Raz w roku, dnia 1 kwietnia, zamieszczam tu tekst żartobliwie
odbiegający od ambitnego formatu blogu. Jest nim albo własne, bulwersujące
opowiadanie, albo recenzja książki mniej lub bardziej „bezpruderyjnej”.
W tym roku oczywiście też nie może być inaczej. Poniżej najpierw odnoszę
się do treści podobnej książki, a następnie piszę o moich niegdysiejszych
młodzieżowych obserwacjach i refleksjach, które jej lektura teraz ponownie
przywołała. Całość dozwolona, powiedzmy, od lat 16-tu. Z zastrzeżeniem
publikacji wymienionej w post scriptum, przeznaczonej już wyłącznie dla czytelników
pełnoletnich.
Marek
Karpiński „Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”
Wydawnictwo
Iskry, Warszawa 2010
Historię
tytułowej profesji autor przedstawił w przekroju przez stulecia i kontynenty.
Dość ogólnie. Jak sam przyznaje w zakończeniu (cyt., str. 327): Praca
powyższa nie rości sobie pretensji do wyczerpania tematu, nie jest też
monografią usług seksualnych. Za to czytamy bardzo interesujący esej
historyczny, napisany inteligentnie i z dużą dozą sytuacyjnej ironii.
Autor rozpoczął go od starożytności, przedstawiając panie uprawiające komercyjnie
seks sakralny. Następnie kolejno prześlizgnął się przez pozornie tylko
ascetyczne średniowiecze, ambitne odrodzenie, ale obejmujące również pruderyjną
reformację, rozwiązłe oświecenie, kapitalizm i socjalizm,
wreszcie dochodząc do początku bieżącego stulecia. Głównie skupił się na
obszarze euroazjatyckim, trochę na północnoamerykańskim. Naszej ojczyzny
oczywiście przy tym nie zaniedbał. Opisał „wzloty i upadki” pań lekkich
obyczajów, jakich owe panie doświadczały w różnych krajach na przestrzeni
wieków, a także (dość szczegółowo) wymienił ich „kategorie” oraz formy
organizacyjne uprawianego zawodu. Ukazał tragedię europejskich prostytutek i ich
klientów po przywleczeniu przez żeglarzy Kolumba syfilisu z Ameryki
w końcu XV wieku, choroby bardzo długo nieuleczalnej. Scharakteryzował
podejście władz państwowych do najstarszego zawodu świata. Wyróżnił tu: 1) system
reglamentacyjny (ograniczenie i rejestracja, penalizacja tylko prostytucji
niezgłoszonej, tzw. dzikiej), 2) system abolicyjny (pełne przyzwolenie)
oraz 3) system eksterminacyjny (uznanie za przestępstwo, ściganie i karalność
z mocy prawa). Wskazał epoki i państwa, w których te systemy
funkcjonowały, opisał skutki ich wdrażania, podał konkretne przykłady. Zamieścił
sporo danych statystycznych dotyczących liczebności pań uprawiających tytułowy
zawód, jak również cenniki świadczonych przez nie usług. Pochylił się nad ich ciężkim
na ogół losem, rzadko kiedy przypominającym happy end z bajki o Kopciuszku.
Chociaż imiennie wskazał również i te swawolne panie niskiego pochodzenia,
które ich kunszt ars amandi, przyrodzony plus wyuczony, doprowadził z czasem
do łożnic królewskich i książęcych. We Francji osiemnastowiecznej, ale
jeszcze przedrewolucyjnej, autor wymienił (za paryskim kronikarzem Nicolasem
Restifem) aż dwanaście kategorii prostytutek, z których najlepsza to (cyt.)
utrzymanki, (…) wchodzące w stały związek z jednym
mężczyzną. Najgorsza zaś to (cyt.) weteranki, (…) stworzenia
odrażające - tak jeżeli chodzi o wygląd, jak o woń. Pełną
klasyfikację, wraz z charakterystyką pań zaszufladkowanych do wszystkich
12 kategorii, oraz ze wskazaniem najczęstszej ich klienteli, czytelnik
znajdzie na stronach 138-141. Autor przeanalizował też wpływ ważnych
wydarzeń społecznych, politycznych i ekonomicznych na rozwój lub regres
prostytucji, takich jak epidemie, wielkie wojny, industrializacja (zarówno
kapitalistyczna, jak i socjalistyczna), wreszcie rewolucja obyczajowa przynosząca
spadek popytu młodzieży na usługi erotyczne świadczone komercyjnie. Poruszył problemy
przydrożnej „obsługi” ruchu samochodowego oraz międzynarodowej turystyki
seksualnej i jej pozytywnego wpływu na finanse państwa, którego obywatelki
świadczą usługi erotyczne obcokrajowcom. Za przykłady autor podał tu odpowiednio
Polskę (liczne tirówki) i Tajlandię (niezwykle szeroka oferta sexbiznesu).
