Alexandra
Richie „Warszawa 1944. Tragiczne powstanie”
Grupa
Wydawnicza Foksal Sp. z o.o., Warszawa 2014
Książka
równie pasjonująca jak poprzednio tu omówiona autorstwa Normana Daviesa, ale
jakże inna! Autorka skupiła się na opisach działań militarnych i zbrodni
niemieckich, wielkiej polityki i dyplomacji nie zaniedbując, lecz mając je
tylko w tle. Sporo też miejsca poświęciła prezentacji postaci
historycznych, które wywarły największy wpływ na rozpoczęcie, przebieg,
charakter i zakończenie walk powstania warszawskiego. Opracowanie oparła
na licznych źródłach informacji, głównie polskich, niemieckich i brytyjskich,
wymienionych w Bibliografii (str. 715-741).
W pierwszych
rozdziałach autorka (synowa nieodżałowanego profesora Władysława
Bartoszewskiego) przedstawiła sytuację polityczno-militarną w kilku
miesiącach poprzedzających wybuch powstania. Opisała niemieckie zbrodnie na
Białorusi, letnią ofensywę radziecką (operacja Bagration), krótkie
zamieszanie, jakie w Niemczech zapanowało po nieudanym zamachu na Hitlera
dn. 20 lipca 1944 r., także skuteczną kontrofensywę niemiecką podjętą
pod Warszawą na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. Nakreśliła obraz
polskiej konspiracji zbrojnej i cywilnej, oraz przeanalizowała wszystkie okoliczności
podjęcia decyzji o rozpoczęciu powstania. Potem już następują szczegółowe opisy
walk w Warszawie, kolejno na Woli, Ochocie, Starówce, Czerniakowie,
Mokotowie i w Śródmieściu. Czytamy też o trudzie przemieszczania
się powstańców pomiędzy tymi dzielnicami kanałami. Działaniom militarnym
towarzyszyły barbarzyńskie zbrodnie na skalę masową, popełniane przez oddziały SS.
Wszystko to zostało bardzo dokładnie opisane na podstawie późniejszych wspomnień
i zeznań świadków, nielicznych ocalałych ofiar, a nawet sprawców
rzezi. Powstańcom nieudolnie i na małą skalę (z przyczyn
obiektywnych) przychodzili z pomocą logistyczną alianci zachodni.
Natomiast niewielkie wsparcie militarne ze strony 1 Armii Wojska Polskiego
(okupione dużymi stratami na Czerniakowie) to tylko listek figowy zasłaniający
prawdziwe intencje Stalina. We wrześniu i październiku Niemcy zmienili swoje
podejście do powstańców: nie nazywali ich już bandytami lecz walecznymi
kombatantami. Miało na to wpływ nie tylko uznanie ich za takich przez aliantów zachodnich.
Niemcy liczyli również na przyszły, u swojego boku, udział Polaków w walce
z bolszewikami. Towarzyszył temu jednak jaskrawy brak konsekwencji – równoczesne
sukcesywne niszczenie substancji materialnej miasta, poprzedzane masową grabieżą
i wywózką zrabowanych przedmiotów do Niemiec. Autorka kreśli również późniejsze,
po upadku powstania, losy żołnierzy Armii Krajowej i ludności cywilnej,
zmuszonych do opuszczenia Warszawy. Pierwsi poszli do niemieckiej niewoli. Cywilów
zaś zgrupowano w obozie przejściowym w Pruszkowie i poddawano
segregacji na trzy kategorie osób: przeznaczonych do wywiezienia na roboty do
Niemiec, kierowanych do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, oraz uwalnianych.
Alexandra Richie nie zapomniała też o „robinsonach” warszawskich, nielegalnie
pozostających w grabionym i cały czas burzonym mieście. Nieliczni
doczekali dnia 17 stycznia 1945 r., tj. daty wyzwolenia ruin
lewobrzeżnej Warszawy przez żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego. Jednym z takich
„robinsonów” był Władysław Szpilman (Pianista), wspomnienia którego autorka
kilkakrotnie przywołuje.
Reasumując,
gorąco polecam tę książkę napisaną z emocjonalnym zaangażowaniem. I również
tak odbieraną podczas lektury (chwilami kląłem i zaciskałem pięści).
Niepolska autorka weszła na wyżyny znajomości naszej historii XX wieku.
