Dziś o lekturze
tzw. okolicznościowej. 79 lat temu zawaliła się w gruzy
II Rzeczpospolita. W pierwszej dekadzie października 1939 r.
było już bowiem „po wszystkim”. Duże środkowoeuropejskie państwo z uzasadnionymi
mocarstwowymi ambicjami runęło niczym domek z kart.
Tymoteusz
Pawłowski „Armia Śmigłego. Czwarta w Europie – siódma na świecie”
Wydawnictwo
Bellona SA, Warszawa 2014
Książka
jest przeznaczona głównie dla miłośników historii wojskowości, a i to
dla tych zainteresowanych przede wszystkim sprawami materialnymi wojska: materialnymi
w rozumieniu rzeczowym (uzbrojeniem i in. niezbędnym sprzętem)
oraz tzw. materiałem ludzkim, żołnierskim (jego liczebnością, pochodzeniem
społecznym i narodowym, wykształceniem cywilnym, wyszkoleniem wojskowym, posiadanym
morale). Sporo jest w książce o doktrynie obronnej II Rzeczypospolitej.
Natomiast rozczaruje się czytelnik oczekujący szerszego naświetlenia politycznych
przygotowań do Września 1939, czy też samego przebiegu polskiej wojny
obronnej w 1939 r. Opracowanie
jawi się również jako cenna pozycja bibliograficzna dla autorów innej
literatury traktującej (m.in.) o potencjale militarnym państw
wkraczających w II wojnę światową.
Dr
Tymoteusz Pawłowski zajmuje się armią Polski przedwrześniowej zarówno en masse,
jak i w rozbiciu na poszczególne rodzaje wojsk: od lotnictwa poczynając,
a na kawalerii kończąc. Zaczyna od „bilansu otwarcia” w 1918 r.,
a następnie opisuje rozwój naszej armii w okresie międzywojennym,
zaplanowany do 1942 r. i przerwany wybuchem wojny w 1939 r.
Przedstawia i charakteryzuje posiadane uzbrojenie oraz jego bojową
przydatność.
Już
sam tytuł książki wskazuje na siłę przedwrześniowego Wojska Polskiego. Autor
porównuje je z innymi ówczesnymi armiami państw europejskich i to
porównanie bynajmniej nie wypada źle. Rozprawia się z poglądami wyrażanymi
w czasie wojny i po niej, głównie na emigracji, że jakoby wszystko,
co zrobiła w dziedzinie obronności sanacja, było niewłaściwe albo
niewystarczające. Podobnie odnosi się do negatywnych opinii na ten temat, funkcjonujących
przez długie lata w historiografii PRL.
Autor
stawia też pewną tezę i jakby przeprowadza jej dowód. Gdyby najazd Niemiec
na Polskę nastąpił 3 lata później, bylibyśmy w stanie skutecznie się
obronić. A owa skuteczna obrona zniechęciłaby ZSRR do ataku na Polskę, jak
również zachęciłaby Francję do przyjścia nam z rzeczywistą, wymierną
odsieczą. Pogląd ten oceniam jako mocno dyskusyjny.
Ale
zgadzam się z autorem, że w 1939 r. bynajmniej nie byliśmy słabi,
i że gradacja zaprezentowana w tytule książki jest prawidłowa.
Szkoda tylko, że osoba (również tytułowa) była tyleż dobrym żołnierzem, co wręcz
fatalnym politykiem. Faktycznie rządzący Polską marszałek Edward Śmigły-Rydz
pchnął bowiem kraj do wojny, która bynajmniej w 1939 r. nie musiała
wybuchnąć, a już na pewno nie musiała się rozpocząć od ataku Niemiec na
Polskę. Dał się omamić politykom angielskim (przede wszystkim) i francuskim,
którzy w nawiązaniu sojuszu z Polską upatrzyli sobie dwa cele: główny
i alternatywny. Tym głównym był dyplomatyczny „szach” obliczony na
opamiętanie się Hitlera. Natomiast celem alternatywnym, w razie gdyby
Hitler się nie przestraszył, było skierowanie uderzenia Niemiec w pierwszej
kolejności na słabsze ogniwo tej nowej koalicji, czyli właśnie na Polskę.
