str. 301-305). Odbył także podróże do Rosji i na Ukrainę, odwiedzając miejsca związane z życiem Izaaka Babla. Spotkał się z jego wnukiem, który udostępnił mu rodzinne archiwum. Zdjęcia wykonane przez siebie oraz kopie innych fotografii zamieścił w książce.

Izaak Babel, co nieczęsto się zdarza, sławy literackiej zaznał już wieku około 30 lat. Przyniosły mu ją głównie „Armia Konna” oraz „Opowiadania odeskie”, a jego mecenasem literackim stał się Maksym Gorki. Później napisał wstrząsające nowele o kolektywizacji wsi na Ukrainie. Nie wszystkie jego utwory się zachowały, część maszynopisów zapewne przepadła w czeluściach NKWD. Babel pracował także w charakterze radzieckiego propagandysty, współtworzył scenariusze filmowe, dorywczo zajmował się też korektą tłumaczeń literatury francuskiej. W twórczej sławie pławił się aż do dnia aresztowania 15 maja 1939 r. Żył na dość wysokiej stopie, nieporównywalnej z wegetacją radzieckiej inteligencji w tamtych czasach. Przydzielano mu duże mieszkania. Prywatnie i służbowo wyjeżdżał na zachód Europy, gdzie miał możliwość przebywać przez dłuższy czas, rzecz dla przeciętnego homo sovieticus nawet nie do pomyślenia. Owszem, rzucano mu również kłody pod nogi, m.in. nie cierpieli go marszałkowie Budionny i Woroszyłow. Ataki prasowe ich oraz przez nich inspirowane jednak mu nie zagroziły, a to dzięki poparciu ustosunkowanego Maksyma Gorkiego (mającego dostęp do Stalina) oraz własnym znajomościom w kręgach kierownictwa policji politycznej (OGPU, następnie NKWD). Postępował oportunistycznie i konformistycznie uważając, iż takie koniunkturalne przyjaźnie zapewnią mu parasol ochronny w czasach szalejącego terroru politycznego. I, jak się okazało, „przedobrzył”, o czym tu za chwilę.

Izaak Babel kochał płeć piękną, u której miał duże powodzenie pomimo osobistej ewidentnej brzydoty. Cóż, sprawdza się ludowe porzekadło, iż babie wystarczy aby chłop był tylko ładniejszy od diabła. I, uzupełnię jeszcze, odpowiednio wyposażony materialnie oraz przez naturę. Sławny pisarz spełniał dwa pierwsze warunki, a niewykluczone, że również i ten trzeci. Został ojcem trojga dzieci, każdego z inną kobietą (tylko drugie z nich miał z żoną). Jedna z licznych kochanek stała się w końcu jego femme fatale, doprowadzając do zguby. Tak to bowiem jest, gdy się ma namiętny romans z żoną, chociażby dopiero przyszłą żoną, samego Nikołaja Jeżowa, szefa złowrogiego NKWD! Lecz bynajmniej nie poszło tu o tradycyjną męską zazdrość tegoż. Bablowi przypisano polityczne spiskowanie z małżeństwem Jeżowów, wspólne przygotowywanie zamachu stanu. Gdy Jeżow popadł w niełaskę u Stalina, śledczy NKWD – już pod nowym zwierzchnictwem Berii – otrzymali zadanie sprokurowania przeciwko całej trójce fałszywych zarzutów. I tak sobie towarzysze czekiści poradzili, cyt. str. 289: Babel znał osobiście Jeżowa i jego żonę. (…) podpisał wymuszone przez śledczych zeznanie, jakoby na prośbę Jeżowej zgodził się zwerbować młodych literatów i dziennikarzy, którzy mieli dokonać zamachu na Stalina i Woroszyłowa w mieszkaniu szefa NKWD na Kremlu lub w jego podmoskiewskiej daczy. Późniejsze odwołanie owego zeznania nic już nie dało. W styczniu 1940 r. Izaak Babel został skazany na śmierć, a wyrok niezwłocznie wykonano. Faktyczna tego przyczyna wydaje się być oczywista. Stalin po usunięciu Jeżowa nie zamierzał pozostawiać przy życiu jego bliskiego znajomego, mogącego mieć „z pierwszej ręki” wiedzę nt. rzeczywistych kulisów, metod i rozmiarów zbrodni Wielkiego Terroru lat 1937 i 1938. W dodatku literata doskonale władającego piórem i publicznie rozpoznawalnego za granicą.