Jak
nadmieniłem na wstępie, książka została napisana z dużą dawką ironii –
zarówno osobistego poczucia humoru autora, jak i przytaczanych przezeń
tekstów. Serdecznie uśmiałem się czytając sprośne osiemnastowieczne wiersze,
a zwłaszcza obszerny fragment warszawskiego przewodnika teatralnego,
traktujący o losach baletnicy, niejakiej Anetki Sz. (str. 164-168).
Nieco później, już w okresie napoleońskim (cyt., str. 202): Warszawę
obiegła straszna wieść, że marszałek Murat kąpie swe wybranki w szampanie,
a chytrzy kupczykowie na powrót butelkują wykorzystany higienicznie płyn.
Popyt na wina francuskie zmalał, ale na usługi erotyczne wzrósł znacznie.
Bardzo pomysłowi bywali też producenci prezerwatyw, tak reklamujący ich
niezawodność (cyt. str. 235): Prędzej serce ci pęknie. W końcowych
rozdziałach autor m.in. przypomniał nieformalną dwuwalutowość PRL, stymulującą
rozwój prostytucji szczególnie w latach 70-tych i 80-tych ub. stulecia.
Cyt., str. 281: 10 dolarów amerykańskich, jakie otrzymywała
panienka za numerek, stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w gospodarce
uspołecznionej. Autor ma tu oczywiście na myśli kurs czarnorynkowy dolara,
waluty preferowanej zwłaszcza w prywatnym obrocie nieruchomościami. Pamiętam,
że w połowie lat 70-tych dwupokojowe mieszkanie ok. 50 m.kw.
w dobrej dzielnicy Warszawy można było kupić już za 6 tys. USD. Ale
trzeba było te dolary lub inną twardą walutę skądś mieć! Posiadali je albo nasi
rodacy „powracający z zagranicy” (tak się reklamowali w ogłoszeniach
prasowych), albo cudzoziemcy, którzy zaczęli wówczas dość licznie, służbowo
i prywatnie przyjeżdżać do Polski.
I tu
mi się akurat przypomniała ciekawa historyjka z drugiej połowy lat 70-tych,
którą wtedy setnie się ubawiłem. W owym czasie do województwa
ostrołęckiego (istniało takie w latach 1975-1998) zawitali Włosi,
instalujący i uruchamiający tam zakupione przez ekipę Gierka maszyny i urządzenia
przemysłu rolnospożywczego. Posiadali kapitalistyczną twardą walutę, z tym,
że były to włoskie liry o bardzo niskim kursie wymiennym wobec dolara
amerykańskiego. Miejscowe, wiejskie Kurpianki, niekiedy tego nieświadome,
początkowo dawały się nabrać cwanym Włochom twierdzącym, że jest to relacja mniej
więcej jak jeden do jednego. Kontaktowały się z nimi na ogół na migi, jako
że w podstawówce i zasadniczej szkole rolniczej jedynym nauczanym językiem
obcym był rosyjski, którego przecież Włosi nie znali. Za to ci, pragnąc otrzymywać
usługi również w zakresie „ponadstandardowym”, hojnie deklarowali zapłatę kwot
pozornie tylko wysokich, efektownie wyrażanych kilkucyfrowo we włoskiej
walucie. I tak po ciężkiej całonocnej pracy, świadczonej na rzecz paru
Italiańców naraz i po kolei, pewna młoda Kurpianka dowiedziała się nazajutrz
w sklepie Pewexu, że za cały zarobek może sobie kupić puszkę pepsi coli. Wściekła
się i od razu poleciała na milicję ze skargą, że została przez tych Włochów
zgwałcona. Z uwagi na oskarżenie zagranicznych kontraktowych specjalistów
sprawę przekazano szczebel wyżej. Milicjantom z komendy wojewódzkiej znane
już były podobne „afery”. Funkcjonariuszki wnikliwie przesłuchały dziewczynę na
okoliczność aranżacji i przebiegu inkryminowanego rendez vous, po
czym skierowano ją na badanie lekarskie w celu dokonania obdukcji. Wynik stanowiłby
dowód w sprawie z oskarżenia, jak ją poinformowano, prywatnego. Zrezygnowała
i do lekarza nie poszła.
