Stałego Bywalca i Ojca Prowadzącego zbrojna interwencja w Afganistanie. Część 2
Autor: Kazimierz Rygiel
Wprowadzenie oraz część 1 – we wpisie poprzednim, od
którego zalecam rozpoczęcie lektury.
Po
takim piśmie z Warszawy, w Moskwie zgrzytnięto zębami. I wydano
rozkaz: na front ich - do Afganistanu! Najpierw jednak niech sobie te dwa
Polaczki wybiorą rodzaj broni, po czym krótko ich przeszkolić. I koniecznie
na front! W wojsku, jak wiadomo, rozkaz to rzecz święta. Z rozkazem
się nie dyskutuje. Rozkaz się wykonuje. Tym bardziej, że był na piśmie. Wydany
przez samego marszałka Sowietskowo Sojuza.
Trzeba
przyznać, że i my z Ryśkiem także byliśmy mocno wkurzeni. Zdążyliśmy przyzwyczaić
się i polubić naszą instruktorską robotę na zapleczu teatru wojny, a tu
teraz mamy pchać się pod kule i noże talibów? Brrr!!! Chcąc odwlec datę
wysłania na front i mając możliwość wyboru rodzaju broni, postanowiliśmy zagrać
na zwłokę i wybrać taką formację, w której szkolenie trwa najdłużej.
Mając nadzieję, że może wcześniej ta wojna się skończy. I obaj zgodnie postanowiliśmy:
lotnictwo myśliwskie. Choć wcześniej żadnego doświadczenia lotniczego nie
mieliśmy. I stanowczo upieraliśmy się przy tym wyborze, nieustannie
powołując się na treść rozkazu marszałka. Jak już napisałem, rozkaz to w wojsku
rzecz święta. Oddelegowano nas zatem na przygraniczne lotnisko polowe. Tam jego
zdumiony komandir przydzielił nam
najstarszego i najbardziej zdezelowanego MiG-a ponaddźwiękowego (to
ważny szczegół, proszę zapamiętać!), w wersji dwuosobowej, uzbrojonego
w dwa działka. Ja zostałem pilotem i zarazem pierwszym strzelcem, a Ojciec
Prowadzący - nawigatorem i drugim strzelcem pokładowym. Ale nasze nadzieje
na długie szkolenie spełzły na niczym. W rozkazie marszałka było przecież napisane
również: przeszkolić krótko. Zatem czteroletni program lotniczej szkoły
oficerskiej przerobiliśmy w dwa tygodnie. I otrzymaliśmy zadanie:
nasz pierwszy (i jak się okazało, zarazem ostatni) lot bojowy. Zanim go
jednak opiszę, kilka słów o pozostałym, trzecim członku naszej załogi. W ZSRR
emitowano wówczas bardzo tam popularny polski serial telewizyjny pt. Czetyre tankisty i sobaka. W zasadzie
leciał na okrągło w programach ogólnozwiązkowych i republikańskich -
nie było tygodnia, żeby w telewizji nie można było obejrzeć któregoś jego
odcinka. Powołując się zatem na polską, żołnierską miłość do zwierząt,
przygarnąłem bezpańskiego czarnego kota, któremu nie przeszkadzała ciasnota
wnętrza samolotu. W czasie przeciążenia też dawał sobie radę wczepiając
się pazurkami w obudowę działka pokładowego. I w ogóle bardzo
się przydał, wytępił bowiem wszystkie myszy i szczury, jakie się
zagnieździły w tym rdzewiejącym na poboczu lotniska naszym MiG-u.
Towarzysze radzieccy kiwali z politowaniem głowami, ale nie odebrali nam
zwierzaka, którego w myślach już spisali (razem z nami) na straty.
Pogoda
piękna, jakoś udało mi się wystartować. O lądowaniu staram się jeszcze nie
myśleć, aby się nie denerwować! Lecimy nisko. Uważam, żeby się nie rozpieprzyć
o afgańskie górskie szczyty. Nagle Rycho drze się: Jest! Tam!
