czwartek, 1 maja 2025

„Polska krwawi, Polska walczy. Jak żyło się pod okupacją 1939-1945”. Autor: Andrzej Chwalba

 

Andrzej Chwalba „Polska krwawi, Polska walczy. Jak żyło się pod okupacją 1939-1945”

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., Kraków 2024

Za tydzień będziemy obchodzić 80-tą rocznicę zakończenia drugiej wojny światowej w Europie. Wojna oraz jej polityczne następstwa tak przeorały Polskę, że w 1945 r. już mało co przypominała to państwo sprzed 1 września 1939 r. Profesor Andrzej Chwalba chronologicznie i tematycznie opisał trwający prawie 6 lat kataklizm pustoszący nasz kraj. Pustoszący materialnie, demograficznie oraz duchowo. Czytelnik otrzymuje w miarę zwięzłe vademecum tego, co się w Polsce w latach wojny działo. Napisałem „w miarę zwięzłe”, ponieważ na 541 stronach autor zmieścił następujące tematy, z których większość doczekała się już odrębnych, niekiedy bardziej obszernych opracowań.

Ø  Wojna obronna w 1939 r. – militarny przebieg oraz polityczne i terytorialne następstwa. Zachowanie i nieraz tragiczne losy ludności cywilnej podczas działań zbrojnych.

Ø  Rozbiór II Rzeczypospolitej - podział państwa na pięć okupowanych obszarów: Ziem Zachodnich (tj. terenów inkorporowanych do III Rzeszy), Generalnego Gubernatorstwa, terenów przyłączonych do ZSRR, Litwy i Słowacji. Autor charakteryzuje politykę każdego okupanta, małej marionetkowej Słowacji nie wyłączając.

Ø  Sytuacja w latach 1939-1941 na ziemiach wschodnich włączonych w skład Związku Radzieckiego. Przemiany administracyjne i ekonomiczne, terror wobec ludności polskiej (głównie, chociaż nie tylko polskiej). Morderstwa przedstawicieli elit, oficerów wojska i funkcjonariuszy służb mundurowych. Zsyłki do łagrów oraz wywózki (przymusowe przesiedlenia) na odległe tereny ZSRR. Nieudana konspiracja niepodległościowa. Także okresowe złagodzenie kursu antypolskiego, faworyzowanie wybranych polskich literatów i naukowców.

Ø  Totalne rugowanie polskości na ziemiach przyłączonych do Niemiec. Terror, masowe wypędzenia, sytuacyjne przymuszanie pozostałej ludności do podpisywania Volkslisty. Polacy w Wehrmachcie: 350 tys. – 450 tys. żołnierzy wg naukowych szacunków (str. 182).

Ø  Obraz okupacji niemieckiej w Generalnym Gubernatorstwie. W tym najdłuższym rozdziale książki autor charakteryzuje administrację i gospodarkę GG, antypolską politykę okupanta, egzekucje ludności cywilnej, obozy koncentracyjne, przymusowe wywózki na roboty do Niemiec, Holokaust. Opisuje także powołanie, struktury oraz działalność organów polskiej konspiracji wojskowej i cywilnej. Odrębnie odnosi się do powstania warszawskiego – prezentuje przyczyny wybuchu, przebieg oraz okoliczności i następstwa kapitulacji. Przedstawia bardzo zróżnicowaną sytuację życiową czterech narodowości zamieszkujących GG: Niemców, Ukraińców, Żydów i Polaków (kolejność wg podrozdziałów książki). Oprócz administracyjno-instytucjonalnego otrzymujemy też obraz codziennego, powszechnego bytowania mieszkańców GG, wszystkich trudności i problemów, z którymi musieli się nieustannie borykać.

Ø  Dekompozycja podziemia niepodległościowego po upadku powstania warszawskiego. Postępująca wśród ludności cywilnej utrata zaufania do rządu emigracyjnego i jego stopniowo likwidowanych krajowych agend. Ale także nieufność i opór wobec marionetkowej administracji państwowej organizowanej pod ochronnym parasolem ZSRR. Płonne nadzieje związane z udziałem Stanisława Mikołajczyka i PSL w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej, powstałym latem 1945 r.

Poruszając powyższe tematy autor nie unika spraw dla nas bardzo drażliwych, m.in. incydentalnego uczestnictwa Polaków w masakrach ludności żydowskiej latem 1941 r. (str. 140 i 141), późniejszego tzw. szmalcownictwa (str. 302 i 303), często spotykanego donosicielstwa i denuncjacji, a także rodzimego pospolitego bandytyzmu (str. 448 i 449). Reasumując, gorąco polecam tę książkę przedstawiającą obraz Polski i Polaków podczas wojny. Mogą po nią sięgnąć także osoby już obeznane z dziejami tamtych lat. Odnowią i usystematyzują swoją wiedzę historyczną, jak również zapoznają się z nieznanymi dotąd szczegółami. Ale na zakończenie, aby nikt nie pomyślał, iż się tu bezczelnie podlizuję autorowi, pozwolę sobie wytknąć mu dwa błędy formalne. Na str. 427 (oraz w indeksie nazwisk na str. 536) zmienił imię naszej brytyjsko-polskiej agentki Krystyny Skarbek, nie wiedzieć czemu nazywając ją Ireną. Poza tym pan profesor powinien wiedzieć, że ostatni przedwojenny marszałek Polski to jednak formalnie Śmigły-Rydz, a nie Rydz-Śmigły. Oficjalnie w latach 30-tych ub. wieku przestawił człony swego nazwiska i tak odtąd wszelkie państwowe dokumenty podpisywał. Tak zresztą też go bardzo urzędowo przedstawił premier Felicjan Sławoj Składkowski w słynnym, bulwersującym okólniku z 1936 r.

czwartek, 24 kwietnia 2025

„Niezapomniane”. Autor: Mikołaj M. Krasnow

 

Mikołaj M. Krasnow „Niezapomniane” 

