czwartek, 1 kwietnia 2021

"Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie". Część 2. Autor: Kazimierz Rygiel

 

Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie. Część 2 

Autor: Kazimierz Rygiel 

Wprowadzenie oraz część 1 – we wpisie poprzednim, od którego zalecam rozpoczęcie lektury.

Po takim piśmie z Warszawy, w Moskwie zgrzytnięto zębami. I wydano rozkaz: na front ich - do Afganistanu! Najpierw jednak niech sobie te dwa Polaczki wybiorą rodzaj broni, po czym krótko ich przeszkolić. I koniecznie na front! W wojsku, jak wiadomo, rozkaz to rzecz święta. Z rozkazem się nie dyskutuje. Rozkaz się wykonuje. Tym bardziej, że był na piśmie. Wydany przez samego marszałka Sowietskowo Sojuza.

Trzeba przyznać, że i my z Ryśkiem także byliśmy mocno wkurzeni. Zdążyliśmy przyzwyczaić się i polubić naszą instruktorską robotę na zapleczu teatru wojny, a tu teraz mamy pchać się pod kule i noże talibów? Brrr!!! Chcąc odwlec datę wysłania na front i mając możliwość wyboru rodzaju broni, postanowiliśmy zagrać na zwłokę i wybrać taką formację, w której szkolenie trwa najdłużej. Mając nadzieję, że może wcześniej ta wojna się skończy. I obaj zgodnie postanowiliśmy: lotnictwo myśliwskie. Choć wcześniej żadnego doświadczenia lotniczego nie mieliśmy. I stanowczo upieraliśmy się przy tym wyborze, nieustannie powołując się na treść rozkazu marszałka. Jak już napisałem, rozkaz to w wojsku rzecz święta. Oddelegowano nas zatem na przygraniczne lotnisko polowe. Tam jego zdumiony komandir przydzielił nam najstarszego i najbardziej zdezelowanego MiG-a ponaddźwiękowego (to ważny szczegół, proszę zapamiętać!), w wersji dwuosobowej, uzbrojonego w dwa działka. Ja zostałem pilotem i zarazem pierwszym strzelcem, a Ojciec Prowadzący - nawigatorem i drugim strzelcem pokładowym. Ale nasze nadzieje na długie szkolenie spełzły na niczym. W rozkazie marszałka było przecież napisane również: przeszkolić krótko. Zatem czteroletni program lotniczej szkoły oficerskiej przerobiliśmy w dwa tygodnie. I otrzymaliśmy zadanie: nasz pierwszy (i jak się okazało, zarazem ostatni) lot bojowy. Zanim go jednak opiszę, kilka słów o pozostałym, trzecim członku naszej załogi. W ZSRR emitowano wówczas bardzo tam popularny polski serial telewizyjny pt. Czetyre tankisty i sobaka. W zasadzie leciał na okrągło w programach ogólnozwiązkowych i republikańskich - nie było tygodnia, żeby w telewizji nie można było obejrzeć któregoś jego odcinka. Powołując się zatem na polską, żołnierską miłość do zwierząt, przygarnąłem bezpańskiego czarnego kota, któremu nie przeszkadzała ciasnota wnętrza samolotu. W czasie przeciążenia też dawał sobie radę wczepiając się pazurkami w obudowę działka pokładowego. I w ogóle bardzo się przydał, wytępił bowiem wszystkie myszy i szczury, jakie się zagnieździły w tym rdzewiejącym na poboczu lotniska naszym MiG-u. Towarzysze radzieccy kiwali z politowaniem głowami, ale nie odebrali nam zwierzaka, którego w myślach już spisali (razem z nami) na straty.

Pogoda piękna, jakoś udało mi się wystartować. O lądowaniu staram się jeszcze nie myśleć, aby się nie denerwować! Lecimy nisko. Uważam, żeby się nie rozpieprzyć o afgańskie górskie szczyty. Nagle Rycho drze się: Jest! Tam! Konwój nieprzyjacielski. Sznur ciężarówek sunących wąską, górską drogą stokową. I wali do nich z szybkostrzelnego działka aż do wyczerpania amunicji. Mnie też gwałtownie wzrasta poziom adrenaliny. Wpadam w euforię. Najpierw podrywam samolot do góry, aby uniknąć zderzenia z najbliższym szczytem, po czym po chwili ostro pikuję w dół, aby ze swojego działka dopełnić dzieła zniszczenia.

