wtorek, 1 kwietnia 2025

„Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”. Autor: Marek Karpiński

 

Raz w roku, dnia 1 kwietnia, zamieszczam tu tekst żartobliwie odbiegający od ambitnego formatu blogu. Jest nim albo własne, bulwersujące opowiadanie, albo recenzja książki mniej lub bardziej „bezpruderyjnej”. W tym roku oczywiście też nie może być inaczej. Poniżej najpierw odnoszę się do treści podobnej książki, a następnie piszę o moich niegdysiejszych młodzieżowych obserwacjach i refleksjach, które jej lektura teraz ponownie przywołała. Całość dozwolona, powiedzmy, od lat 16-tu. Z zastrzeżeniem publikacji wymienionej w post scriptum, przeznaczonej już wyłącznie dla czytelników pełnoletnich.

Marek Karpiński „Najstarszy zawód świata. Historia prostytucji”

Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2010

Historię tytułowej profesji autor przedstawił w przekroju przez stulecia i kontynenty. Dość ogólnie. Jak sam przyznaje w zakończeniu (cyt., str. 327): Praca powyższa nie rości sobie pretensji do wyczerpania tematu, nie jest też monografią usług seksualnych. Za to czytamy bardzo interesujący esej historyczny, napisany inteligentnie i z dużą dozą sytuacyjnej ironii. Autor rozpoczął go od starożytności, przedstawiając panie uprawiające komercyjnie seks sakralny. Następnie kolejno prześlizgnął się przez pozornie tylko ascetyczne średniowiecze, ambitne odrodzenie, ale obejmujące również pruderyjną reformację, rozwiązłe oświecenie, kapitalizm i socjalizm, wreszcie dochodząc do początku bieżącego stulecia. Głównie skupił się na obszarze euroazjatyckim, trochę na północnoamerykańskim. Naszej ojczyzny oczywiście przy tym nie zaniedbał. Opisał „wzloty i upadki” pań lekkich obyczajów, jakich owe panie doświadczały w różnych krajach na przestrzeni wieków, a także (dość szczegółowo) wymienił ich „kategorie” oraz formy organizacyjne uprawianego zawodu. Ukazał tragedię europejskich prostytutek i ich klientów po przywleczeniu przez żeglarzy Kolumba syfilisu z Ameryki w końcu XV wieku, choroby bardzo długo nieuleczalnej. Scharakteryzował podejście władz państwowych do najstarszego zawodu świata. Wyróżnił tu: 1) system reglamentacyjny (ograniczenie i rejestracja, penalizacja tylko prostytucji niezgłoszonej, tzw. dzikiej), 2) system abolicyjny (pełne przyzwolenie) oraz 3) system eksterminacyjny (uznanie za przestępstwo, ściganie i karalność z mocy prawa). Wskazał epoki i państwa, w których te systemy funkcjonowały, opisał skutki ich wdrażania, podał konkretne przykłady. Zamieścił sporo danych statystycznych dotyczących liczebności pań uprawiających tytułowy zawód, jak również cenniki świadczonych przez nie usług. Pochylił się nad ich ciężkim na ogół losem, rzadko kiedy przypominającym happy end z bajki o Kopciuszku. Chociaż imiennie wskazał również i te swawolne panie niskiego pochodzenia, które ich kunszt ars amandi, przyrodzony plus wyuczony, doprowadził z czasem do łożnic królewskich i książęcych. We Francji osiemnastowiecznej, ale jeszcze przedrewolucyjnej, autor wymienił (za paryskim kronikarzem Nicolasem Restifem) aż dwanaście kategorii prostytutek, z których najlepsza to (cyt.) utrzymanki, (…) wchodzące w stały związek z jednym mężczyzną. Najgorsza zaś to (cyt.) weteranki, (…) stworzenia odrażające - tak jeżeli chodzi o wygląd, jak o woń. Pełną klasyfikację, wraz z charakterystyką pań zaszufladkowanych do wszystkich 12 kategorii, oraz ze wskazaniem najczęstszej ich klienteli, czytelnik znajdzie na stronach 138-141. Autor przeanalizował też wpływ ważnych wydarzeń społecznych, politycznych i ekonomicznych na rozwój lub regres prostytucji, takich jak epidemie, wielkie wojny, industrializacja (zarówno kapitalistyczna, jak i socjalistyczna), wreszcie rewolucja obyczajowa przynosząca spadek popytu młodzieży na usługi erotyczne świadczone komercyjnie. Poruszył problemy przydrożnej „obsługi” ruchu samochodowego oraz międzynarodowej turystyki seksualnej i jej pozytywnego wpływu na finanse państwa, którego obywatelki świadczą usługi erotyczne obcokrajowcom. Za przykłady autor podał tu odpowiednio Polskę (liczne tirówki) i Tajlandię (niezwykle szeroka oferta sexbiznesu).