Biografię Izaaka Babla p. Kaczorowski wzbogacił o obraz codziennego życia w Rosji i Związku Radzieckim w latach życia pisarza. Analizując jego utwory zidentyfikował faktyczne pierwowzory postaci literackich, a także postarał się wskazać, gdzie autor pisał o wydarzeniach i osobach rzeczywistych, a gdzie twórczo konfabulował. Ukazał też duży wpływ żydowskiego pochodzenia Babla (nazwisko rodowe pisarza: Bobel) na jego życie osobiste oraz treść utworów literackich. Skrótowo i wybiórczo przedstawił również dokonania innych luminarzy radzieckiej literatury i filmu tamtych lat, m.in. Maksyma Gorkiego, Włodzimierza Majakowskiego i Sergiusza Eisensteina. A tytułowym człowiekiem bez losu Izaak Babel nazwał się kiedyś, w chwili zadumy, sam. Pomylił się, i to bardzo. Najwyraźniej nie zastanowił się nad tym, co go jeszcze w życiu może spotkać.

PS. Wszystkie wydane w Polsce utwory literackie Izaaka Babla znam. Przeczytane spoczywają na półkach biblioteki domowej.

sobota, 1 marca 2025

„Żona szkodnika. Wspomnienia z życia i ucieczki z ZSRS”. Autorka: Tatiana Czernawina

 

Tatiana Czernawina „Żona szkodnika. Wspomnienia z życia i ucieczki z ZSRS”

Ośrodek KARTA, Warszawa 2024

Oddajmy teraz głos żonie głównego bohatera, zarazem autora książki poprzednio tu omówionej. Tatiana Czernawina (1887-1971) wspomina dzieje ich rodziny od czasu rewolucji i wojny domowej w Rosji, które z mężem tylko obserwowali nie angażując się. To również wykształcona kobieta, absolwentka paryskiej Sorbony, rówieśnica Władimira (ten sam rok urodzenia). Do czasu aresztowania w 1931 r. była zatrudniona w leningradzkim muzealnictwie jako pracownica naukowa słynnego Ermitażu. Małżeństwu W. i T. Czernawinów z jednym dzieckiem wiodło się różnie, w okresie tzw. NEP-u nawet znośnie. Kryzys nastąpił dopiero pod koniec lat 20. ub. wieku, o czym szczegółowo napisałem w poprzednim tu artykule. Żonę „szkodnika” oskarżono o „sprzyjanie ekonomicznej kontrrewolucji” i też uwięziono. Śledczy GPU chcieli w ten sposób m.in. wywrzeć wpływ na aresztowanego wcześniej Władimira, aby „przyznał się do winy”, czyli swoim podpisem potwierdził sfabrykowane zarzuty. Jednak oboje małżonkowie w śledztwach trzymali się dzielnie. Tatiana również nie dała się zwieść zwodniczym obietnicom funkcjonariuszy GPU. Ostatecznie po upływie pół roku jej śledztwo umorzono i została zwolniona.

Tu konieczna dygresja. Państwo Czernawinowie w spisanych za granicą w 1933 r. wspomnieniach oskarżają radziecki system i oczywiście mają po temu bezdyskusyjne powody. Ale to były jeszcze czasy OGPU, a nie NKWD Nikołaja Jeżowa. Apogeum terroru politycznego miało dopiero nastąpić za kilka lat. W roku 1937 Władimir już nie otrzymałby kary „tylko” 5 lat pobytu w łagrze, a Tatiany na pewno by nie wypuszczono z więzienia bez wyroku.