Ktoś
może zarzucić, iż tego typu sądy łatwo ferować ex post, po latach, mając już
wiedzę historyczną. Otóż nie. I w 1939 r. byli w Polsce
mądrzy ludzie, którzy prawidłowo oceniali grożące nam niebezpieczeństwo i usiłowali
mu zapobiec. Skończyli w internowaniu (Stanisław Cat-Mackiewicz) i w grobie
(płk Walery Sławek). W 1939 r. skonfiskowano cały nakład
proroczej książki Władysława Studnickiego, którego ponure proroctwo już kilka
miesięcy później się prawie w 100% spełniło. Niedawno ją kupiłem i przeczytałem. Władysław Studnicki „Wobec
nadchodzącej drugiej wojny światowej”, Warszawa 1939. Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS,
Kraków 2018. Niedługo tu o niej postaram się coś napisać. Ale już teraz ją Państwu gorąco polecam.
A poza
tym – czy Śmigły, mający pod sobą również wywiad wojskowy, nie wiedział, co się
dzieje za naszą wschodnią granicą? Przecież tam w latach 1937 i 1938
wymordowano i zesłano ponad sto czterdzieści tysięcy Polaków. Tylko za to,
że byli Polakami (słynna „operacja polska” NKWD; proszę odnaleźć w katalogu opis książki Nikołaja Iwanowa). Marszałek
Śmigły bezwzględnie powinien był zdawać sobie sprawę, że Stalin nie tylko czeka
na okazję, żeby wbić nam nóż w plecy, ale wręcz taką okazję usiłuje
sprokurować.
No
i w rezultacie ta wspaniale się prezentująca oraz silna armia
europejska (w 1939 r. czwarta w Europie) została lekkomyślnie zmarnowana.
Osamotniona i przedwcześnie rzucona „na pożarcie” przez silniejszego
przeciwnika, którego w dodatku wspomógł kolejny, nie mniej silny. W dalszych
latach wojny, nie dysponując dużą i samodzielną siłą zbrojną, byliśmy dla
naszych zachodnich aliantów już tylko ubogim krewnym, a z czasem staliśmy
się wręcz ich kłopotliwym petentem.
Drugą
moją refleksją, już nie tak ogólną, lecz ściśle związaną z argumentacją
autora, jest: skoro było tak dobrze, to
dlaczego okazało się tak źle. Jak już nadmieniłem, autor nie analizuje
przebiegu działań wojennych we wrześniu 1939 r. Czyni to natomiast (m.in.)
prof. Grzegorz Górski w niedawno tu proponowanej książce pt. „Wrzesień 1939.
Nowe spojrzenie” (proszę odnaleźć w
katalogu). Nawiasem mówiąc, prof. G. Górski podziela wiele
poglądów dra T. Pawłowskiego nt. dobrej jakości Wojska Polskiego
w 1939 r. i nie takiej znów wspaniałej kondycji Wehrmachtu jeszcze
w tamtym czasie. Ale też prof. Górski nie zostawia suchej nitki na
jakości dowodzenia Wojskiem Polskim przez marszałka Śmigłego i niektórych
generałów. Wg jego opinii inne ustawienie strategiczne polskich armii oraz
lepsze nimi dowodzenie przyniosłoby zupełnie inny przebieg wojny obronnej
w 1939 r.
Teraz, jak niekiedy
to czynię, jeszcze drobna korekta.
Na str. 14,
w wierszach 7-10 od góry, czytamy, cyt. „Pieczę nad polityką obronną
Rzeczypospolitej sprawował Marszałek Polski Józef Piłsudski. Do najważniejszych
funkcji pełnionych przez Marszałka należały urzędy ministra spraw wojskowych
oraz generalnego inspektora sił zbrojnych.”.
Autor ma tu
niewątpliwie na myśli funkcje dające Piłsudskiemu bezpośredni nadzór nad
Wojskiem Polskim. I to jest oczywiście prawda. Ale pisząc o (cyt.
jeszcze raz) „najważniejszych funkcjach pełnionych przez Marszałka” w okresie
pomajowym, należało, moim skromnym zdaniem, wymienić także urząd premiera rządu RP,
jaki Józef Piłsudski sprawował w latach 1926-1928 i w 1930 r.
***
I już
na zakończenie dwa dowcipy. Oczywiście przedwojenne i oczywiście wojskowe.
Gdzieś tam przeze mnie zasłyszane lub przeczytane, tu (specjalnie dla Państwa) nieco
epicko rozwinięte i ubarwione.
1.