Odnośnie okresów wcześniejszych ma jednak jeszcze małe braki – na str. 107
w posiadanym egzemplarzu książki zauważyłem błąd: pomylenie Radzymina z Raszynem
(wspomnienie krwawej bitwy z Austriakami w 1809 r., która
przecież miała miejsce pod Raszynem). A tak o pani doktor Richie
informuje Wikipedia:
https://pl.wikipedia.org/wiki/Alexandra_Richie
Na
zakończenie wspomnienie osobiste, związane ze znajomością z uczestnikiem
powstania. W latach 1975-1990 pracowałem w jednym biurze ze sporo
starszym kolegą, Stanisławem J. Mimo różnicy wieku pozostawaliśmy w dobrej
komitywie i byliśmy ze sobą „na ty”. Ów Staszek, mgr inż. budownictwa
lądowego, absolwent Politechniki Warszawskiej, wcześniej – jako 16-letni rodowity
warszawiak – został po upadku powstania wywieziony na roboty do Niemiec. Kiedyś
opowiedział mi „przy kielichu” swoje tam dzieje. Skierowano go do pracy w dużym
niemieckim gospodarstwie rolnym. Na tego typu robotach, jako stuprocentowy
mieszczuch, nic a nic się nie znał, ale los go zetknął z innym tam przymusowo
pracującym Polakiem, również młodym, pochodzącym ze wsi i znającym
rolniczy fach od podszewki. Ów pomagał i doradzał Staszkowi w pracy,
ponadto obaj stworzyli zgrany duecik miejskiego sprytu i wiejskiego doświadczenia.
Podkradali zniesione kurze jajka. Kurze lub gęsi, którą rzekomo lis porwał,
ukręcali łeb i ją ukradkiem piekli, po czym potajemnie zjadali. Musieli
tak postępować, gdyż formalne przydziały żywności dla polskich robotników były
głodowe. Cywile niemieccy też je mieli ograniczone, ponieważ artykuły
żywnościowe przeznaczano przede wszystkim dla żołnierzy na froncie oraz
hitlerowskich funkcjonariuszy. Niemieccy gospodarze, z niemiecką
dokładnością i zdyscyplinowaniem, bardzo surowo przestrzegali okrojonych dla
siebie, a jeszcze bardziej dla robotników przymusowych, przydziałów
żywności. W gospodarstwie, gdzie pracował warszawiak Staszek i jego
polski wiejski kompan, były tylko niemieckie kobiety i dzieci – tamtejsi
mężczyźni bowiem przebywali na frontach (niektórzy już z nich nie powrócili).
Staszek mi się przyznał, że chwilami miewał wyrzuty sumienia. Rządząca
gospodarstwem starsza Niemka co pewien czas bowiem wzywała go, częstując
chlebem i marmoladą z własnego przydziału, tłumacząc swoją dobroć
niskimi przydziałami żywności dla polskich robotników. Musiał jej wtedy wylewnie
dziękować i udawać duży apetyt. To chyba ty i kolega jadaliście lepiej
niż tamte Niemki i ich dzieci? – zapytałem. A żebyś wiedział!
– odparł. Choć ryzyko, w razie nakrycia nas na takim procederze było
olbrzymie, prawdopodobnie nie uszlibyśmy z życiem, powieszono by nas lub
wysłano do obozu koncentracyjnego. Ale się udawało! Ja w Warszawie podczas
okupacji poduczyłem się niemieckiego, więc opowiadałem bajeczki o możliwych,
realnych przyczynach znikania jajek, drobiu i warzyw, podpowiedzianych mi przez
kumpla ze wsi. On zaś, przy mojej pomocy, umiejętnie uzyskiwał, oporządzał, konserwował
i ukrywał naszą „zdobycz”, którą najczęściej nocą, w wielkiej
tajemnicy konsumowaliśmy. I tak dotrwaliśmy do wyzwolenia na wiosnę 1945 r.
Cóż, mój kolega Staszek miał wtedy szczęście, w przeciwieństwie do innych
polskich robotników przymusowych, nierzadko umierających z głodu, chorób
i od ciężkiej, niewolniczej pracy, czasem ginących pod alianckimi bombami.
Po wojnie zresztą też nie miał zbyt wielu powodów do narzekania. Ukończył
studia na renomowanej (także i dziś) uczelni, podjął pracę
w budownictwie inwestycyjnym, był szanowany i lubiany przez kolegów
i koleżanki. Szczęście opuściło go dopiero w 1990 r., gdy w wieku
62 lat podczas jazdy samochodem dostał nagle zawału serca i umarł. Do
wypadku komunikacyjnego nie doszło, zdążył jeszcze zjechać na pobocze. Cześć
Jego pamięci!