Wydawca: Fundacja historia.pl, Gdańsk 2023 

Dziś proponuję przejmującą opowieść o więzieniach i łagrach radzieckich, sposobem narracji bardzo przypominającą „Inny świat” naszego Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Jej autor to por. Mikołaj Mikołajewicz Krasnow (1918-1959), wnuk znanego rosyjskiego pisarza i generała (w wojnie domowej po stronie Białych) Piotra Mikołajewicza Krasnowa (1869-1947). Wydawca niewiele informuje o ich przedwojennej i wojennej przeszłości (tylko kilka akapitów na odwrocie okładki). Autor trochę więcej, ale jednak wybiórczo i dość fragmentarycznie. Zatem pozwolę sobie odesłać Państwa do ich życiorysów wg Wikipedii:

https://pl.wikipedia.org/wiki/Niko%C5%82aj_Krasnow_m%C5%82odszy

https://pl.wikipedia.org/wiki/Piotr_Krasnow

Po uważnym przeczytaniu treści pod ww. linkami znamy już całą drogę życiową wnuka i dziadka. Obaj, plus jeszcze „średni” Krasnow (ojciec pierwszego i syn drugiego) późną wiosną 1945 r., już po bezwarunkowej kapitulacji sił zbrojnych Trzeciej Rzeszy, znaleźli się wraz z rodzinami w austriackim malowniczym Lienzu. Za sobą mieli pechową przeszłość uczestnictwa w drugiej wojnie światowej po niewłaściwej stronie. Ich oddziały walczyły na froncie wschodnim u boku Wehrmachtu. Alianci zachodni poszli na rękę ZSRR i na żądanie Stalina postanowili mu przekazać wszystkich zdrajców - obywateli radzieckich, jacy się znaleźli w ich strefach okupacyjnych Niemiec i Austrii. Ekstradycją początkowo niesłusznie obejmowano także i tych Rosjan, którzy już w całym okresie międzywojennym przebywali na emigracji i nigdy nie posiadali obywatelstwa radzieckiego, jak właśnie rodzina Krasnowów oraz szereg innych postaci wymienionych w książce.

I tak trzech Krasnowów, oficerów kozackich w mundurach Wehrmachtu, dn. 29 maja 1945 r. trafiło w łapy NKWD. Organizacyjnie doszło do tego za sprawą podstępu ze strony okupacyjnych władz brytyjskich. Dziadek - generał i ojciec - pułkownik już z państwa radzieckiego nie powrócili. Dziadka po procesie powieszono, ojciec stracił zdrowie i życie w syberyjskim łagrze. Syn - porucznik (Oberleutnant), autor książki, zdołał jednak przeżyć Stalina i doczekać formalnego uwolnienia dn. 12 sierpnia 1955 r. Następnie, pokonawszy wiele biurokratycznych barier, wyjechał do Sztokholmu, gdzie w okresie od 28 grudnia 1955 r. do 28 stycznia 1956 r. spisał te swoje wspomnienia z lat „niezapomnianych”, tak właśnie je tytułując. Z żoną połączył się dopiero 15 września 1956 r. w Argentynie, dokąd udało się jej wyjechać w roku 1948 (nie będąc wcześniej obywatelką ZSRR ostatecznie jednak uniknęła ekstradycji).

Tyle w wielkim skrócie. Każdy kto sięgnie po tę książkę, przeczyta wspaniały epicki opis tragicznych, „niezapomnianych” lat spędzonych w radzieckich więzieniach i łagrach, gęsto wzbogacany interesującymi politycznymi i socjologicznymi komentarzami, podobnie jak to czynił przywołany na wstępie autor „Innego świata”. Mikołaj Krasnow raz miał szczęście, innym razem był bliski śmierci – o jego zmiennych i tragicznych losach czytamy jak w sensacyjnej powieści. Zarazem otrzymujemy obraz organizacji i funkcjonowania radzieckich obozów koncentracyjnych, niewolniczej pracy, życia i śmierci w nich więźniów, porażającej patologii wśród nadzorujących funkcjonariuszy oraz współosadzonych więźniów kryminalnych (tzw. błatnych, urków). Gdy już wreszcie dnia 5 marca 1953 r. diabli wzięli Stalina (w przenośni i dosłownie), radzieckim łagiernikom zaczęło się stopniowo poprawiać. Rozpoczęto sukcesywne ich zwalnianie lub skracanie wyroków, obozowy reżim wyraźnie zelżał. Ostatnie miesiące pobytu w łagrze, jeszcze przed formalnym zwolnieniem, autor spędził w warunkach już półwolnościowych. Przez karty książki przebijają dwa jego wielkie uczucia: nienawiść do systemu komunistycznego (niewygasła po śmierci Stalina) oraz miłość do ojczyzny - Rosji i narodu rosyjskiego. W 1945 r., będąc już w szponach NKWD, obiecał dziadkowi, że – jeżeli dane mu będzie przeżyć – to dla potomnych opisze niedole, jakich on, jego rodzina i naród rosyjski doświadczyli. Słowa dotrzymał. Radziecki system się za to zemścił – wg krótkiej notki na okładce książki autor został zamordowany w Argentynie niedługo po przybyciu tam. Wikipedia jak dotąd tego nie potwierdza, vide link powyżej.

Na zakończenie kilka własnych refleksji, ku „uświadomieniu” polskiego czytelnika tej książki. Nie przeczę, iż wielu rosyjskim patriotom, w tym porewolucyjnym emigrantom, uciekinierom z Rosji bolszewickiej, alianci zachodni zrobili ogromną krzywdę wydając ich w 1945 r. Stalinowi. Ale przecież w swej masie byli to niegdysiejsi urzędnicy i wojskowi, carscy i białogwardyjscy notable, których podejście do sprawy naszej niepodległości było jednoznaczne: co najwyżej autonomia w granicach Królestwa Kongresowego, a i to z odłączeniem Chełmszczyzny. Czy zatem wypada się nam tak nad ich losem litować? Poza tym, oprócz owych rzekomo niesplamionych zbrodniami wojennymi Kozaków, ekstradycji do ZSRR poddano całe masy innych rosyjskojęzycznych żołdaków, mających na rękach krew polskiej (i nie tylko polskiej) ludności cywilnej, m.in. podczas tłumienia powstania warszawskiego. Tu już chyba skrupułów nie żywimy, przynajmniej ja. W syberyjskich łagrach m.in. wylądowały i tam zgniły tysiące rosyjskich i ukraińskich zbrodniarzy wojennych, w niedawnej przeszłości dokonujących mordów na polskich kobietach i dzieciach. Cóż z tego, że formalnie osądzonych nie za to, lecz za dywersję, terroryzm i sabotaż wobec ZSRR, wg „odpowiedniego” radzieckiego paragrafu. Powyższe absolutnie nie oznacza, że relatywizuję zbrodniczy system Gułagu i że jestem zwolennikiem stosowania zasady odpowiedzialności zbiorowej. To jedynie historyczna dygresja, jak też emocjonalna refleksja – obie po lekturze książki Oberleutnanta Mikołaja Krasnowa.

 

piątek, 18 kwietnia 2025

„Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986-1993”. Autor: Michał Przeperski

 

Wszystkim moim Czytelniczkom i Czytelnikom życzę pogodnych, zdrowych Świąt Wielkiejnocy. A w towarzyszącym czasie zadumy i refleksji wskazuję wartą przeczytania książkę o ważnych, historycznie całkiem niedawnych, skomplikowanych losach Polski i Polaków. W drugiej części dzisiejszego artykuliku pozwalam sobie też na chwilę osobistej szczerości.