Fatalny pech oraz brak przeszkolenia! Nie wziąłem pod uwagę ponaddźwiękowej (dwukrotnie) prędkości samolotu, większej od szybkości pocisków wystrzelonych wcześniej przez Ojca Prowadzącego. Tor MiG-a, lecącego teraz w dół, przeciął się z torem tamtych pocisków z działka - akurat w momencie, gdy samolot i jedna z wcześniej wystrzelonych serii się spotkały. I kilka naszych pocisków właśnie teraz nas dogoniło! Klasyczne „samozestrzelenie” - termin znany jedynie w wojskowym lotnictwie ponaddźwiękowym. Pewna analogia do gola samobójczego wbitego przez bramkarza po otrzymaniu podania od obrońcy. Drę się: Dostaliśmy! Palimy się! Skaczemy! Rysiek już się katapultował, spostrzegam też, że otworzył się jego spadochron. Z przerażeniem zauważam, że mój został zniszczony - poszarpany odłamkami. Chwytam zatem tylko kota, przyciskam go do piersi i jakoś udaje mi się opuścić płonący samolot. Nie jest bardzo wysoko, raptem około 4 tys. metrów. Czyli odległość do ziemi mniej więcej taka, jak z Chmiela do Sękowca (uroczych dwóch wiosek bieszczadzkich). Cała nadzieja w kocie. Kot, jak powszechnie wiadomo, zawsze bezpiecznie spada na cztery łapy. Poza tym ma bardzo elastyczny kręgosłup i miękkie futerko. Przyjmuję więc odpowiednią pozycję tułowia - idealnie równoległą do kociego grzbietu. Udało się! Grzmotnęliśmy w ziemię poprzez czaszę Ryśkowego spadochronu, co dodatkowo zamortyzowało upadek. Kot dał gdzieś drapaka. Rysiek zaczął się wyplątywać ze spadochronu. Ja straciłem przytomność.

Gdy się ocknąłem, stwierdziłem, że po pierwsze - chyba jestem zdrów i cały, a po drugie - siedzę skuty w jakimś pomieszczeniu pod lufami strażników. Rycho obok mnie, także w kajdankach, a przed nami duży prostokątny stół, za którym siedzi dwóch smutnych panów i jedna, również niewesoła pani; wszyscy w radzieckich mundurach. Pani ma wyraźnie indiańskie rysy twarzy (ten ważny szczegół proszę zapamiętać!). Później dowiedziałem się, że to wnuczka peruwiańskiego działacza Kominternu, rozstrzelanego na rozkaz Stalina podczas Wielkiej Czystki w 1937 r.  Coś gadają, bardzo wolno to do mnie dociera, ciągle jeszcze wydobywam się z szoku pourazowego. Oprzytomnieć całkowicie zdążyłem dopiero w momencie wydawania wyroku przez ów sąd polowy. Za nieuzasadnioną utratę samolotu i kota - kara śmierci przez rozstrzelanie. Wykonanie wyroku - nazajutrz rano, gdy tylko uda się sformować pluton egzekucyjny spośród żołnierzy dziś jeszcze będących gdzieś w akcji.

Nie będę opisywał pamiętnych kilkunastu godzin, jakie upłynęły od wydania wyroku do postawienia nas przed plutonem egzekucyjnym. Horror i tyle. Stoimy przed plutonem egzekucyjnym i nie wyrażamy zgody na założenie nam opasek na oczy. Odmawiamy też przyjęcia ostatniego papierosa, gdyż my przecież jesteśmy niepalący. I już-już bojcy z kałachami formują naprzeciwko nas szereg, gdy nagle nad placem apelowym zawisa śmigłowiec, z którego na migi ktoś pokazuje dowódcy plutonu, że ma natychmiast wstrzymać egzekucję. Helikopter wylądował. Wyskoczył z niego dziarski pułkownik GRU, kazał nas uwolnić, oddać broń osobistą, a na moje dodatkowe życzenie - także odnaleźć i nakarmić kota. Do nas zwracał się przyjaźnie i – co bardzo zastanawiające – po polsku (ten ważny szczegół również proszę zapamiętać!). Następnie demonstracyjnie podarł wyrok sądu polowego, po czym zwołał zebranie dowództwa jednostki, nakazując nadać mu uroczysty charakter. Okazało się, że Rycha i mnie awansowano aż o dwa stopnie wojskowe, a także nadano nam tytuły Bohatera Związku Radzieckiego oraz odznaczono orderami Czerwonej Gwiazdy. Nasz samolot bowiem, zanim ostatecznie spadł na ziemię, przeleciał jeszcze kilka kilometrów, cały czas płonąc. A potem przypadkowo łupnął w wielkie, zamaskowane afgańskie centrum sztabowo-logistyczne i ukryte tam magazyny amunicji oraz skład paliw, co spowodowało olbrzymią eksplozję i w ogóle niewyobrażalne straty przeciwnika, ludzkie i materialne. Podobno odwaliliśmy robotę za co najmniej 5 dywizji wojsk lądowych. Zginął tam też wtedy na miejscu brat bliźniak Usamy ibn Ladina - tak, tak, tego samego, który kilkanaście lat później, siedząc w jaskiniach Tora-Bora wcisnął na swoim laptopie klawisz enter wydając rozkaz destruction of World Trade Center. A ów brat bliźniak był podobno dużo zdolniejszy i bardziej energiczny od Usamy. Aż strach pomyśleć, że wydarzenia z 11 września 2001 r. miałyby jeszcze tragiczniejszy przebieg, gdyby to on wtedy przygotował atak na Amerykę!