Po zwolnieniu z aresztu autorce nie pozwolono powrócić do pracy naukowej. Absolwentkę Sorbony, poliglotkę, zatrudniono jako zwykłą miejską bibliotekarkę. Poświęciła się ciężkiej walce o byt swój i syna, przez co należy głównie rozumieć zdobywanie żywności w głodującym w tamtych latach radzieckim „raju”. Część nabytych z ogromnym trudem artykułów żywnościowych wysyłała w paczkach uwięzionemu mężowi. Udała się też do niego do łagru z synem w odwiedziny, podczas których wyjawił jej plan wspólnej ucieczki za granicę. Ostatnie kilkanaście rozdziałów książki to właśnie epicki opis końcowych przygotowań oraz samego przebiegu ich ucieczki w sierpniu 1932 r. do Finlandii. Wiedzieli, ile ryzykują. W razie złapania na pewno by ich rozstrzelano, a syna oddano do radzieckiego domu dziecka. Najpierw łódką przepłynęli zatokę, potem przez kilkanaście dni przedzierali się przez nadgraniczne gęste, dzikie lasy. Trochę prześladował ich pech – już na samym wstępie zapomnieli zabrać środek dezynfekujący oraz niechcący utopili kompas i mapę. Ale ostatecznie wyprawa się powiodła, oczywiście dzięki sprawnemu pokierowania nią przez Władimira. Czytając te strony odnosi się wrażenie pasjonującej lektury sensacyjnej i przygodowej. Już w Finlandii ich trzynastoletni syn zdumiał się powszechną dostępnością zakupów żywności oraz jej dużego asortymentu – jak dotąd biedak nie poznał innego rynku niż radziecki.

No i na zakończenie o ich dalszych losach - z krótkich notek na obwolutach dwóch książek. Państwo Czernawinowie długo w Finlandii nie pobyli. W 1933 r. przenieśli się do Wielkiej Brytanii, gdzie Władimir pracował m.in. w British Museum, a Tatiana jako tłumaczka. On zmarł w 1949 r. w wieku 62 lat, ona w 1971 r. mając lat 84. W ojczyźnie na pewno nie dane byłoby im „aż tyle” pożyć.

piątek, 21 lutego 2025

„Zapiski szkodnika. Wspomnienia więźnia łagrów sołowieckich”. Autor: Władimir Czernawin

 

Władimir Czernawin „Zapiski szkodnika. Wspomnienia więźnia łagrów sołowieckich”