Konwój nieprzyjacielski. Sznur ciężarówek sunących wąską, górską drogą stokową.
I wali do nich z szybkostrzelnego działka aż do wyczerpania amunicji.
Mnie też gwałtownie wzrasta poziom adrenaliny. Wpadam w euforię. Najpierw
podrywam samolot do góry, aby uniknąć zderzenia z najbliższym szczytem, po
czym po chwili ostro pikuję w dół, aby ze swojego działka dopełnić dzieła
zniszczenia.
Fatalny
pech oraz brak przeszkolenia! Nie wziąłem pod uwagę ponaddźwiękowej
(dwukrotnie) prędkości samolotu, większej od szybkości pocisków wystrzelonych
wcześniej przez Ojca Prowadzącego. Tor MiG-a, lecącego teraz w dół,
przeciął się z torem tamtych pocisków z działka - akurat w momencie,
gdy samolot i jedna z wcześniej wystrzelonych serii się spotkały. I kilka
naszych pocisków właśnie teraz nas dogoniło! Klasyczne „samozestrzelenie” -
termin znany jedynie w wojskowym lotnictwie ponaddźwiękowym. Pewna analogia
do gola samobójczego wbitego przez bramkarza po otrzymaniu podania od obrońcy.
Drę się: Dostaliśmy! Palimy się! Skaczemy! Rysiek już się katapultował,
spostrzegam też, że otworzył się jego spadochron. Z przerażeniem zauważam,
że mój został zniszczony - poszarpany odłamkami. Chwytam zatem tylko kota,
przyciskam go do piersi i jakoś udaje mi się opuścić płonący samolot. Nie
jest bardzo wysoko, raptem około 4 tys. metrów. Czyli odległość do ziemi
mniej więcej taka, jak z Chmiela do Sękowca (uroczych dwóch wiosek
bieszczadzkich). Cała nadzieja w kocie. Kot, jak powszechnie wiadomo,
zawsze bezpiecznie spada na cztery łapy. Poza tym ma bardzo elastyczny
kręgosłup i miękkie futerko. Przyjmuję więc odpowiednią pozycję tułowia -
idealnie równoległą do kociego grzbietu. Udało się! Grzmotnęliśmy w ziemię
poprzez czaszę Ryśkowego spadochronu, co dodatkowo zamortyzowało upadek. Kot
dał gdzieś drapaka. Rysiek zaczął się wyplątywać ze spadochronu. Ja straciłem
przytomność.
Gdy
się ocknąłem, stwierdziłem, że po pierwsze - chyba jestem zdrów i cały, a po
drugie - siedzę skuty w jakimś pomieszczeniu pod lufami strażników. Rycho
obok mnie, także w kajdankach, a przed nami duży prostokątny stół, za
którym siedzi dwóch smutnych panów i jedna, również niewesoła pani;
wszyscy w radzieckich mundurach. Pani ma wyraźnie indiańskie rysy twarzy (ten
ważny szczegół proszę zapamiętać!). Później dowiedziałem się, że to wnuczka
peruwiańskiego działacza Kominternu, rozstrzelanego na rozkaz Stalina podczas
Wielkiej Czystki w 1937 r. Coś
gadają, bardzo wolno to do mnie dociera, ciągle jeszcze wydobywam się z szoku
pourazowego. Oprzytomnieć całkowicie zdążyłem dopiero w momencie wydawania
wyroku przez ów sąd polowy. Za nieuzasadnioną utratę samolotu i kota -
kara śmierci przez rozstrzelanie. Wykonanie wyroku - nazajutrz rano, gdy tylko
uda się sformować pluton egzekucyjny spośród żołnierzy dziś jeszcze będących
gdzieś w akcji.
