Dziś też o lekturze
niespecjalnie wymagającej. Ot – taki reportażyk polityczno-społeczno-historyczny.
Przydatny (nawet bardzo przydatny) dla osób planujących wakacyjny wypad na
Ukrainę.
Ziemowit
Szczerek „Tatuaż z tryzubem”.
Wydawnictwo
Czarne, Wołowiec 2015.
Wydarzenia
na Ukrainie oglądane od wewnątrz. Autor podróżuje po Ukrainie w ostatnich
niespokojnych czasach, jest na kijowskim Majdanie podczas pamiętnego
przesilenia politycznego (ucieczki Janukowycza), a później dociera aż pod
same granice samozwańczych, separatystycznych republik donieckiej i ługańskiej.
Ryzykuje nie tylko zdrowie ale wręcz życie. Rozmawia z bezpośrednimi
uczestnikami wydarzeń, zbiera ich opinie, z których wyłania się Ukraina
nie jako państwo już wykreowane przez naród, ale jako państwo dopiero swój własny
naród kształtujące. Autor porusza się po całej Ukrainie - od Lwowa po
Dniepropietrowsk, Połtawę i Odessę, także po terenach niedotkniętych i niezagrożonych
secesją.
Ziemowit
Szczerek używa dość specyficznego języka, takiego jakby ćwierć-knajackiego.
Brzydkie wyrazy rozpoczynające się na „ch”, „k” czy „g” pojawiają się w tekście
książki dość często, przy czym niekoniecznie przy okazji cytowania wypowiedzi
osób, z którymi autor akurat rozmawia. Autor „okrasza” nimi także niektóre
swoje spostrzeżenia i przemyślenia. Mnie to osobiście nie razi, ale znam
osoby (niekoniecznie starszego pokolenia), które mogą poczuć się lekko
zdegustowane.
A propos
wspomnianych spostrzeżeń i przemyśleń autora. Są one dość interesujące,
bardzo wzbogacają ten współczesny reportaż. Autor czyni porównania
architektoniczne, snuje ciekawe refleksje
historyczne i nawet antropologiczne. Lektura, cały czas ciekawa, staje
się przez to momentami wręcz pasjonująca.
Dobra
– dość kadzenia. Pan Ziemowit Szczerek palnął również i wielkie głupstwo.
Odwiedzając w przygranicznej Limnej grób Romana M. (zabitego hen, daleko,
na wschodzie Ukrainy, w walce z separatystami), snuje na str. 314-317
rozważania, że gdyby w 1951 r. ciut inaczej, kilka kilometrów na
wschód, skorygowano granicę polsko-ukraińską, to wsi Limna (leżącej nieopodal polskich
Lutowisk) przywrócono by polską nazwę Łomna. A śp. Romana M.
trapiłyby dziś polskie problemy, tj. szukałby sobie pracy w kraju lub na
emigracji.
Nic
bardziej błędnego, Panie Ziemowicie. Powinien się Pan nieco douczyć najnowszej historii. Otóż przekazanie
Polsce w 1951 r. (w ramach wymiany terytoriów) rejonu
dolnoustrzyckiego (z „Szewczenko” czyli Lutowiskami, o których Pan
wspomina) nastąpiło bez miejscowej ludności, którą wcześniej przesiedlono w głąb
Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. A zatem gdyby wieś Limna-Łomna
wróciła do Rzeczypospolitej w 1951 r., to jednak bez rodziców śp. Romana M.
Wówczas do Łomny trafiliby zapewne Polacy z Sokalszczyzny, którą wtedy przekazywano
ZSRR (również bez ludności). Dokonana w 1951 r. pomiędzy Polską a radziecką
Ukrainą wymiana przygranicznych obszarów dotyczyła bowiem tylko terytoriów, natomiast
nie objęła zamieszkującej tam ludności.