niedziela, 9 lipca 2017

"Tatuaż z tryzubem". Autor: Ziemowit Szczerek

Dziś też o lekturze niespecjalnie wymagającej. Ot – taki reportażyk polityczno-społeczno-historyczny. Przydatny (nawet bardzo przydatny) dla osób planujących wakacyjny wypad na Ukrainę.

Ziemowit Szczerek „Tatuaż z tryzubem”.
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.

Wydarzenia na Ukrainie oglądane od wewnątrz. Autor podróżuje po Ukrainie w ostatnich niespokojnych czasach, jest na kijowskim Majdanie podczas pamiętnego przesilenia politycznego (ucieczki Janukowycza), a później dociera aż pod same granice samozwańczych, separatystycznych republik donieckiej i ługańskiej. Ryzykuje nie tylko zdrowie ale wręcz życie. Rozmawia z bezpośrednimi uczestnikami wydarzeń, zbiera ich opinie, z których wyłania się Ukraina nie jako państwo już wykreowane przez naród, ale jako państwo dopiero swój własny naród kształtujące. Autor porusza się po całej Ukrainie - od Lwowa po Dniepropietrowsk, Połtawę i Odessę, także po terenach niedotkniętych i niezagrożonych secesją.

Ziemowit Szczerek używa dość specyficznego języka, takiego jakby ćwierć-knajackiego. Brzydkie wyrazy rozpoczynające się na „ch”, „k” czy „g” pojawiają się w tekście książki dość często, przy czym niekoniecznie przy okazji cytowania wypowiedzi osób, z którymi autor akurat rozmawia. Autor „okrasza” nimi także niektóre swoje spostrzeżenia i przemyślenia. Mnie to osobiście nie razi, ale znam osoby (niekoniecznie starszego pokolenia), które mogą poczuć się lekko zdegustowane.
A propos wspomnianych spostrzeżeń i przemyśleń autora. Są one dość interesujące, bardzo wzbogacają ten współczesny reportaż. Autor czyni porównania architektoniczne, snuje ciekawe refleksje historyczne i nawet antropologiczne. Lektura, cały czas ciekawa, staje się przez to momentami wręcz pasjonująca.

Dobra – dość kadzenia. Pan Ziemowit Szczerek palnął również i wielkie głupstwo. Odwiedzając w przygranicznej Limnej grób Romana M. (zabitego hen, daleko, na wschodzie Ukrainy, w walce z separatystami), snuje na str. 314-317 rozważania, że gdyby w 1951 r. ciut inaczej, kilka kilometrów na wschód, skorygowano granicę polsko-ukraińską, to wsi Limna (leżącej nieopodal polskich Lutowisk) przywrócono by polską nazwę Łomna. A śp.  Romana M. trapiłyby dziś polskie problemy, tj. szukałby sobie pracy w kraju lub na emigracji.
Nic bardziej błędnego, Panie Ziemowicie. Powinien się Pan nieco douczyć najnowszej historii. Otóż przekazanie Polsce w 1951 r. (w ramach wymiany terytoriów) rejonu dolnoustrzyckiego (z „Szewczenko” czyli Lutowiskami, o których Pan wspomina) nastąpiło bez miejscowej ludności, którą wcześniej przesiedlono w głąb Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. A zatem gdyby wieś Limna-Łomna wróciła do Rzeczypospolitej w 1951 r., to jednak bez rodziców śp. Romana M. Wówczas do Łomny trafiliby zapewne Polacy z Sokalszczyzny, którą wtedy przekazywano ZSRR (również bez ludności). Dokonana w 1951 r. pomiędzy Polską a radziecką Ukrainą wymiana przygranicznych obszarów dotyczyła bowiem tylko terytoriów, natomiast nie objęła zamieszkującej tam ludności.