Przedwojenne
mundury wyjściowe polskich kawalerzystów i lotników niewiele się różniły.
Po zmroku można je było łatwo pomylić. Elementem bardzo odróżniającym wygląd oficerów
tych formacji była natomiast szabla – oficer kawalerii obowiązkowo musiał ją
mieć przypiętą u boku, natomiast oficer lotnictwa w ogóle jej nie posiadał.
Warszawa. Noc.
Podchmieleni oficerowie wychodzą z restauracji. Oddają honory jakiemuś
generałowi, który również tam bawił i który teraz chce się popisać swoim wojskowym
starszeństwem. Nie ma okularów (gdzieś je zapodział), ale dostrzega oficera
kawalerii (tak mu się wydaje) i zatrzymuje go na ulicy.
- A czemóż
to pan porucznik nie przy szabli, co !?
- Melduję
posłusznie panie generale, że nie mam szabli.
- A dlaczegóż
to pan porucznik jej nie ma, a? Zapomniał zabrać z knajpy? Czy może dał
kelnerowi w zastaw?
- Melduję
posłusznie panie generale, że mnie szabla jest niepotrzebna.
-
Cooo !!!??? Ułan bez szabli !!!??? A niby to dlaczego panu
porucznikowi szabla jest niepotrzebna, a? Mam wezwać żandarmerię, patrol
oficerski ? Już oni zaraz nauczą pana ułana rozumu !
- Melduję
posłusznie panie generale, że ja jestem lotnikiem a nie ułanem. A lotnikowi
szabla jest tak samo potrzebna, jak ułanowi rozum.
Generał,
w gruncie rzeczy „swój chłop”, przypomniał sobie brawurowe, nieraz
straceńcze szarże kawaleryjskie z lat 1919 i 1920 i pokiwał ze
zrozumieniem głową. W świetle latarni ulicznej dostrzegł już też, że
prężący się przed nim na baczność młody oficer nosi mundur lotnika. Dał więc spokój
porucznikowi pozwalając mu odejść.
2.
Lata
trzydzieste. Manewry wojskowe na Wołyniu. Był zwyczaj, iż miejscowi ziemianie
zapraszali kadrę oficerską na niedzielny obiad do siebie do dworu.
Takoż dzieje się
i tym razem. Dziedzic z żoną i matką pełnią rolę gospodarzy, gośćmi
są oficerowie stacjonującego w pobliżu pułku - od dowódcy do najmłodszego
podporucznika (czyli wszyscy poza tymi, którym akurat wypadła służba dyżurna).
W zasadzie
jest już po obiedzie. Podano kawę i słodkości deserowe. Wszyscy siedzą na
odsłoniętej werandzie, jest przyjemne, ciepłe, letnie popołudnie, bezchmurne
niebo.
Starsza pani
patrzy do góry i obserwuje przelatujący wysoko nad dworem samolot
wojskowy.
- O, o, o !
Aeroplana leci ! – mówi podekscytowana ze wschodnim zaśpiewem.
- Aeroplan, a nie
„aeroplana”, szanowna pani dziedziczko – jakoś tak bezwiednie
i spontanicznie, chyba bez złej woli, poprawia ją podporucznik.
Starsza pani spogląda
na niego przeciągle i odpowiada:
- Może być, może
być, że to leciał aeroplan a nie aeroplana. Ty młody – masz lepszy wzrok.
Ja już stara i gorzej widzę. Płci nie dojrzałam.
Z tej dowcipnej
riposty najgłośniej i najdłużej śmiał się oczywiście pan pułkownik. Gdy
przestał, krótko i po cichu wycedził do swojego podwładnego, purysty
językowego:
- Jutro z samego
rana pan podporucznik się u mnie zamelduje !
Pan podporucznik,
którym był powołany na ćwiczenia rezerwista, w cywilu mgr filologii
polskiej i nauczyciel języka polskiego, już do końca wizyty się
w ogóle nie odzywał, siedział pochmurny, osowiały. Przypomniał sobie
bowiem, że na ostatniej odprawie oficerów pułku dowódca zapowiedział, iż
niedługo będzie musiał któregoś z panów oficerów wyznaczyć do bezpośredniego
dowodzenia żołnierzami (podpadniętymi przełożonym) zasypującymi polowe latryny,
kopiącymi takowe nowe , oraz wywożącymi koński nawóz ze stajni.