Michał Przeperski „Dziki Wschód. Transformacja po polsku 1986-1993”

Wydawnictwo Literackie Sp. z. o.o., Kraków 2024

Dla osób w całym tytułowym przedziale czasu już rzeczywiście dorosłych, tj. w 1986 r. mających co najmniej lat 21, czyli dziś będących starszym państwem w wieku 60+, 70+, itd., jest to lektura, którą przyjmą ze wzruszeniem, ponieważ przypomni ich ówczesne osobiste, nieraz traumatyczne przeżycia (chyba że harowali wówczas za granicą i spraw krajowych doświadczali mniej). Dla czytelnika młodszego (będącego na pewno w większości!) stanowi ona z kolei bardzo dobry, obiektywny materiał poznawczy, znacznie wykraczający poza szkolną wiedzę podręcznikową lub rodzinną z opowiadań taty i mamy. Autora nie można zaliczyć do osób bazujących na własnych wspomnieniach – urodził się w roku 1986, a więc w końcówce lat tytułowych dopiero rozpoczynał edukację na poziomie pierwszej klasy szkoły podstawowej. Charakterystykę transformacji ustrojowej oparł na opracowaniach znanych historyków, osobistym prześledzeniu treści wybranych archiwalnych artykułów prasowych i programów telewizyjnych, wypowiedziach polityków, a także na przeprowadzonych wywiadach z osobami, które uznał za reprezentatywne dla opisywanych sytuacji i zjawisk społecznych. Wszystko to interesująco wzbogacił własnym komentarzem, refleksjami, a nawet filozofowaniem („mogło być przecież inaczej”).

Tytułowy rok 1986 to jeszcze trudnozauważalny przebłysk nadciągających zmian. Rok wcześniej w ZSRR zainicjowano pierestrojkę, której jednym z elementów została (od 1987 r.) głasnost’. Nie mogło to pozostawać bez echa w podporządkowanych „demoludach”. W PRL ogłoszono powszechną amnestię i odtąd już zaprzestano wsadzania do więzienia opozycjonistów stricte politycznych. Z czasem z niektórymi z nich władza rozpoczęła nieformalny dialog, później ukoronowany obradami Okrągłego Stołu (6.02.-5.04.1989). Wcześniej siły reformatorskie PZPR rozprawiły się z tzw. betonem partyjnym, eliminując go z władz tej organizacji. Ich reformy gospodarcze okazały się jednakże anemiczne – aż do dnia 1.01.1989 r., gdy weszła w życie nowatorska ustawa o działalności gospodarczej, tzw. ustawa Wilczka-Rakowskiego. Natomiast drugi tytułowy rok 1993 to czas opuszczenia naszego państwa przez ostatnie oddziały Armii Radzieckiej. Był to także rok symptomatycznego przesilenia parlamentarnego – dotychczasowi „chłopcy do bicia”, czyli postkomuniści, w przedterminowych wyborach parlamentarnych „odbili” władzę w państwie (wspólnie z PSL, tj. dawnym ZSL). Nb. cztery lata później ją stracili, po kolejnych czterech znów odzyskali, ale to już wykracza poza zakres tematyczny książki. Z rosnącym zainteresowaniem czytamy, co się podczas owych tytułowych lat 1986-1993 z naszym społeczeństwem i organizacją państwa działo, oraz jak transformacja ustrojowa przekształcała Polaków także indywidualnie. Z jakimi problemami (przede wszystkim ekonomicznymi) musieli się borykać, jak sobie z nimi poradzili, bądź nie poradzili. A przede wszystkim na czym owa transformacja w wymiarze społeczno-gospodarczym polegała, oraz jakie skutki pozytywne i negatywne przyniosła. Poczynając od wspomnianego Wilczkowego, formalnie jeszcze peerelowskiego ważnego zaczynu, a kończąc na tzw. planie Balcerowicza. Oczywiście każdy czytelnik mający już o tym własną wiedzę może się z autorem trochę zgodzić, trochę nie zgodzić.

Ja osobiście Panu Michałowi przyznaję w pełni rację – żadnych przekłamań w tym jego eseju historycznym i zarazem reportażu historycznym nie zauważyłem. W tytułowych latach byłem w wieku 35-42, a zatem ówczesne przemiany musiały się także odcisnąć na mnie i na moich bliskich. Wielu z nich stałem się też naocznym świadkiem. Osobiście źle tamtych czasów nie wspominam, chociaż bywały dla mnie dość nerwowe (jednak nie aż tak nerwowe, jak dla moich dwóch kolegów, o których nieco poniżej). Już w 1990 r. w miejscu pracy zdobyłem mocną pozycję człowieka trudnego do zastąpienia na pełnionym stanowisku (choć, chyba właśnie dlatego, na awans tzw. pionowy musiałem jeszcze kilka lat poczekać). W latach 1993-1994 odbyłem studia podyplomowe w zakresie wyceny nieruchomości, w dalszej przyszłości pokonując trudny i cieszący się złą sławą egzamin państwowy (bywało, że wskaźnik jego zdawalności wynosił tylko 10%), uzyskując tytuł rzeczoznawcy majątkowego oraz uprawnienia zawodowe z nim związane. Trochę też publikowałem nt. nowych zasad gospodarki nieruchomościami, m.in. zostałem współautorem dwóch podręczników akademickich. Można to wygooglować wpisując do przeglądarki moje „imię nazwisko” lub „nazwisko imię” (najlepiej w cudzysłowie). Przy okazji wyjaśniam, że wtedy pojawi się również, noszący to samo imię i nazwisko, pewien przedsiębiorca z Polski południowo-wschodniej, z którym proszę mnie nie utożsamiać, nie jest to nawet nikt z mojej rodziny (choć nie mogę wykluczyć, iż w odległych stuleciach nasi prapra…pradziadkowie w linii męskiej mogli być spokrewnieni). Do mnie odnoszą się tylko te wyniki ww. wygooglowania, które dotyczą wyceny nieruchomości, rzeczoznawstwa majątkowego, no i oczywiście recenzji książek historycznych. Z perspektywy lat uważam, że swoją szansę wykorzystałem. Posłuchałem rady Pana Prezydenta miłościwie nam panującego w latach 1990-1995, aby wziąć sprawy w swoje ręce. A jak to wyglądało w przypadku naszych rodaków, przeczytamy właśnie w książce p. Przeperskiego. Co poniektórzy osiągnęli wielkie sukcesy życiowe, zdobywając uznanie i majątek. Często kosztem zdrowia, a nawet życia. 

