Dziś
o trzeciej z zapowiedzianych na ten miesiąc ciekawych książek
biograficznych. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich nie dotyczy ona sławnej
osoby z pierwszych stron gazet. Za to czyta się ją jak wakacyjny,
pasjonujący kryminał.
Witold
Pronobis „Imiennik Lenina. Życie Włodzimierza Ziomka
w opracowaniu Witolda Pronobisa”
Wydawnictwo
Naukowe FNCE, Poznań 2022
O książce
dowiedziałem się z audycji programu Ex Libris w TVP Historia
– polecił ją goszczący tam profesor Antoni Dudek. Z dużymi problemami
nabyłem ją na początku kwietnia 2023 r. (mimo „świeżego” wydania z 2022 r.
i dość wygórowanej ceny). Można ją określić jako zbeletryzowaną
memuarystykę – w podtytule czytamy: Życie Włodzimierza Ziomka w opracowaniu
Witolda Pronobisa. Autor nazwał ją „pół-powieścią”, mając na względzie dodane
beletrystyczne ubarwienia, nieco wykraczające poza treść zwierzeń Włodzimierza,
ale pozostające w zgodzie z ich ogólnym przesłaniem oraz osobowością
bohatera. Poza tym p. Witold Pronobis wprowadził własne, dość obszerne komentarze
historyczne, przybliżające realia opisywanych miejsc i czasów. Przedstawił
też okoliczności poznania Włodzimierza oraz atmosferę i charakter odbywanych
z nim długich rozmów przy winie. Już po kilkudziesięciu stronach (na
łączną ich liczbę 411) czytelnik zostaje zorientowany w ogólnym
zarysie przedwojennych i wojennych losów tytułowego bohatera z tzw. happy
endem włącznie, co nie przeszkadza śledzić z zapartym tchem dalszej
narracji. A zatem też te losy bardzo ogólnie nakreślę – tak gwoli
zaciekawienia.
Włodzimierz
Ziomek, ur. 1923, przybył wraz z rodzicami i młodszym bratem do ZSRR
w 1934 r. na życzenie ojca, aktywisty Komunistycznej Partii Polski.
Ojciec właśnie odsiadywał w Polsce krótki wyrok i w ramach wymiany
więźniów politycznych dołączono go do grupy komunistów przekazywanych do Związku
Radzieckiego w zamian za więzionych tam Polaków. Początkowo wiodło mu się
dość dobrze, choć nie tak, jak sobie pobyt w Kraju Rad wyobrażał. Za jego
zasługi dla Kominternu rodzina otrzymała w Moskwie samodzielne
dwupokojowe mieszkanie, co było wielkim luksusem, jako że ponad 80% moskwian
gnieździło się w tamtych czasach w przeludnionych mieszkaniach
komunalnych, zajmowanych nieraz po kilkanaście nie zawsze spokrewnionych ze
sobą osób. Miłe złego początki. Nadchodziły straszne lata. Stopniowo nasilający
się wiatr historii przeistoczył się w 1937 r. w istny huragan.
Stalinowski tzw. Wielki Terror zmiótł m.in. niemal wszystkich
zagranicznych komunistów, którzy w latach poprzednich – niczym ćmy do płomienia
świecy – z własnej woli przybyli do upragnionego radzieckiego raju. Ojciec
Włodzimierza został po budzącej grozę parodii śledztwa rozstrzelany jako nasłany
polski dywersant i szpieg. Matkę skazano na pobyt w łagrze (wkrótce tam
zmarła), młodszego brata zabrano do domu dziecka, gdzie zmieniono mu tożsamość -
był wszak synem skazanych „wrogów ludu”. Czternastoletni Włodzimierz tylko przypadkiem
zdołał uniknąć aresztowania. Pokumał się z bandą bezprizornych nastoletnich
urków. Byli dobrze zorganizowani, potrafili załatwić mu wyrobienie nowego,
autentycznego dokumentu tożsamości na „lewe”, już rosyjskie nazwisko Bragin, z zachowaniem
imienia Władimir. Z dokumentem tym wpadł w lipcu 1939 r. podczas
próby nielegalnego przedostania się do Polski. Był podejrzewany
o dywersję, przesłuchiwany, bity. Prawdziwej tożsamości nie wyjawił, gdyż mogłoby
to pogorszyć jego sprawę. Od wyroku śmierci wybawił go … wybuch wojny. Na
skutek bałaganu administracyjnego, jaki zapanował w NKWD w związku
z nowymi „zadaniami” po agresji na Polskę, pomylono go z innym aresztowanym
Braginem i jako więźnia kryminalnego (nie politycznego) skazano na
pięcioletni pobyt w dalekim syberyjskim łagrze na Kołymie. Do morderczej pracy
w kopalni na szczęcie nie trafił. Początkowo utrzymywał się przy życiu
dzięki odnowionym kontaktom z urkami, akceptując ich bardzo brutalny
błatniacki, przestępczy sposób radzenia sobie w łagrowej
rzeczywistości. Wkrótce administracja obozu odkryła jego zdolności radiotechniczne
(tą techniką pasjonował się jeszcze na wolności) i zaczęła go wykorzystywać
w pracy na rzecz wojska. Niebawem został wcielony do Armii Czerwonej,
w której – cały czas jako Władimir Bragin – walczył i odnosił rany.