Jak nadmieniłem na wstępie, książka została napisana z dużą dawką ironii – zarówno osobistego poczucia humoru autora, jak i przytaczanych przezeń tekstów. Serdecznie uśmiałem się czytając sprośne osiemnastowieczne wiersze, a zwłaszcza obszerny fragment warszawskiego przewodnika teatralnego, traktujący o losach baletnicy, niejakiej Anetki Sz. (str. 164-168). Nieco później, już w okresie napoleońskim (cyt., str. 202): Warszawę obiegła straszna wieść, że marszałek Murat kąpie swe wybranki w szampanie, a chytrzy kupczykowie na powrót butelkują wykorzystany higienicznie płyn. Popyt na wina francuskie zmalał, ale na usługi erotyczne wzrósł znacznie. Bardzo pomysłowi bywali też producenci prezerwatyw, tak reklamujący ich niezawodność (cyt. str. 235): Prędzej serce ci pęknie. W końcowych rozdziałach autor m.in. przypomniał nieformalną dwuwalutowość PRL, stymulującą rozwój prostytucji szczególnie w latach 70-tych i 80-tych ub. stulecia. Cyt., str. 281: 10 dolarów amerykańskich, jakie otrzymywała panienka za numerek, stanowiło równowartość średniej miesięcznej płacy w gospodarce uspołecznionej. Autor ma tu oczywiście na myśli kurs czarnorynkowy dolara, waluty preferowanej zwłaszcza w prywatnym obrocie nieruchomościami. Pamiętam, że w połowie lat 70-tych dwupokojowe mieszkanie ok. 50 m.kw. w dobrej dzielnicy Warszawy można było kupić już za 6 tys. USD. Ale trzeba było te dolary lub inną twardą walutę skądś mieć! Posiadali je albo nasi rodacy „powracający z zagranicy” (tak się reklamowali w ogłoszeniach prasowych), albo cudzoziemcy, którzy zaczęli wówczas dość licznie, służbowo i prywatnie przyjeżdżać do Polski.

I tu mi się akurat przypomniała ciekawa historyjka z drugiej połowy lat 70-tych, którą wtedy setnie się ubawiłem. W owym czasie do województwa ostrołęckiego (istniało takie w latach 1975-1998) zawitali Włosi, instalujący i uruchamiający tam zakupione przez ekipę Gierka maszyny i urządzenia przemysłu rolnospożywczego. Posiadali kapitalistyczną twardą walutę, z tym, że były to włoskie liry o bardzo niskim kursie wymiennym wobec dolara amerykańskiego. Miejscowe, wiejskie Kurpianki, niekiedy tego nieświadome, początkowo dawały się nabrać cwanym Włochom twierdzącym, że jest to relacja mniej więcej jak jeden do jednego. Kontaktowały się z nimi na ogół na migi, jako że w podstawówce i zasadniczej szkole rolniczej jedynym nauczanym językiem obcym był rosyjski, którego przecież Włosi nie znali. Za to ci, pragnąc otrzymywać usługi również w zakresie „ponadstandardowym”, hojnie deklarowali zapłatę kwot pozornie tylko wysokich, efektownie wyrażanych kilkucyfrowo we włoskiej walucie. I tak po ciężkiej całonocnej pracy, świadczonej na rzecz paru Italiańców naraz i po kolei, pewna młoda Kurpianka dowiedziała się nazajutrz w sklepie Pewexu, że za cały zarobek może sobie kupić puszkę pepsi coli. Wściekła się i od razu poleciała na milicję ze skargą, że została przez tych Włochów zgwałcona. Z uwagi na oskarżenie zagranicznych kontraktowych specjalistów sprawę przekazano szczebel wyżej. Milicjantom z komendy wojewódzkiej znane już były podobne „afery”. Funkcjonariuszki wnikliwie przesłuchały dziewczynę na okoliczność aranżacji i przebiegu inkryminowanego rendez vous, po czym skierowano ją na badanie lekarskie w celu dokonania obdukcji. Wynik stanowiłby dowód w sprawie z oskarżenia, jak ją poinformowano, prywatnego. Zrezygnowała i do lekarza nie poszła.