Znów powrócę do wspomnień. Osobiście znałem i przyjaźniłem się z dwoma radcami prawnymi (Zbigniewem J. z Warszawy i Arkadiuszem K. z Dębicy), którym droga do niewątpliwie odniesionego sukcesu materialnego oraz związane z tym silne stresy z czasem skróciły życie. Zwierzali mi się (szczególnie Arek) ze swoich nie do pozazdroszczenia kłopotów zawodowych. Obaj zrezygnowali z bezpiecznej, względnie spokojnej „ciepłej posadki” mecenasa w administracji rządowej na rzecz prywatnej praktyki – głównie obsługi prawnej pionierskiego biznesu. W rezultacie pierwszy z nich zapadł na chorobę krążenia (ciężki zawał z komplikacjami i nieodwracalnymi następstwami), drugi na jakiegoś nietypowego raka (polipy na sercu powodujące stan zapalny). Obaj odeszli z tego świata schorowani, w wieku znacznie poniżej przeciętnej długości życia polskiego mężczyzny. Cześć Ich pamięci! Inni ludzie popadali z kolei w nędzę, beznadzieję, marazm i alkoholizm. Co również długowieczności nie sprzyjało. Cóż, taka była polska, iście pionierska droga od realnego socjalizmu do realnego kapitalizmu. Żaden naród jej wcześniej w tym kierunku nie przebył. Stąd zapewne Dziki Wschód w tytule książki i sylwetka kowboja na okładce. Na zakończenie zacytuję pogląd autora, z którym się w 100% zgadzam (str. 289): Rzeczywiście, najnowsze badania jasno pokazują, że nie istniała realna alternatywa dla pakietu reform, który zaprezentował, a następnie wprowadził Leszek Balcerowicz. Nie był w stanie takiego planu wygenerować nikt z zaplecza Solidarności, nie mówiąc już o ekonomistach i politykach związanych z komunistami.

PS.

¾    Kwestię likwidacji peerelowskiego resortu spraw wewnętrznych autor potraktował dość powierzchownie. Ponieważ budziła ona (u niektórych budzi nadal) wiele kontrowersji, pozwolę sobie zaproponować Państwu lekturę książki dr. Tomasza Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW. Transformacja organów bezpieczeństwa państwa 1989-1990”. Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2019.

¾    Bardzo interesująco o polskiej transformacji ustrojowej dyskutują także jej główni współtwórcy. Polecam książkę pt. „Lech. Leszek. Wygrać wolność. Lech Wałęsa i Leszek Balcerowicz w rozmowie z Katarzyną Kolendą-Zaleską”; redakcja tekstu: Maciej Gablankowski. Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2019.

¾    Obie ww. pozycje swego czasu już zagościły na tym blogu. Do ich opisów można dotrzeć za pośrednictwem katalogu autorskiego alfabetycznego albo katalogów tematycznych 3 i 4. W zakończeniu omawiania drugiej z nich zamieściłem także garść refleksji osobistych.

 

piątek, 11 kwietnia 2025

„Oblany egzamin z polityki. O narodzinach, istnieniu i upadku państwa polskiego w latach 1806-1874”. Autor: Lech Mażewski

 

Lech Mażewski „Oblany egzamin z polityki. O narodzinach, istnieniu i upadku państwa polskiego w latach 1806-1874”

Wydawnictwo von borowiecky, Radzymin 2016

Profesor Lech Mażewski postawił i dowiódł tezy, iż przez większą część XIX wieku państwo polskie w zasadzie istniało, a zatem dość powszechny pogląd o wymazaniu nas na cały okres 123 lat (1795-1918) z politycznej mapy Europy jest fałszywy. Będąc historykiem prawa dokładnie przeanalizował akty normatywne regulujące powstanie i funkcjonowanie Księstwa Warszawskiego (1807-1815) oraz Królestwa Polskiego (1815-1874). Doszedł do wniosku, iż obydwa te kolejne byty polityczne podczas swego istnienia nieprzerwanie posiadały atrybuty państwa na gruncie prawa wewnętrznego, a czasowo choć ułomnie również w rozumieniu prawa międzynarodowego (Królestwo Polskie w latach 1815-1830). Nie zapomniał też o Rzeczypospolitej Krakowskiej (1815-1846) oraz o Wielkim Księstwie Poznańskim (1815-1848). Księstwu Warszawskiemu i kongresowemu Królestwu Polskiemu profesor dał wspólną nazwę „Rzeczpospolita jeden i pół”, tłumacząc ją jako coś pośredniego pomiędzy Rzecząpospolitą przedrozbiorową a Drugą Rzecząpospolitą. Tytułową cezurę uzasadnił w ten sposób, iż w roku 1806 (pokonanie Prus przez Francję) zapoczątkowano w Poznańskiem niezależne od zaborcy polskie działania administracyjne – usankcjonowane rok później w Tylży utworzeniem Księstwa Warszawskiego. Natomiast rok 1874 to rok śmierci ostatniego namiestnika Królestwa Polskiego, Teodora Berga. Pomimo iż owo stanowisko już w 1868 r. straciło swój indywidualny charakter (zostało formalnie zrównane z generał-gubernatorami w Rosji), to następnego tytularnego carskiego namiestnika Królestwa, urzędującego w Warszawie, już nie powołano. Odtąd Priwislinskim Krajem rządzili kolejni generał-gubernatorzy.

Tytułowe „oblanie egzaminu z polityki” odnosi się do irracjonalnego maksymalizmu niepodległościowego polskich elit politycznych, mierzących (wg marzeń Adama Mickiewicza) „siły na zamiary, a nie zamiar podług sił”. Polacy w XIX wieku dążyli nie tylko do pełnej niepodległości Królestwa Polskiego utworzonego na Kongresie Wiedeńskim (1815), ale także do przyłączenia doń byłych województw wschodnich Rzeczypospolitej przedrozbiorowej, określanych (w odróżnieniu od terenu Królestwa) mianem Ziem Zabranych. Politykę polskich elit w latach istnienia Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego autor przeanalizował niezwykle dokładnie. Za pierwsze „niezdanie egzaminu” uznał decyzję księcia Józefa Poniatowskiego podążenia w 1813 r. wraz z armią Księstwa Warszawskiego w sukurs wyraźnie przegrywającemu już Napoleonowi. Za ostatnie zaś – odrzucenie przez konspiracyjny Rząd Narodowy w kwietniu 1863 r. (gdy powstanie styczniowe jeszcze się rozkręcało) carskiego ukazu amnestyjnego, uwarunkowanego jednakże zaprzestaniem insurekcji. W międzyczasie „oblanych sesji egzaminacyjnych” było więcej, z których najbardziej newralgicznymi były decyzje o podjęciu powstań w 1830, 1846 i 1863 roku. Każda skutkowała kolejnym pomniejszeniem autonomii „Rzeczypospolitej jeden i pół”. Aż do całkowitej jej likwidacji. Autor podkreślił, iż w tym samym czasie niebuntujący się i postępujący pragmatycznie Finowie dotrwali w swym utworzonym w 1809 r. pod berłem cara autonomicznym Wielkim Księstwie Finlandii do 1917 r., gdy sytuacja polityczna w Rosji już się radykalnie odmieniła.