Ośrodek KARTA, Warszawa 2024

Na początku lat 30. ub. wieku Związek Radziecki obfitował w … tytułowych „szkodników”. Realizacja komunistycznej gospodarki planowej napotykała na wiele trudności powodujących załamanie się rynku wewnętrznego. Skutkowały powszechnym niedoborem oraz niską jakością w zasadzie wszystkich krajowych produktów przemysłowych i spożywczych. Nic w tym dziwnego, skoro planistycznymi decydentami oraz kierownikami resortów, zjednoczeń i dużych przedsiębiorstw zostawali skrajni dyletanci, osoby nieposiadające odpowiedniej wiedzy fachowej ani wykształcenia (niekiedy nawet elementarnego). Jedyne ich „kwalifikacje zawodowe” to legitymacja WKP(b) oraz staż i funkcja w partii bolszewickiej. Nb. większość owych „starych bolszewików” też stanie się ofiarami terroru politycznego, ale dopiero w latach 1937 i 1938. Na razie mamy dopiero rok 1930, w którym zaczynają się poważne kłopoty bohatera-narratora i autora tej pasjonującej książki – znanego radzieckiego ichtiologa Władimira Czernawina (1887-1949), postaci autentycznej. W opisywanych przez niego czasach to nie ww. decydenci, dyletanci ekonomiczni i techniczni, formalnie stawali się szkodnikami. Partia nie mogła się przecież przyznać do beznadziejnego planowania, do błędów w zarządzaniu i organizacji produkcji, czego widocznymi gołym okiem efektami były powszechny niedobór i zła jakość wszystkich dóbr, marnotrawstwo materiałów, oraz częste, kosztowne awarie urządzeń technicznych. Nie dawało się tego ukryć, a więc trzeba było poszukać winnych. I ich znaleziono – tysiące kozłów ofiarnych: bezpartyjnych specjalistów, często jeszcze z przedrewolucyjnym wyższym wykształceniem i ze stopniami naukowymi. W atmosferze skrajnego terroru zmuszano ich do przyznawania się do win niepopełnionych, po czym skazywano na śmierć lub wieloletni pobyt w obozie koncentracyjnym. Jedną z takich osób był Władimir Czernawin – człowiek silny charakterem i fizycznie, odważny, także zdecydowany oraz przedsiębiorczy. Dowiódł tego zachowaniem się w ciężkim śledztwie, któremu został poddany przez GPU, a następnie w łagrze, do którego go zesłano. Wreszcie świadczy o tym dobrze zorganizowana ucieczka wraz z żoną i nieletnim synem do Finlandii.

Spisane już za granicą wspomnienia autor podzielił na cztery części. W pierwszej pt. Czasy terroru, na przykładzie kilku gałęzi produkcji, w tym przemysłu rybnego, przedstawił bezsens radzieckiej gospodarki planowej oraz towarzyszące temu szkody (marnotrawstwo materiałów, awarie techniczne). Opisał zasady typowania i aresztowania osób rzekomo winnych, w agresywnej propagandzie publicznie piętnowanych mianem szkodników. Część druga pt. Więzienie zawiera obraz zniewolenia rzeszy osób poddanych ciężkim śledztwom – warunki panujące w zatłoczonych celach, także podłe (fizycznie i psychicznie) sposoby prowadzenia dochodzeń przez funkcjonariuszy GPU. Autor opisuje tu przeżycia zarówno własne, jak i więziennych współtowarzyszy niedoli. W części trzeciej pt. Obóz Czernawin omawia swoją adaptację do warunków panujących w obozie sołowieckim, do którego przybył z pięcioletnim wyrokiem. Przedstawia uwieńczone sukcesem starania, aby powierzono mu funkcję specjalisty w przemyśle rybnym prowadzonym przez GPU. Tak, przez GPU, to nie pomyłka. Wszechpotężna radziecka policja polityczna realizowała na dużą skalę również zadania stricte gospodarcze, w tym m.in. rybołówstwo morskie w celu zapewnienia żywności głodującej ludności Kraju Rad. Część czwarta to Przygotowania do ucieczki drogą wodną i lądową wraz z żoną i synem. Tu autor musiał się wykazać dużym sprytem oraz inicjatywą, aby szef obozu wydelegował go akurat na wcześniej upatrzony i przygotowany odcinek pracy, z którego najbliżej będzie do zbawczej Finlandii. I na tym latem 1932 r. kończą się te pasjonujące wspomnienia Władimira Czernawina. Przebieg ucieczki oraz pierwsze dni na wolności opisała w odrębnej książce jego żona, o czym już w następnym tu artykule.

PS. Podczas lektury za konieczne uważam zerkanie w atlasie historycznym na mapę międzywojennego ZSRR. Wyspy Sołowieckie na Morzu Białym, Murmańsk, Kandałaksza, Archangielsk nie schodzą z kart książki (oczywiście poza jej częścią drugą, poświęconą pobytowi autora-narratora w więzieniu).

wtorek, 11 lutego 2025

„Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939-1946”. Autor: Zbigniew Lubieniecki

 

Zbigniew Lubieniecki „Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939-1946”

Ośrodek KARTA, Warszawa 2019

Tytuł książki błędnie mi zasugerował, że jej bohaterem może być młody konspirator, podczas okupacji hitlerowskiej walczący również z lewicowym ruchem oporu i jego moskiewskimi mocodawcami. Będący następnie „żołnierzem wyklętym”, przeciwstawiającym się nowemu ustrojowi, narzuconemu Polsce siłą.