W pierwszych tygodniach 1945 r. trafił ze swoim plutonem do wsi
Marwice (b. niem. Marwitz) koło Gorzowa Wielkopolskiego (b. niem. Landsberg).
Tam z radzieckiego wojska zdezerterował, przyjmując kolejną nową tożsamość
– tym razem jako Zygmunt K. (pełne brzmienie nazwiska pomijam – w książce
się ono znajduje, ale autor nie poinformował, czy jest fikcyjne). Pomógł mu
tragiczny przypadek – napotkany w Marwicach jego rówieśnik, nawet z twarzy
podobny, został zastrzelony przez patologicznego typa, czerwonoarmistę z plutonu
Włodzimierza. Pochodzący z Bydgoszczy Polak Zygmunt K. przebywał w Niemczech
na robotach przymusowych i akurat tak … doczekał uwolnienia. Włodzimierz, uciekając,
zabrał jego dokumenty osobiste. Wcześniej zdążył zabić owego patologicznego krasnoarmiejca,
z którym miał zresztą odrębne, osobiste, jeszcze przedwojenne porachunki.
I odtąd już, aż do końca życia, to Włodzimierz był Zygmuntem K.,
także dla najbliższej rodziny, którą założył. Żona i syn, noszący
nazwisko K., nie wiedzieli, iż nie jest ono jego rodowym. Stało się to
możliwe w powojennym zamieszaniu wywołanym zmianą granic i ustroju, oraz
związanym z tym wielkim przemieszczaniem się ludności. Nie funkcjonował przecież
wtedy żaden PESEL. Nasz bohater zamieszkał z rodziną w Krakowie. Swojego
młodszego brata nigdy, mimo podejmowanych prób, nie odnalazł. W drugiej
połowie lat 90-tych ubiegłego wieku wystąpił o odszkodowanie należne za
pracę przymusową dla III Rzeszy, otrzymując z Fundacji
Polsko-Niemieckie Pojednanie kwotę ok. 10 tys. zł. Rzeczywisty, historyczny
Zygmunt K. figurował bowiem w odpowiedniej niemieckiej ewidencji.
Tyle
w telegraficznym skrócie. Na ponad 400 stronach poznacie Państwo ze
szczegółami dzieje Włodzimierza i jego bliskich w latach 1934-1945, z wielką
historią w tle. Okrutny los przypadł mu w okresie męskiego dojrzewania,
dorastania, czego we wspomnieniach nie pomija, opowiadając o swoich dwóch wielkich
młodzieńczych miłościach, a także o inicjacji seksualnej
w gronie nastoletnich bezprizornych urków. W treści wspomnień
da się zauważyć kilka niespójności dotyczących chronologii wydarzeń i stopni
wojskowych Władimira, których autor już nie zdążył z nim wyjaśnić. Nadmieniam
też, iż moim zdaniem autor zdecydowanie zbyt pochopnie przyjął „na wiarę”
prawdziwość wszystkich opowieści Włodzimierza - Zygmunta. Wątpliwości
powinny zwłaszcza wzbudzić przypadkowe zbiegi okoliczności ponownego spotykania
się tytułowego bohatera (na ogromnych euroazjatyckich obszarach) z innymi,
ważnymi dla jego dalszego losu, postaciami. Uważny czytelnik na pewno to
dostrzeże. W tym kontekście nie jestem też w pełni przekonany, czy
przeistoczenie się Władimira Bragina w Zygmunta K. nastąpiło akurat
tak, jak on opowiedział. Może doszło do tego w innych, równie
dramatycznych okolicznościach, wykluczających jednak szczerość opowieści nawet
po kilkudziesięciu latach. W końcu tytułowy bohater miał także błatniacką
przeszłość i doświadczenie. Włodzimierz Ziomek vel Władimir Bragin
vel Zygmunt K. zmarł na początku stycznia 2014 r. w wieku
90 lat. Naprawdę polecam tę pasjonującą lekturę jego biografii, godnej
dobrej powieści sensacyjnej, którą zresztą m.in. też jest. Osobom słabiej
znającym historię stalinowskiego ZSRR pomogą przypisy oraz komentarze autora,
przemiennie przyjmującego od rozmówcy rolę narratora. Ponadto na stronach 399-407
znajdują się objaśniające aneksy, od których można rozpocząć lekturę.
PS.
A propos przypisów. Na str. 66 w dolnym przypisie
(ostatni wiersz) błędnie podano nazwę miejscowości, w której znajdował się
hitlerowski obóz zagłady. Napisano tam (cyt.): „w Chełmie/Nerem”, powinno
zaś być: „w Chełmnie n/Nerem” (Chełmno, a nie Chełm). Wzmianka
o tym obozie dotyczyła porównywania metodyki zadawania śmierci przez
oprawców z NKWD i SS.