Powyższą nierozważną działalność polskich elit (cywilnych i wojskowych) prof. Lech Mażewski przedstawił z uzupełnieniem o opis polityki mocarstw europejskich, dowodząc iluzoryczności liczenia na ich pomoc w naszych zmaganiach z carską Rosją. Nawet stosunek Napoleona do sprawy niepodległości Polski był zmienny i koniunkturalny, czego autor dowodzi m.in. przebiegiem rokowań pokojowych w Tylży (1807). Nie wszyscy Polacy współrządzący Królestwem Polskim zajmowali nierealistyczne stanowisko maksymalistyczno-niepodległościowe. Autor omówił pozytywną działalność ministra przychodów i skarbu, księcia Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, oraz Naczelnika Rządu Cywilnego, margrabiego Aleksandra Wielopolskiego. Rzeczywiste i potencjalne rezultaty ich starań zostały jednak zaprzepaszczone przez przywódców powstań, odpowiednio listopadowego i styczniowego. Prof. Lech Mażewski podkreślił też kwestię powszechnie znaną, ale dość niechętnie w polskiej historiografii wspominaną (w rosyjskiej zresztą również, choć z innych powodów), że powołanie na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. niepodległego Królestwa Polskiego nastąpiło tylko i wyłącznie wskutek żądania cara Aleksandra I, nb. przy sprzeciwie pozostałych uczestników Kongresu. Motywacją carskiego pomysłu wskrzeszenia Królestwa Polskiego była, wg autora, chęć utworzenia przy Rosji (ale pod jej kontrolą), cyt. str. 174, pola wielkiego eksperymentu społeczno-gospodarczo-politycznego, oraz nowego państwa (…), które w przyszłości miałoby zasłaniać przed możliwym atakiem ze strony państw zachodnich. W latach późniejszych, praktycznie aż do I wojny światowej, wszystkie anemiczne inicjatywy społeczeństw i rządów państw zachodnich wspierania sprawy polskiej odnosiły się tylko do Polski rozumianej jako twór Kongresu Wiedeńskiego i w granicach przezeń określonych. Na zakończenie nie mogę nie wspomnieć o naukowym charakterze dziś omawianej książki. Przedstawiając własny ogląd i analizę wydarzeń historycznych profesor Lech Mażewski przytacza opinie (współbrzmiące bądź odmienne) innych historyków, zarówno współczesnych, jak i tych zapomnianych, dziewiętnastowiecznych. Często opatruje je własnym naukowym komentarzem. Wszystko to lekturę nieco spowalnia, mimo na ogół dość lekkiego pióra (miękkiej klawiatury komputera) autora.

PS. Pod adresem Szanownego von Borowieckiego. Autor, przytaczając fragmenty wypowiedzi lub korespondencji ważnych polityków, cytuje je w oryginalnej wersji francuskiej. Czytelnik, który nie uczył się języka francuskiego, treści tylko części z nich może się domyśleć. Wypadałoby więc chyba przetłumaczyć je na polski, nieprawdaż? Jako drastyczny przykład wskazuję długie zdanie z korespondencji cara Mikołaja I do Wielkiego Księcia Konstantego (str. 126, wiersze 4 i 5 od góry).

wtorek, 1 kwietnia 2025

„Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”. Autor: Marek Karpiński

 

Raz w roku, dnia 1 kwietnia, zamieszczam tu tekst żartobliwie odbiegający od ambitnego formatu blogu. Jest nim albo własne, bulwersujące opowiadanie, albo recenzja książki mniej lub bardziej „bezpruderyjnej”. W tym roku oczywiście też nie może być inaczej. Poniżej najpierw odnoszę się do treści podobnej książki, a następnie piszę o moich niegdysiejszych młodzieżowych obserwacjach i refleksjach, które jej lektura teraz ponownie przywołała. Całość dozwolona, powiedzmy, od lat 16-tu. Z zastrzeżeniem publikacji wymienionej w post scriptum, przeznaczonej już wyłącznie dla czytelników pełnoletnich.

Marek Karpiński „Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”

Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010

Historię tytułowej profesji autor przedstawił w przekroju przez stulecia i kontynenty. Dość ogólnie. Jak sam przyznaje w zakończeniu (cyt., str. 327): Praca powyższa nie rości sobie pretensji do wyczerpania tematu, nie jest też monografią usług seksualnych. Za to czytamy bardzo interesujący esej historyczny, napisany inteligentnie i z dużą dozą sytuacyjnej ironii. Autor rozpoczął go od starożytności, przedstawiając panie uprawiające komercyjnie seks sakralny. Następnie kolejno prześlizgnął się przez pozornie tylko ascetyczne średniowiecze, ambitne odrodzenie, ale obejmujące również pruderyjną reformację, rozwiązłe oświecenie, kapitalizm i socjalizm, wreszcie dochodząc do początku bieżącego stulecia. Głównie skupił się na obszarze euroazjatyckim, trochę na północnoamerykańskim. Naszej ojczyzny oczywiście przy tym nie zaniedbał. Opisał „wzloty i upadki” pań lekkich obyczajów, jakich owe panie doświadczały w różnych krajach na przestrzeni wieków, a także (dość szczegółowo) wymienił ich „kategorie” oraz formy organizacyjne uprawianego zawodu. Ukazał tragedię europejskich prostytutek i ich klientów po przywleczeniu przez żeglarzy Kolumba syfilisu z Ameryki w końcu XV wieku, choroby bardzo długo nieuleczalnej. Scharakteryzował podejście władz państwowych do najstarszego zawodu świata. Wyróżnił tu: 1) system reglamentacyjny (ograniczenie i rejestracja, penalizacja tylko prostytucji niezgłoszonej, tzw. dzikiej), 2) system abolicyjny (pełne przyzwolenie) oraz 3) system eksterminacyjny (uznanie za przestępstwo, ściganie i karalność z mocy prawa). Wskazał epoki i państwa, w których te systemy funkcjonowały, opisał skutki ich wdrażania, podał konkretne przykłady. Zamieścił sporo danych statystycznych dotyczących liczebności pań uprawiających tytułowy zawód, jak również cenniki świadczonych przez nie usług. Pochylił się nad ich ciężkim na ogół losem, rzadko kiedy przypominającym happy end z bajki o Kopciuszku. Chociaż imiennie wskazał również i te swawolne panie niskiego pochodzenia, które ich kunszt ars amandi, przyrodzony plus wyuczony, doprowadził z czasem do łożnic królewskich i książęcych. We Francji osiemnastowiecznej, ale jeszcze przedrewolucyjnej, autor wymienił (za paryskim kronikarzem Nicolasem Restifem) aż dwanaście kategorii prostytutek, z których najlepsza to (cyt.) utrzymanki, (…) wchodzące w stały związek z jednym mężczyzną. Najgorsza zaś to (cyt.) weteranki, (…) stworzenia odrażające - tak jeżeli chodzi o wygląd, jak o woń. Pełną klasyfikację, wraz z charakterystyką pań zaszufladkowanych do wszystkich 12 kategorii, oraz ze wskazaniem najczęstszej ich klienteli, czytelnik znajdzie na stronach 138-141. Autor przeanalizował też wpływ ważnych wydarzeń społecznych, politycznych i ekonomicznych na rozwój lub regres prostytucji, takich jak epidemie, wielkie wojny, industrializacja (zarówno kapitalistyczna, jak i socjalistyczna), wreszcie rewolucja obyczajowa przynosząca spadek popytu młodzieży na usługi erotyczne świadczone komercyjnie. Poruszył problemy przydrożnej „obsługi” ruchu samochodowego oraz międzynarodowej turystyki seksualnej i jej pozytywnego wpływu na finanse państwa, którego obywatelki świadczą usługi erotyczne obcokrajowcom. Za przykłady autor podał tu odpowiednio Polskę (liczne tirówki) i Tajlandię (niezwykle szeroka oferta sexbiznesu).