A po oficjalnej uroczystości - jakże nas fetowano!!! Każdy oficer, dziennikarz czy partyjny aparatczyk chciał się z nami koniecznie napić i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Musieliśmy więc z konieczności zastosować pewną hierarchię - brataliśmy się tylko z osobami od stopnia podpułkownika wzwyż. Ten stopień wybraliśmy nieprzypadkowo - Władimir Putin podówczas był podpułkownikiem i nie chcieliśmy go urazić. Powstał również problem ze znalezieniem naszego kota, który - jak napisałem - zaraz po upadku na ziemię gdzieś sobie szurnął. I nie można go było nigdzie odnaleźć. Komandir bazy nakazał więc, tak na wszelki wypadek, zadbać szczególnie o wszystkie czarne koty przebywające na terenie i w okolicach jego jednostki wojskowej. Dostąpiliśmy również, a jakże, zaszczytu przyjęcia nas przez samego Michaiła Gorbaczowa, akurat wtedy rozpoczynającego rządy w ZSRR. Niemile jednak to spotkanie wspominamy, jako że radziecki gensek tylko symbolicznie poczęstował nas jednym maluteńkim kieliszkiem 25 ml wódki, w dodatku okraszonym wykładem o zgubnych skutkach spożywania alkoholu. Natomiast gen. Wojciech Jaruzelski - poinformowany o naszym bohaterskim wyczynie - początkowo udawał, że w ogóle nie wie, o kogo chodzi. W końcu polecił nam nadal przebywać w Związku Radzieckim, raz na miesiąc meldując się w polskiej ambasadzie. Na raport z prośbą o zgodę na powrót do Polski odpowiedział odmownie, nakazując pozostanie w ZSRR pod pretekstem hodowli tam czarnych kotów, rozszerzonej o hodowlę kotów burych. Miał to być udział Polski we współpracy państw zrzeszonych w RWPG. Natomiast faktyczny cel pozostania w Kraju Rad został zapisany na mikrofilmie ukrytym w malutkim pojemniku przypominającym damską szminkę, przekazanym nam w ambasadzie PRL w Moskwie. Ostentacyjnie wykonaliśmy tylko jawne i formalne polecenie Jaruzelskiego – doprowadzając kocią genetykę Kraju Rad do niebywałego rozkwitu. Naukowo i doświadczalnie dowiedliśmy, iż koty najbardziej inteligentne i łowne powstają ze skrzyżowania rasy dachowej z rasą piwniczną. Rzeczywistego celu misji nie zrealizowaliśmy, gdyż w międzyczasie któryś z przemiłych zwierzaków podwędził nam ów mały pojemnik z tajnym mikrofilmem, błędnie uznając go za kocią zabawkę. I do dnia dzisiejszego ten mikrofilm nie został odnaleziony – mimo wieloletnich wysiłków polskiego wywiadu oraz radzieckiego, a następnie rosyjskiego kontrwywiadu. Rozważania o przedstawieniu nas jako radzieckich kandydatów do Nagrody Nobla w dziedzinie genetyki kotowatych brutalnie przerwał premier Mieczysław Rakowski, który jesienią 1988 r. w trybie natychmiastowym odwołał nas do kraju, dając zadanie przygotowania i organizacji pierwszych, półdemokratycznych jeszcze, wyborów do Sejmu i Senatu PRL w 1989 r. Uprzedził nas również, abyśmy nie pokazywali się Jaruzelskiemu na oczy.

Ale to bynajmniej nie koniec tamtej epopei! Rok później, w 1990 r., przyglądając się telewizyjnym wystąpieniom kandydatów na Prezydenta RP, ze zdziwieniem rozpoznałem w Stanisławie Tymińskim owego pułkownika GRU, którego interwencja parę lat wcześniej zapobiegła naszej egzekucji. A w jego peruwiańskiej żonie i niedoszłej polskiej pierwszej damie - niewiastę z radzieckiego sądu polowego, który nas wtedy skazał na karę śmierci. Natychmiast więc powiadomiłem o tym stosowne władze, które już wtedy bez wahania zastosowały wobec Stana Tymińskiego najbardziej skuteczny oręż w demokracji, jakim jest czarny PR (pi ar). Utorowało to, jak wiadomo, panu Lechowi Wałęsie drogę do prezydentury.

PS. Aha, byłbym zapomniał. Ów czarny kot z radzieckiego lotniska polowego szybko się odnalazł i skutecznie pełnił zaszczytną funkcję reproduktora w naszej kociej hodowli. W 1988 r. wracając do Polski przemyciłem go przez granicę. Pozostawiłem go w Bieszczadach, oddając w dobre ręce właściciela zajazdu „Pod Caryńską” w Ustrzykach Górnych. A dwadzieścia lat później, we wrześniu 2008 r., syn szefa zajazdu sprezentował mi malutkiego, około dwumiesięcznego czarnego kociaka, będącego w prostej linii pra-prawnuczkiem tamtego kota, członka załogi naszego MiG-a. Sabinek, obecnie już dojrzały i stateczny kocur, siedzi w tej chwili obok mnie na wersalce, zagląda w monitor i – czytając – pomrukuje z aprobatą.