Nie tylko proste, wiejskie, młode niewiasty czasem prostytuowały się za twardą walutę. Zaobserwować to można było przede wszystkim w miastach, incydentalnie nawet pośród studentek, wówczas stanowiących, bardziej niż obecnie, młodzieżową elitę. Nadmienić należy, iż w PRL odgórnie limitowano nauczanie na poziomie wyższym, obowiązywały egzaminy wstępne, prywatnych uczelni nie było, stąd i populacja braci studenckiej była znacznie mniej liczna niż dziś. Przypominam sobie koleżankę ze studiów na Uniwersytecie Warszawskim, inteligentną, ładną, seksowną Krystynę, która – po pomyślnym i z dobrymi ocenami zaliczeniu dość trudnego pierwszego roku (1970/1971) – postanowiła przestać marnotrawić czas na naukę. Podjęła działalność komercyjną w tytułowym zawodzie, przyjmując w nim specjalizację tzw. arabeski. Działalność, nadmieńmy, także absorbującą energię życiową oraz czasochłonną. Poszukiwanie optymalnej klienteli, drogie „reprezentacyjne” ciuchy i kosmetyki, antykoncepcja, zapobieganie infekcjom przenoszonym drogą płciową, bezpieczne przebywanie w odpowiednich lokalach, rozwiązywanie problemów z konkurencją, etc. – to wszystko wymagało intensywnych starań, zwłaszcza że nie było wówczas Internetu ani telefonów komórkowych. Próbowała jeszcze bez powodzenia powtórzyć drugi rok studiów. Ostatecznie odpuściła sobie wyższą edukację i wyprowadziła się z żeńskiego akademika UW przy ul. Zamenhofa. Przypadkowo spotkałem ją wtedy na Rynku Starego Miasta. Szła uwieszona na ramieniu niskiego, otyłego Araba, na oko dwa razy od niej starszego. Udała, że mnie nie widzi. Nie mam pojęcia, jakie były jej późniejsze losy. Koleżanki Krysi z pokoju w akademiku opowiadały, że przez kilka miesięcy po wyprowadzeniu się przechowywała pod ich opieką część swoich rzeczy. A także, że przez jakiś czas nachodził je i wypytywał o nią pewien student WAT-u, z którym wcześniej trochę randkowała gdy otrzymywał przepustkę. Za autorem książki wyjaśniam, że arabeskami nazywano wówczas dziewczyny zadające się z Arabami – najczęściej gastarbeiterami wykonywującymi w RFN i Berlinie Zachodnim ciężkie, proste i brudne prace fizyczne, ale za to relaksującymi się w PRL, gdzie wszystko (także miłość kobiety) mieli bardzo tanie z uwagi na dużą siłę nabywczą marki zachodnioniemieckiej. I jak tu nie kochać pana wicepremiera, ministra profesora Leszka Balcerowicza, który w końcu (1.01.1990) zrobił z tym i innymi podobnymi absurdami, społeczno-ekonomicznymi nonsensami, wreszcie porządek!

Rozpisałem się, gdyż lektura książki p. Marka Karpińskiego m.in. przypomniała i potwierdziła moje „socjologiczne” obserwacje z okresu młodości – poczynione w czasie studiów i w pierwszych latach pracy. Na zakończenie jeszcze tylko kilka spostrzeżeń autora dotyczących podejścia polskiego fiskusa do dochodów pań lekkich obyczajów. Prawnie są u nas nieopodatkowane, co sprzyja niektórym kobietom (posiadającym zarobki z innych nieustalonych a podejrzanych źródeł) do podszywania się pod rzekome nierządnice. Urząd skarbowy wymaga wówczas tego uwiarygodnienia, np. zamieszczonymi w mediach reklamami usług erotycznych, identyfikującymi ich osoby. O świadków bowiem tu trudno – klient wstydziłby się przyznać, a „pomocnik” od razu podpadłby pod odpowiedni paragraf (pośrednictwo, czerpanie korzyści z cudzej prostytucji jest penalizowane).

PS. Czytelnicy zainteresowani (oczywiście tylko teoretycznie, jakżeby inaczej!) profesją sexworkerek w Polsce już nieludowej, sporo o tym szczegółów, także niezwykle obscenicznych, wraz z prezentacją konkretnych przedstawicielek zawodu, znajdą w książce p. Ewy Egejskiej pt. „czarodziejki.com”. Dozwolonej, moim zdaniem, od lat 18-tu.