Jak nadmieniłem na wstępie, książka została napisana z dużą dawką ironii – zarówno osobistego poczucia humoru autora, jak i przytaczanych przezeń tekstów. Serdecznie uśmiałem się czytając sprośne osiemnastowieczne wiersze, a zwłaszcza obszerny fragment warszawskiego przewodnika teatralnego, traktujący o losach baletnicy, niejakiej Anetki Sz. (str. 164-168). Nieco później, już w okresie napoleońskim (cyt., str. 202): Warszawę obiegła straszna wieść, że marszałek Murat kąpie swe wybranki w szampanie, a chytrzy kupczykowie na powrót butelkują wykorzystany higienicznie płyn. Popyt na wina francuskie zmalał, ale na usługi erotyczne wzrósł znacznie. Bardzo pomysłowi bywali też producenci prezerwatyw, tak reklamujący ich niezawodność (cyt. str. 235): Prędzej serce ci pęknie. W końcowych rozdziałach autor m.in. przypomniał nieformalną dwuwalutowość PRL, stymulującą rozwój prostytucji szczególnie w latach 70-tych i 80-tych ub. stulecia. Cyt., str. 281: 10 dolarów amerykańskich, jakie otrzymywała panienka za numerek, stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w gospodarce uspołecznionej. Autor ma tu oczywiście na myśli kurs czarnorynkowy dolara, waluty preferowanej zwłaszcza w prywatnym obrocie nieruchomościami. Pamiętam, że w połowie lat 70-tych dwupokojowe mieszkanie ok. 50 m.kw. w dobrej dzielnicy Warszawy można było kupić już za 6 tys. USD. Ale trzeba było te dolary lub inną twardą walutę skądś mieć! Posiadali je albo nasi rodacy „powracający z zagranicy” (tak się reklamowali w ogłoszeniach prasowych), albo cudzoziemcy, którzy zaczęli wówczas dość licznie, służbowo i prywatnie przyjeżdżać do Polski.

I tu mi się akurat przypomniała ciekawa historyjka z drugiej połowy lat 70-tych, którą wtedy setnie się ubawiłem. W owym czasie do województwa ostrołęckiego (istniało takie w latach 1975-1998) zawitali Włosi, instalujący i uruchamiający tam zakupione przez ekipę Gierka maszyny i urządzenia przemysłu rolnospożywczego. Posiadali kapitalistyczną twardą walutę, z tym, że były to włoskie liry o bardzo niskim kursie wymiennym wobec dolara amerykańskiego. Miejscowe, wiejskie Kurpianki, niekiedy tego nieświadome, początkowo dawały się nabrać cwanym Włochom twierdzącym, że jest to relacja mniej więcej jak jeden do jednego. Kontaktowały się z nimi na ogół na migi, jako że w podstawówce i zasadniczej szkole rolniczej jedynym nauczanym językiem obcym był rosyjski, którego przecież Włosi nie znali. Za to ci, pragnąc otrzymywać usługi również w zakresie „ponadstandardowym”, hojnie deklarowali zapłatę kwot pozornie tylko wysokich, efektownie wyrażanych kilkucyfrowo we włoskiej walucie. I tak po ciężkiej całonocnej pracy, świadczonej na rzecz paru Italiańców naraz i po kolei, pewna młoda Kurpianka dowiedziała się nazajutrz w sklepie Pewexu, że za cały zarobek może sobie kupić puszkę pepsi coli. Wściekła się i od razu poleciała na milicję ze skargą, że została przez tych Włochów zgwałcona. Z uwagi na oskarżenie zagranicznych kontraktowych specjalistów sprawę przekazano szczebel wyżej. Milicjantom z komendy wojewódzkiej znane już były podobne „afery”. Funkcjonariuszki wnikliwie przesłuchały dziewczynę na okoliczność aranżacji i przebiegu inkryminowanego rendez vous, po czym skierowano ją na badanie lekarskie w celu dokonania obdukcji. Wynik stanowiłby dowód w sprawie z oskarżenia, jak ją poinformowano, prywatnego. Zrezygnowała i do lekarza nie poszła.

Nie tylko proste, wiejskie, młode niewiasty czasem prostytuowały się za twardą walutę. Zaobserwować to można było przede wszystkim w miastach, incydentalnie nawet pośród studentek, wówczas stanowiących, bardziej niż obecnie, młodzieżową elitę. Nadmienić należy, iż w PRL odgórnie limitowano nauczanie na poziomie wyższym, obowiązywały egzaminy wstępne, prywatnych uczelni nie było, stąd i populacja braci studenckiej była znacznie mniej liczna niż dziś. Przypominam sobie koleżankę ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim, inteligentną, ładną, seksowną Krystynę, która – po pomyślnym i z dobrymi ocenami zaliczeniu dość trudnego pierwszego roku (1970/1971) – postanowiła przestać marnotrawić czas na naukę. Podjęła działalność komercyjną w tytułowym zawodzie, przyjmując w nim specjalizację tzw. arabeski. Działalność, nadmieńmy, także absorbującą energię życiową oraz czasochłonną. Poszukiwanie optymalnej klienteli, drogie „reprezentacyjne” ciuchy i kosmetyki, antykoncepcja, zapobieganie infekcjom przenoszonym drogą płciową, bezpieczne przebywanie w odpowiednich lokalach, rozwiązywanie problemów z konkurencją, etc. – to wszystko wymagało intensywnych starań, zwłaszcza że nie było wówczas Internetu ani telefonów komórkowych. Próbowała jeszcze bez powodzenia powtórzyć drugi rok studiów. Ostatecznie odpuściła sobie wyższą edukację i wyprowadziła się z żeńskiego akademika UW przy ul. Zamenhofa. Przypadkowo spotkałem ją wtedy na Rynku Starego Miasta. Szła uwieszona na ramieniu niskiego, otyłego Araba, na oko dwa razy od niej starszego. Udała, że mnie nie widzi. Nie mam pojęcia, jakie były jej późniejsze losy. Koleżanki Krysi z pokoju w akademiku opowiadały, że przez kilka miesięcy po wyprowadzeniu się przechowywała pod ich opieką część swoich rzeczy. A także, że przez jakiś czas nachodził je i wypytywał o nią pewien student WAT-u, z którym wcześniej trochę randkowała gdy otrzymywał przepustkę. Za autorem książki wyjaśniam, że arabeskami nazywano wówczas dziewczyny zadające się z Arabami – najczęściej gastarbeiterami wykonywującymi w RFN i Berlinie Zachodnim ciężkie, proste i brudne prace fizyczne, ale za to relaksującymi się w PRL, gdzie wszystko (także miłość kobiety) mieli bardzo tanie z uwagi na dużą siłę nabywczą marki zachodnioniemieckiej. I jak tu nie kochać pana wicepremiera, ministra profesora Leszka Balcerowicza, który w końcu (1.01.1990) zrobił z tym i innymi podobnymi absurdami, społeczno-ekonomicznymi nonsensami, wreszcie porządek!