Nie
będę opisywał pamiętnych kilkunastu godzin, jakie upłynęły od wydania wyroku do
postawienia nas przed plutonem egzekucyjnym. Horror i tyle. Stoimy przed
plutonem egzekucyjnym i nie wyrażamy zgody na założenie nam opasek na
oczy. Odmawiamy też przyjęcia ostatniego papierosa, gdyż my przecież jesteśmy niepalący.
I już-już bojcy z kałachami formują naprzeciwko nas szereg,
gdy nagle nad placem apelowym zawisa śmigłowiec, z którego na migi ktoś
pokazuje dowódcy plutonu, że ma natychmiast wstrzymać egzekucję. Helikopter
wylądował. Wyskoczył z niego dziarski pułkownik GRU, kazał nas uwolnić,
oddać broń osobistą, a na moje dodatkowe życzenie - także odnaleźć i nakarmić
kota. Do nas zwracał się przyjaźnie i – co bardzo zastanawiające – po
polsku (ten ważny szczegół również proszę zapamiętać!). Następnie
demonstracyjnie podarł wyrok sądu polowego, po czym zwołał zebranie dowództwa jednostki,
nakazując nadać mu uroczysty charakter. Okazało się, że Rycha i mnie
awansowano aż o dwa stopnie wojskowe, a także nadano nam tytuły
Bohatera Związku Radzieckiego oraz odznaczono orderami Czerwonej Gwiazdy. Nasz
samolot bowiem, zanim ostatecznie spadł na ziemię, przeleciał jeszcze kilka
kilometrów, cały czas płonąc. A potem przypadkowo łupnął w wielkie,
zamaskowane afgańskie centrum sztabowo-logistyczne i ukryte tam magazyny
amunicji oraz skład paliw, co spowodowało olbrzymią eksplozję i w ogóle
niewyobrażalne straty przeciwnika, ludzkie i materialne. Podobno
odwaliliśmy robotę za co najmniej 5 dywizji wojsk lądowych. Zginął tam też
wtedy na miejscu brat bliźniak Usamy ibn Ladina - tak, tak, tego samego, który
kilkanaście lat później, siedząc w jaskiniach Tora-Bora wcisnął na swoim
laptopie klawisz enter wydając rozkaz destruction of World
Trade Center. A ów brat bliźniak był podobno dużo zdolniejszy i bardziej
energiczny od Usamy. Aż strach pomyśleć, że wydarzenia z 11 września
2001 r. miałyby jeszcze tragiczniejszy przebieg, gdyby to on wtedy
przygotował atak na Amerykę!
A po
oficjalnej uroczystości - jakże nas fetowano!!! Każdy oficer, dziennikarz czy partyjny
aparatczyk chciał się z nami koniecznie napić i zrobić pamiątkowe
zdjęcie. Musieliśmy więc z konieczności zastosować pewną hierarchię -
brataliśmy się tylko z osobami od stopnia podpułkownika wzwyż. Ten stopień
wybraliśmy nieprzypadkowo - Władimir Putin podówczas był podpułkownikiem i nie
chcieliśmy go urazić. Powstał również problem ze znalezieniem naszego kota,
który - jak napisałem - zaraz po upadku na ziemię gdzieś sobie szurnął. I nie
można go było nigdzie odnaleźć. Komandir bazy nakazał więc, tak na
wszelki wypadek, zadbać szczególnie o wszystkie czarne koty przebywające
na terenie i w okolicach jego jednostki wojskowej. Dostąpiliśmy
również, a jakże, zaszczytu przyjęcia nas przez samego Michaiła
Gorbaczowa, akurat wtedy rozpoczynającego rządy w ZSRR. Niemile jednak to
spotkanie wspominamy, jako że radziecki gensek tylko symbolicznie
poczęstował nas jednym maluteńkim kieliszkiem 25 ml wódki, w dodatku
okraszonym wykładem o zgubnych skutkach spożywania alkoholu. Natomiast
gen. Wojciech Jaruzelski - poinformowany o naszym bohaterskim wyczynie
- początkowo udawał, że w ogóle nie wie, o kogo chodzi. W końcu polecił
nam nadal przebywać w Związku Radzieckim, raz na miesiąc meldując się w polskiej
ambasadzie. Na raport z prośbą o zgodę na powrót do Polski odpowiedział
odmownie, nakazując pozostanie w ZSRR pod pretekstem hodowli tam czarnych
kotów, rozszerzonej o hodowlę kotów burych. Miał to być udział Polski we współpracy państw zrzeszonych w RWPG. Natomiast faktyczny cel
pozostania w Kraju Rad został zapisany na mikrofilmie ukrytym w malutkim
pojemniku przypominającym damską szminkę, przekazanym nam w ambasadzie PRL
w Moskwie. Ostentacyjnie wykonaliśmy tylko jawne i formalne polecenie
Jaruzelskiego – doprowadzając kocią genetykę Kraju Rad do niebywałego rozkwitu.