Nie
tylko proste, wiejskie, młode niewiasty czasem prostytuowały się za twardą
walutę. Zaobserwować to można było przede wszystkim w miastach, incydentalnie
nawet pośród studentek, wówczas stanowiących, bardziej niż obecnie, młodzieżową
elitę. Nadmienić należy, iż w PRL odgórnie limitowano nauczanie na
poziomie wyższym, obowiązywały egzaminy wstępne, prywatnych uczelni nie było,
stąd i populacja braci studenckiej była znacznie mniej liczna niż dziś. Przypominam
sobie koleżankę ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim, inteligentną, ładną, seksowną
Krystynę, która – po pomyślnym i z dobrymi ocenami zaliczeniu dość trudnego
pierwszego roku (1970/1971) – postanowiła przestać marnotrawić czas na
naukę. Podjęła działalność komercyjną w tytułowym zawodzie, przyjmując
w nim specjalizację tzw. arabeski. Działalność, nadmieńmy,
także absorbującą energię życiową oraz czasochłonną. Poszukiwanie optymalnej klienteli,
drogie „reprezentacyjne” ciuchy i kosmetyki, antykoncepcja, zapobieganie
infekcjom przenoszonym drogą płciową, bezpieczne przebywanie
w odpowiednich lokalach, rozwiązywanie problemów z konkurencją, etc.
– to wszystko wymagało intensywnych starań, zwłaszcza że nie było wówczas Internetu
ani telefonów komórkowych. Próbowała jeszcze bez powodzenia powtórzyć drugi rok
studiów. Ostatecznie odpuściła sobie wyższą edukację i wyprowadziła się
z żeńskiego akademika UW przy ul. Zamenhofa. Przypadkowo
spotkałem ją wtedy na Rynku Starego Miasta. Szła uwieszona na ramieniu
niskiego, otyłego Araba, na oko dwa razy od niej starszego. Udała, że mnie nie
widzi. Nie mam pojęcia, jakie były jej późniejsze losy. Koleżanki Krysi z pokoju
w akademiku opowiadały, że przez kilka miesięcy po wyprowadzeniu się przechowywała
pod ich opieką część swoich rzeczy. A także, że przez jakiś czas nachodził
je i wypytywał o nią pewien student WAT-u, z którym wcześniej trochę
randkowała gdy otrzymywał przepustkę. Za autorem książki wyjaśniam, że arabeskami
nazywano wówczas dziewczyny zadające się z Arabami – najczęściej gastarbeiterami
wykonywującymi w RFN i Berlinie Zachodnim ciężkie, proste i brudne
prace fizyczne, ale za to relaksującymi się w PRL, gdzie wszystko (także miłość
kobiety) mieli bardzo tanie z uwagi na dużą siłę nabywczą marki zachodnioniemieckiej.
I jak tu nie kochać pana wicepremiera, ministra profesora Leszka
Balcerowicza, który w końcu (1.01.1990) zrobił z tym i innymi
podobnymi absurdami, społeczno-ekonomicznymi nonsensami, wreszcie porządek!
Rozpisałem
się, gdyż lektura książki p. Marka Karpińskiego m.in. przypomniała i potwierdziła
moje „socjologiczne” obserwacje z okresu młodości – poczynione w czasie
studiów i w pierwszych latach pracy. Na zakończenie jeszcze tylko kilka
spostrzeżeń autora dotyczących podejścia polskiego fiskusa do dochodów
pań lekkich obyczajów. Prawnie są u nas nieopodatkowane, co sprzyja
niektórym kobietom (posiadającym zarobki z innych nieustalonych a podejrzanych
źródeł) do podszywania się pod rzekome nierządnice. Urząd skarbowy wymaga
wówczas tego uwiarygodnienia, np. zamieszczonymi w mediach reklamami usług
erotycznych, identyfikującymi ich osoby. O świadków bowiem tu trudno –
klient wstydziłby się przyznać, a „pomocnik” od razu podpadłby pod
odpowiedni paragraf (pośrednictwo, czerpanie korzyści z cudzej prostytucji
jest penalizowane).
PS.
Czytelnicy zainteresowani (oczywiście tylko teoretycznie, jakżeby inaczej!) profesją
sexworkerek w Polsce już nieludowej, sporo o tym szczegółów,
także niezwykle obscenicznych, wraz z prezentacją konkretnych przedstawicielek
zawodu, znajdą w książce p. Ewy Egejskiej
pt. „czarodziejki.com”. Dozwolonej, moim zdaniem, od lat 18-tu.