Rozpisałem się, gdyż lektura książki p. Marka Karpińskiego m.in. przypomniała i potwierdziła moje „socjologiczne” obserwacje z okresu młodości – poczynione w czasie studiów i w pierwszych latach pracy. Na zakończenie jeszcze tylko kilka spostrzeżeń autora dotyczących podejścia polskiego fiskusa do dochodów pań lekkich obyczajów. Prawnie są u nas nieopodatkowane, co sprzyja niektórym kobietom (posiadającym zarobki z innych nieustalonych a podejrzanych źródeł) do podszywania się pod rzekome nierządnice. Urząd skarbowy wymaga wówczas tego uwiarygodnienia, np. zamieszczonymi w mediach reklamami usług erotycznych, identyfikującymi ich osoby. O świadków bowiem tu trudno – klient wstydziłby się przyznać, a „pomocnik” od razu podpadłby pod odpowiedni paragraf (pośrednictwo, czerpanie korzyści z cudzej prostytucji jest penalizowane).

PS. Czytelnicy zainteresowani (oczywiście tylko teoretycznie, jakżeby inaczej!) profesją sexworkerek w Polsce już nieludowej, sporo o tym szczegółów, także niezwykle obscenicznych, wraz z prezentacją konkretnych przedstawicielek zawodu, znajdą w książce p. Ewy Egejskiej pt. „czarodziejki.com”. Dozwolonej, moim zdaniem, od lat 18-tu.

wtorek, 25 marca 2025

„Reguły gry”. Autor: Colson Whitehead

 

Dziś kontynuacja opowieści rozpoczętej tu tydzień temu.

Colson Whitehead „Reguły gry”

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2023

Akcję „Rytmu Harlemu” Colson Whitehead zakończył w roku 1964. Sequel pt. „Reguły gry” to już lata 1971-1976. Nadal przebywamy w Nowym Jorku, ze szczególnym uwzględnieniem Harlemu. Bohaterowie są w większości ci sami, oczywiście po odjęciu postaci uśmierconych w pierwszej powieści. Ray Carney to już czterdziestoparoletni, zamożny przedsiębiorca branży meblarskiej. Wydawałoby się, że zerwał z paserstwem na boku. Pozory mylą, a wilka ciągnie do lasu. Nowy Jork się rozwija, deweloperzy nie przebierają w środkach chcąc uzyskać kolejne tereny pod budownictwo inwestycyjne. Pod różnymi pretekstami dokonują quasi legalnych wyburzeń, nieraz technicznie i funkcjonalnie bezzasadnych. Oficjalnie to się nazywa rewitalizacją miejskiej zabudowy. Współpracują z nimi lokalni urzędnicy do szczebla burmistrza dzielnicy włącznie. Takie są właśnie tytułowe reguły gry. Nie wyłamują się, a wręcz ochoczo w niej uczestniczą także skorumpowani pracownicy wymiaru sprawiedliwości: lokalni policjanci, prokuratorzy, sędziowie. Społeczność afroamerykańska nie pozostaje bierna. Niektórzy Murzyni się już bardzo zradykalizowali – w mieście działają Czarne Pantery oraz grasuje ich terrorystyczny odłam: Armia Wyzwolenia Czarnych. Przestępczość pospolita nadal rozkwita. W tle tak złowrogiej i obszernie naszkicowanej charakterystyki miasta mamy trzy pasjonujące wątki sensacyjne, których lektura nie pozwala oderwać się od książki.

W pierwszym rozdziale nasz Ray Carney lekkomyślnie oraz zupełnie przypadkowo został pomocnikiem skorumpowanego policjanta, który miał już dość służby w nowojorskiej policji i postanowił ją porzucić, bez formalnego wypowiedzenia jednak, ale za to ze zrabowaną forsą i klejnotami. Tak przedstawiał Rayowi swą motywację (cyt., str. 126): Chciałbyś mieszkać na tym śmietnisku? (…) Kiedyś getto to było getto, teraz całe miasto jest gettem. Gnoje zrzucają noworodki do zsypów. Trzynastolatki noszą w brzuchach dzieci swoich ojców. Kobieta tyle razy dostaje po pysku, że strzela w łeb mężowi, a potem sama połyka kulkę. Wnuczki przykuwają babcie do kaloryferów i kradną im emeryturę. Jak wymuszona współpraca Carneya z owym policjantem Munsonem przebiegała i jak się zakończyła, nie będę zdradzał, przeczytacie Państwo sami. Nadmienię jedynie, iż i krew się lała, i trup słał się gęsto.

W drugim wątku tematycznym głównym bohaterem jest Pepper, przyjaciel i ochroniarz Carneya, z zawodu bandyta. Nie odrzuca również zleceń legalnych – w tym przypadku poszukuje czarnoskórej seksownej aktoreczki, która nagle zniknęła podczas kręcenia filmu, w którym gra główną rolę. Po nitce do kłębka Pepper dochodzi do potencjalnego sprawcy domniemanego porwania – kolejnego czarnego gangstera. Przed laty był on kochankiem dziewczyny, umożliwił jej zrobienie kariery aktorskiej, a teraz, gdy chciał odnowić z nią znajomość, potraktowała go jak prehistorię, co oczywiście nie mogło nie przynieść ujmy na gangsterskim honorze. Po wielu perturbacjach i łomotach, sprawionych innym, jak też samemu zainkasowanych, Pepper wykonał zadanie zlecone mu przez reżysera filmu. A propos – owym, już dość sławnym reżyserem jest niejaki Zippo, który w „Rytmie Harlemu” był fotografem oraz handlarzem zdjęciami dorosłych i dla dorosłych. A więc także i on w międzyczasie zrobił karierę.