Rzeczywistość okazuje się tu zupełnie inna. Zbigniew Lubieniecki (1930-2021) tytułowe lata spędził w radzieckim „raju”. Najpierw na przyłączonych do ZSRR jesienią 1939 r. zachodniej Ukrainie i zachodniej Białorusi, dokąd rodzina (matka, trzy siostry i on) uciekła z Podhala zaraz po napaści Niemiec na Polskę. Ojciec, żołnierz Straży Granicznej, wziął udział w wojnie, potem trafił do radzieckiej niewoli, gdzie stał się jedną z ofiar zbrodni katyńskiej – wiosną 1940 r. został zamordowany w Ostaszkowie. Jego najbliższych – żonę i czworo dzieci – również w 1940 r. przymusowo deportowano do obwodu archangielskiego, umieszczając w tzw. osiedlu specjalnym, bez prawa opuszczania go i z obowiązkiem ciężkiej pracy. Umowa Sikorski-Majski z 1941 r. tymczasowo trochę ulżyła ich ciężkiemu losowi. Rodzina przeniosła się na południe Związku Radzieckiego do Kraju Ałtajskiego. W 1942 r. w związku z nagłą chorobą Zbyszka (już dwunastoletniego) nie zdążyli opuścić ZSRR wraz z armią gen. Andersa. Zmuszeni do pozostania na nieludzkiej ziemi (wg bardzo trafnego określenia ówczesnego ZSRR przez Józefa Czapskiego) wiedli tam ciężkie, biedne, a przede wszystkim głodne życie. W 1946 r. matka autora i trzy siostry uzyskały formalną zgodę administracji radzieckiej na repatriację do Polski. Szesnastoletniemu Zbigniewowi jej odmówiono. Poradził sobie – najpierw jadąc, poza urzędową ewidencją, z transportem repatriantów aż do Brześcia, następnie nielegalnie przekraczając granicę na Bugu. Przepłynął rzekę w okolicach Terespola. Zważywszy jego hart i zdobyte doświadczenie (o czym piszę dalej), nie był to dla niego zapewne zbyt trudny wyczyn.

