poniedziałek, 28 sierpnia 2023

„Imiennik Lenina. Życie Włodzimierza Ziomka w opracowaniu Witolda Pronobisa”. Autor: Witold Pronobis

 

Dziś o trzeciej z zapowiedzianych na ten miesiąc ciekawych książek biograficznych. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich nie dotyczy ona sławnej osoby z pierwszych stron gazet. Za to czyta się ją jak wakacyjny, pasjonujący kryminał.

Witold Pronobis „Imiennik Lenina. Życie Włodzimierza Ziomka w opracowaniu Witolda Pronobisa”

Wydawnictwo Naukowe FNCE, Poznań 2022

O książce dowiedziałem się z audycji programu Ex Libris w TVP Historia – polecił ją goszczący tam profesor Antoni Dudek. Z dużymi problemami nabyłem ją na początku kwietnia 2023 r. (mimo „świeżego” wydania z 2022 r. i dość wygórowanej ceny). Można ją określić jako zbeletryzowaną memuarystykę – w podtytule czytamy: Życie Włodzimierza Ziomka w opracowaniu Witolda Pronobisa. Autor nazwał ją „pół-powieścią”, mając na względzie dodane beletrystyczne ubarwienia, nieco wykraczające poza treść zwierzeń Włodzimierza, ale pozostające w zgodzie z ich ogólnym przesłaniem oraz osobowością bohatera. Poza tym p. Witold Pronobis wprowadził własne, dość obszerne komentarze historyczne, przybliżające realia opisywanych miejsc i czasów. Przedstawił też okoliczności poznania Włodzimierza oraz atmosferę i charakter odbywanych z nim długich rozmów przy winie. Już po kilkudziesięciu stronach (na łączną ich liczbę 411) czytelnik zostaje zorientowany w ogólnym zarysie przedwojennych i wojennych losów tytułowego bohatera z tzw. happy endem włącznie, co nie przeszkadza śledzić z zapartym tchem dalszej narracji. A zatem też te losy bardzo ogólnie nakreślę – tak gwoli zaciekawienia.

Włodzimierz Ziomek, ur. 1923, przybył wraz z rodzicami i młodszym bratem do ZSRR w 1934 r. na życzenie ojca, aktywisty Komunistycznej Partii Polski. Ojciec właśnie odsiadywał w Polsce krótki wyrok i w ramach wymiany więźniów politycznych dołączono go do grupy komunistów przekazywanych do Związku Radzieckiego w zamian za więzionych tam Polaków. Początkowo wiodło mu się dość dobrze, choć nie tak, jak sobie pobyt w Kraju Rad wyobrażał. Za jego zasługi dla Kominternu rodzina otrzymała w Moskwie samodzielne dwupokojowe mieszkanie, co było wielkim luksusem, jako że ponad 80% moskwian gnieździło się w tamtych czasach w przeludnionych mieszkaniach komunalnych, zajmowanych nieraz po kilkanaście nie zawsze spokrewnionych ze sobą osób. Miłe złego początki. Nadchodziły straszne lata. Stopniowo nasilający się wiatr historii przeistoczył się w 1937 r. w istny huragan. Stalinowski tzw. Wielki Terror zmiótł m.in. niemal wszystkich zagranicznych komunistów, którzy w latach poprzednich – niczym ćmy do płomienia świecy – z własnej woli przybyli do upragnionego radzieckiego raju. Ojciec Włodzimierza został po budzącej grozę parodii śledztwa rozstrzelany jako nasłany polski dywersant i szpieg. Matkę skazano na pobyt w łagrze (wkrótce tam zmarła), młodszego brata zabrano do domu dziecka, gdzie zmieniono mu tożsamość - był wszak synem skazanych „wrogów ludu”. Czternastoletni Włodzimierz tylko przypadkiem zdołał uniknąć aresztowania. Pokumał się z bandą bezprizornych nastoletnich urków. Byli dobrze zorganizowani, potrafili załatwić mu wyrobienie nowego, autentycznego dokumentu tożsamości na „lewe”, już rosyjskie nazwisko Bragin, z zachowaniem imienia Władimir. Z dokumentem tym wpadł w lipcu 1939 r. podczas próby nielegalnego przedostania się do Polski. Był podejrzewany o dywersję, przesłuchiwany, bity. Prawdziwej tożsamości nie wyjawił, gdyż mogłoby to pogorszyć jego sprawę. Od wyroku śmierci wybawił go … wybuch wojny. Na skutek bałaganu administracyjnego, jaki zapanował w NKWD w związku z nowymi „zadaniami” po agresji na Polskę, pomylono go z innym aresztowanym Braginem i jako więźnia kryminalnego (nie politycznego) skazano na pięcioletni pobyt w dalekim syberyjskim łagrze na Kołymie. Do morderczej pracy w kopalni na szczęcie nie trafił. Początkowo utrzymywał się przy życiu dzięki odnowionym kontaktom z urkami, akceptując ich bardzo brutalny błatniacki, przestępczy sposób radzenia sobie w łagrowej rzeczywistości. Wkrótce administracja obozu odkryła jego zdolności radiotechniczne (tą techniką pasjonował się jeszcze na wolności) i zaczęła go wykorzystywać w pracy na rzecz wojska. Niebawem został wcielony do Armii Czerwonej, w której – cały czas jako Władimir Bragin – walczył i odnosił rany. W pierwszych tygodniach 1945 r. trafił ze swoim plutonem do wsi Marwice (b. niem. Marwitz) koło Gorzowa Wielkopolskiego (b. niem. Landsberg). Tam z radzieckiego wojska zdezerterował, przyjmując kolejną nową tożsamość – tym razem jako Zygmunt K. (pełne brzmienie nazwiska pomijam – w książce się ono znajduje, ale autor nie poinformował, czy jest fikcyjne). Pomógł mu tragiczny przypadek – napotkany w Marwicach jego rówieśnik, nawet z twarzy podobny, został zastrzelony przez patologicznego typa, czerwonoarmistę z plutonu Włodzimierza. Pochodzący z Bydgoszczy Polak Zygmunt K. przebywał w Niemczech na robotach przymusowych i akurat tak … doczekał uwolnienia. Włodzimierz, uciekając, zabrał jego dokumenty osobiste. Wcześniej zdążył zabić owego patologicznego krasnoarmiejca, z którym miał zresztą odrębne, osobiste, jeszcze przedwojenne porachunki. I odtąd już, aż do końca życia, to Włodzimierz był Zygmuntem K., także dla najbliższej rodziny, którą założył. Żona i syn, noszący nazwisko K., nie wiedzieli, iż nie jest ono jego rodowym. Stało się to możliwe w powojennym zamieszaniu wywołanym zmianą granic i ustroju, oraz związanym z tym wielkim przemieszczaniem się ludności. Nie funkcjonował przecież wtedy żaden PESEL. Nasz bohater zamieszkał z rodziną w Krakowie. Swojego młodszego brata nigdy, mimo podejmowanych prób, nie odnalazł. W drugiej połowie lat 90-tych ubiegłego wieku wystąpił o odszkodowanie należne za pracę przymusową dla III Rzeszy, otrzymując z Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie kwotę ok. 10 tys. zł. Rzeczywisty, historyczny Zygmunt K. figurował bowiem w odpowiedniej niemieckiej ewidencji.