Trzeci rozdział książki nosi tytuł „Wykończeniowcy”. Okazują się nimi nieuczciwi deweloperzy albo spekulanci w obrocie nieruchomościami. Reguły ich brudnej gry przedstawia cytat (str. 346, 347): Wykończeniowiec wyciąga budynek z kabały (…). Właściciel jest u kresu wytrzymałości – podatki sięgają sufitu, ćpuny się panoszą – więc sprzedaje nieruchomość wykończeniowcowi, a ten wymontowuje instalację elektryczną, wodno-kanalizacyjną, wszystko, co jest warte więcej niż pół centa, a następnie zleca podpalenie budynku, żeby zgarnąć odszkodowanie z wyśrubowanej polisy ubezpieczeniowej. Jak z powyższego cytatu musi wynikać, w trzecim wątku tematycznym mamy morze ognia i spotykamy szereg specjalistów w dziedzinie wzniecania miejskich pożarów. Ray Carney wraz z Pepperem pragną ten proceder choć trochę ukrócić. Rayem powoduje szczere współczucie wobec lokatorów - ofiar podpalanych budynków, ale też … uraz osobisty. A mianowicie uzasadnione podejrzenie, iż jednym ze wspólników wykończeniowców może być niedoszły narzeczony jego żony, obecnie zamożny pan prokurator, lekceważący go i traktujący protekcjonalnie, aktualnie kandydat na burmistrza dzielnicy w nadchodzących wyborach samorządowych. Jak się to wszystko zakończyło, dowiecie się Państwo z książki. Nadmienię jedynie, iż oprócz mnóstwa płomieni mamy dużo mordobicia i strzelaniny, w następstwie której – podobnie jak w „Rytmie Harlemu” – ubywa paru drugoplanowych bohaterów powieści. Nowojorskich poloniców w książce nie spotykamy, raz tylko pewien paser nadmienia o swym koledze po fachu, starym Polaku specjalizującym się w paserstwie drogimi zegarkami.

wtorek, 18 marca 2025

„Rytm Harlemu”. Autor: Colson Whitehead

 

Robimy skok w czasie i przestrzeni. Z imperium komunistycznego pierwszej połowy ubiegłego wieku przenosimy się w drugą połowę stulecia - hen, hen daleko, aż za Atlantyk. Czytając dzisiejszy i następny tu artykuł będą Państwo gościć w Nowym Jorku.

Colson Whitehead „Rytm Harlemu”. Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o., Warszawa 2022 

Colson Whitehead to wielokrotnie nagradzany amerykański pisarz i dziennikarz, piszący o sprawach doskonale mu znanych (choć w tym przypadku nie z autopsji, urodził się w roku 1969). Przedstawia realizm życia w Nowym Jorku, Harlemie lat 1959-1964. Dziś to już historyczny obraz tamtejszej afroamerykańskiej społeczności bez retuszu. Oszustwa, wymuszenia haraczy, szantaże, prostytucja, kradzieże, napady, paserstwo, bójki, morderstwa, narkomania … Ale także liczni mieszkańcy pragnący żyć normalnie i pracować uczciwie. Główny bohater Ray Carney (ur. 1930) to facet sympatyczny, postać raczej pozytywna. Wywodzący się z nizin społecznych, syn czarnoskórego bandyty, po śmierci matki wychowywany przez ciotkę. Z dużym samozaparciem, pracując na swe utrzymanie i czesne, ukończył studia z zakresu zarządzania, założył kochającą się rodzinę, otworzył własny sklep meblarski (pośmiertnie pomógł mu w tym szemrany tatuś; szczegóły w książce). Pracowity, bez nałogów, wierny mąż, dobry ojciec. Powyżej napisałem „postać raczej pozytywna” - już tłumaczę użycie słówka „raczej”. Interes Raya idzie jako tako. Bohater marzy o najmie mieszkania większego i w lepszej harlemskiej lokalizacji, a zatem sporo droższego. Swe oficjalne meblarstwo wspomaga więc drobnym, okazyjnym paserstwem – miejscowi prymitywni złoczyńcy przynoszą mu przeróżne „fanty” z kradzieży i rozbojów, a on z kolei przekazuje je paserom bogatszym, najczęściej nowojorskim Żydom, bardziej wyspecjalizowanym w wycenie łupów i możliwości ich sprzedaży. Za owo pośredniczenie pobiera „prowizję” pozwalającą mu nie tylko związać koniec z końcem, ale również rozbudować pawilon sklepowy, rozszerzyć jego meblarski asortyment, a nawet odłożyć na większe mieszkanie. Z czasem zamierza ograniczyć się do działalności wyłącznie legalnej. Ale z kryminalną przeszłością nie jest tak łatwo zerwać! Na domiar złego dużo kłopotów przysparza mu brat cioteczny, z którym się wychował, i którego kocha. A tamten to już typowy harlemski złodziejaszek i bandziorek, obracający się w towarzystwie jeszcze gorszym.

W tle mamy rasizm oraz tytułowy codzienny rytm życia wielkiej dzielnicy murzyńskiej. Bardzo się wzmagający podczas gwałtownych zamieszek ulicznych po tym, gdy biali policjanci zabijają niezupełnie niewinnych czarnych chłopaków. Otrzymujemy arcydokładny opis czarnego Nowego Jorku tamtych lat. Ubodzy, niemający legalnych źródeł utrzymania mieszkańcy gnieżdżą się w wyeksploatowanych budynkach i obskurnych, śmierdzących lokalach. Miasto się rozbudowuje, inwestycjom towarzyszą przeróżne deweloperskie szwindle. Abyśmy się owym opisem nie znudzili, autor wprowadził doń kilka wątków kryminalno-mafijnych godnych powieści Mario Puzo. Czytamy o organizacji, przebiegu i konsekwencjach dużego napadu rabunkowego, o międzygangowych „sprzecznościach interesów” oraz o wewnątrzgangowych przekrętach i krwawych porachunkach. Także o do cna skorumpowanej lokalnej administracji i policji, o bójkach i strzelaninach. W centrum tego wszystkiego oczywiście pozostają nasz Ray i jego marnotrawny kuzyn Freddie. Reasumując, jest to bardzo dobra, trzymająca w napięciu powieść sensacyjna, od której ciężko się oderwać. Od typowych kryminałów odróżniająca się wszechstronną charakterystyką wielkomiejskiej społeczności oraz analizą życiorysów i mentalności wybranych jej reprezentatywnych przedstawicieli. Nowojorskich poloniców podczas lektury nie napotkamy. Raz tylko autor napomyka, że podczas klubowego spotkania miejscowa elita murzyńska opowiadała sobie dowcipy o Polakach.

PS. Ciąg dalszy losów Raya Carneya możemy poznać z kolejnej książki Colsona Whiteheada pt. „Reguły gry”. O niej w następnym tu artykule.