Naukowo i doświadczalnie dowiedliśmy, iż koty najbardziej inteligentne
i łowne powstają ze skrzyżowania rasy dachowej z rasą piwniczną. Rzeczywistego
celu misji nie zrealizowaliśmy, gdyż w międzyczasie któryś
z przemiłych zwierzaków podwędził nam ów mały pojemnik z tajnym
mikrofilmem, błędnie uznając go za kocią zabawkę. I do dnia dzisiejszego ten mikrofilm nie został
odnaleziony – mimo wieloletnich wysiłków polskiego wywiadu oraz radzieckiego,
a następnie rosyjskiego kontrwywiadu. Rozważania o przedstawieniu
nas jako radzieckich kandydatów do Nagrody Nobla w dziedzinie genetyki
kotowatych brutalnie przerwał premier Mieczysław Rakowski, który jesienią
1988 r. w trybie natychmiastowym odwołał nas do kraju, dając zadanie
przygotowania i organizacji pierwszych, półdemokratycznych jeszcze, wyborów
do Sejmu i Senatu PRL w 1989 r. Uprzedził nas również, abyśmy
nie pokazywali się Jaruzelskiemu na oczy.
Ale
to bynajmniej nie koniec tamtej epopei! Rok później, w 1990 r.,
przyglądając się telewizyjnym wystąpieniom kandydatów na Prezydenta RP, ze
zdziwieniem rozpoznałem w Stanisławie Tymińskim owego pułkownika GRU,
którego interwencja parę lat wcześniej zapobiegła naszej egzekucji. A w jego
peruwiańskiej żonie i niedoszłej polskiej pierwszej damie - niewiastę z radzieckiego
sądu polowego, który nas wtedy skazał na karę śmierci. Natychmiast więc
powiadomiłem o tym stosowne władze, które już wtedy bez wahania
zastosowały wobec Stana Tymińskiego najbardziej skuteczny oręż w demokracji,
jakim jest czarny PR (pi ar). Utorowało to, jak wiadomo, panu Lechowi
Wałęsie drogę do prezydentury.
PS.
Aha, byłbym zapomniał. Ów czarny kot z radzieckiego lotniska polowego szybko
się odnalazł i skutecznie pełnił zaszczytną funkcję reproduktora
w naszej kociej hodowli. W 1988 r. wracając do Polski
przemyciłem go przez granicę. Pozostawiłem go w Bieszczadach, oddając w dobre
ręce właściciela zajazdu „Pod Caryńską” w Ustrzykach Górnych. A dwadzieścia
lat później, we wrześniu 2008 r., syn szefa zajazdu sprezentował mi
malutkiego, około dwumiesięcznego czarnego kociaka, będącego w prostej
linii pra-prawnuczkiem tamtego kota, członka załogi naszego MiG-a. Sabinek,
obecnie już dojrzały i stateczny kocur, siedzi w tej chwili obok mnie
na wersalce, zagląda w monitor i – czytając – pomrukuje
z aprobatą.