Tyle w telegraficznym skrócie. Na ponad 400 stronach poznacie Państwo ze szczegółami dzieje Włodzimierza i jego bliskich w latach 1934-1945, z wielką historią w tle. Okrutny los przypadł mu w okresie męskiego dojrzewania, dorastania, czego we wspomnieniach nie pomija, opowiadając o swoich dwóch wielkich młodzieńczych miłościach, a także o inicjacji seksualnej w gronie nastoletnich bezprizornych urków. W treści wspomnień da się zauważyć kilka niespójności dotyczących chronologii wydarzeń i stopni wojskowych Władimira, których autor już nie zdążył z nim wyjaśnić. Nadmieniam też, iż moim zdaniem autor zdecydowanie zbyt pochopnie przyjął „na wiarę” prawdziwość wszystkich opowieści Włodzimierza - Zygmunta. Wątpliwości powinny zwłaszcza wzbudzić przypadkowe zbiegi okoliczności ponownego spotykania się tytułowego bohatera (na ogromnych euroazjatyckich obszarach) z innymi, ważnymi dla jego dalszego losu, postaciami. Uważny czytelnik na pewno to dostrzeże. W tym kontekście nie jestem też w pełni przekonany, czy przeistoczenie się Władimira Bragina w Zygmunta K. nastąpiło akurat tak, jak on opowiedział. Może doszło do tego w innych, równie dramatycznych okolicznościach, wykluczających jednak szczerość opowieści nawet po kilkudziesięciu latach. W końcu tytułowy bohater miał także błatniacką przeszłość i doświadczenie. Włodzimierz Ziomek vel Władimir Bragin vel Zygmunt K. zmarł na początku stycznia 2014 r. w wieku 90 lat. Naprawdę polecam tę pasjonującą lekturę jego biografii, godnej dobrej powieści sensacyjnej, którą zresztą m.in. też jest. Osobom słabiej znającym historię stalinowskiego ZSRR pomogą przypisy oraz komentarze autora, przemiennie przyjmującego od rozmówcy rolę narratora. Ponadto na stronach 399-407 znajdują się objaśniające aneksy, od których można rozpocząć lekturę.

PS. A propos przypisów. Na str. 66 w dolnym przypisie (ostatni wiersz) błędnie podano nazwę miejscowości, w której znajdował się hitlerowski obóz zagłady. Napisano tam (cyt.): „w Chełmie/Nerem”, powinno zaś być: „w Chełmnie n/Nerem” (Chełmno, a nie Chełm). Wzmianka o tym obozie dotyczyła porównywania metodyki zadawania śmierci przez oprawców z NKWD i SS.