Tyle w skrócie telegraficznym. Jest to pasjonująca, z zachowaniem chronologii, literatura pamiętnikarska. Powstała na bazie wspomnień spisanych już w Polsce w 1947 r., a te z kolei za podstawę miały (przede wszystkim) zapamiętane osobiste przeżycia Zbigniewa Lubienieckiego, opowieści rodzinne, nieraz też zachowane luźne notatki poczynione jeszcze w ZSRR. Książkę czyta się z zapartym tchem, została napisana w konwencji przygody i akcji. Jej autora - narratora należałoby jednak zaliczyć do tzw. trudnej młodzieży, przy czym to określenie ma w jego przypadku znaczenie głównie pejoratywne. Nastoletni Zbyszek, sytuacyjnie przymuszony do walki o byt, nagminnie kradł (stając się w tej „branży” wręcz specjalistą), rabował, bił, a nawet zabijał. Zadawał się z towarzystwem podobnych mu młodocianych przestępców, których wówczas w ZSRR były setki tysięcy. Jednak całkowicie nie przesiąkł ich amoralnością, zachował tzw. podwójne standardy. Cyt., str. 212: Ja jednak myślę, że to nie jest kradzione. Po prostu wziąłem to, co mi się słusznie należy. Niech dadzą mi do syta kartofli i chleba, a nie ruszę i złota, chociażby się na ulicy walało. Ludzie, których okradał, często bywali równie biedni i głodni jak on. Jego zresztą też parę razy okradziono i wtedy tak sobie myślał (cyt. str. 214): Czy mam przeklinać tego, kto to zrobił? Nie, przecież on też był głodny. Gdybym go złapał, zabiłbym, tak samo jak mnie by zabili, gdyby złapali. W ostatecznym rozrachunku owa złodziejsko-rabunkowa działalność młodziutkiego Zbigniewa przyczyniła się do uratowania rodziny od głodowej śmierci. Rodzina również szła mu parę razy na pomoc – gdy bywał ranny lub ciężko chory.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że autor zdobywał jedzenie dla siebie, matki i trzech sióstr nie tylko w złodziejsko-bandycki sposób. Nabył wiele przydatnych umiejętności praktycznych. Nauczył się pozyskiwać rośliny jadalne, opanował sztukę zastawiania sideł na leśne zwierzęta oraz łowienia ryb. Wszystko to bardzo dokładnie w książce przypomniał, łącznie z ciekawymi opisami przyrody, którą był zachwycony. Oprócz walki o byt nastoletni Zbigniew wiódł tam zwykłe, ciężkie życie zesłańca. Mieszkał w zimnym baraku, okresowo uczęszczał do radzieckiej szkoły, kolegował i bił się z rówieśnikami. Przyznał też, iż grubo przedwcześnie doświadczył męskiej inicjacji seksualnej. Po jej opisie, z zażenowaniem ale i z humorem skomentował (cyt., str. 88): I tak to, mając lat 10 i trzy miesiące, zacząłem prowadzić życie płciowe. Wydaje mi się, że była to jedyna wiedza, jaką przekazała mi nauczycielka Zoja. Biorąc pod uwagę, że na pewno niewiele jest na świecie nauczycielek, które by tego uczyły dziesięcioletnich uczniów, Zoję należy zaliczyć do wyjątkowo postępowych pedagogów. Jak więc widać, autor jest niezwykle szczery nawet przy wspominaniu swych spraw intymnych, co w połączeniu z epicką narracją akcji i przygody, czyni jego książkę taką, od której trudno się oderwać. W ramach narracji autor wspomina też, jak kilka razy postarał się zaszkodzić Związkowi Radzieckiemu, wykonując ad hoc indywidualne, drobne akty sabotażu.

Reasumując, polecam książkę Zbigniewa Lubienieckiego wszystkim zainteresowanym wojennymi losami Polaków na Wschodzie. Autor zdążył jeszcze napisać (na str. 245 i 246) podziękowania dla od dawna już nieżyjących rodziców oraz dla zespołu KARTY. W dacie wydania książki pan Zbigniew żył i mieszkał w Warszawie. Informację o tym, że zmarł w 2021 r., wygooglowałem w Internecie. KARCIE należą się też czytelnicze wyrazy uznania, co niniejszym czynię. Książka jest bezbłędna edycyjnie („Bellono”, ucz się!), została starannie wydana, uzupełniona o fotografie Zbigniewa i jego bliskich, a także o „Posłowie” (str. 247-265) autorstwa prof. dr. hab. Albina Głowackiego – przybliżające rys historyczny wydarzeń, które tak bardzo odcisnęły się na losach setek tysięcy Polaków, w tym młodziutkiego Zbigniewa i jego rodziny. Tekst „Posłowia” uważam więc za bardzo przydatny dla osób o skromniejszej wiedzy historycznej. A w kończącym książkę rozdziale pt. „Zniewolone wspomnienia” (str. 266-303) dr hab. Kaja Kaźmierska przedstawiła naukowy komentarz socjologiczny wspomnień Zbigniewa Lubienieckiego. Skoro nie poddała tam w wątpliwość niektórych jego wyczynów, to i ja się wstrzymam z zakwestionowaniem ich prawdziwości. Nadmienię tylko, iż podczas lektury parę razy miałem nieodparte wrażenie, że autora nieco poniosła fantazja.