czwartek, 9 marca 2023

„Polacy w służbie Moskali”. Autor: Andrzej Chwalba

 

Andrzej Chwalba „Polacy w służbie Moskali”

Wydawnictwo Naukowe PWN SA, Warszawa 2014

Tak wtedy Rosjan nazywano: Moskalami. Było to określenie oczywiście nieformalne, ale nie mające charakteru obraźliwego, w końcu nasz wieszcz też się zwrócił: „Do przyjaciół Moskali”. Polscy patrioci jeszcze w wieku XIX nie mogli się pogodzić z faktem, iż niegdysiejsze Księstwo Moskiewskie, niechby i „wielkie księstwo”, to już od dawna nie księstwo, lecz potężne Imperium Rosyjskie rządzone przez cesarza - cara. Termin „Moskale” nawet gdzieniegdzie i dziś jest u nas stosowany w publicystyce (czasem np. też tutaj, przeze mnie), a na współczesnej Ukrainie pozostaje w dość powszechnym użyciu, równolegle z wyraźnie pejoratywnymi „kacapami”.

Tytułowi Moskale to oczywiście zaborcy rosyjscy, prowadzący depolonizację terenów przyłączonych do Rosji w wyniku trzech rozbiorów Rzeczypospolitej (1772, 1793 i 1795) oraz Kongresu Wiedeńskiego (1815). Na obszarze Królestwa Polskiego (tzw. Królestwa Kongresowego) depolonizacja, rozumiana jako rusyfikacja życia publicznego, rozpoczęła się dopiero po upadku powstania styczniowego. Królestwo przemianowano wtedy na Kraj Przywiślański. Rusyfikacja tam trwała, z różnym natężeniem, aż do roku 1915, gdy wojska rosyjskie zostały odepchnięte na wschód przez armie państw centralnych. I o niej głównie traktuje bardzo interesująca książka prof. Andrzeja Chwalby, przeznaczona (oprócz amatorskich miłośników historii) głównie dla osób zawodowo i edukacyjnie drążących tematykę dziejów Królestwa Polskiego po upadku powstania styczniowego. Trudno sobie wyobrazić współczesną pracę dyplomową temu poświęconą, która by nie posiadała w spisie bibliografii opracowania prof. Andrzeja Chwalby.

Wielkorosyjscy nacjonaliści wykorzystali powstanie styczniowe (w ich rozumieniu: bunt) do przekonania cara Aleksandra II (a później też carów Aleksandra III i Mikołaja II), że przecież na ziemiach polskich to Rosjanie są „u siebie”, a zatem należy podjąć stanowcze kroki w celu unifikacji guberni Kraju Przywiślańskiego z resztą ziem Cesarstwa. Trzeba dokonać gruntownego „odpolszczenia” urzędów administracji rządowej i samorządowej, szkolnictwa (łącznie z elementarnym, jak wówczas określano szkolnictwo podstawowe), sądownictwa, a nawet kolejnictwa (mogącego mieć znaczenie strategiczne w razie wojny). Czyli należy dążyć, aby tamtejsze etaty były obsadzane przez Rosjan wyznania prawosławnego, gwarantujących stuprocentową wierność centrali w Petersburgu. I tak to w praktyce realizowano – albo metodą nagłych decyzji o dymisji Polaków, albo metodą ewolucyjną, czyli zastępując Rosjanami polskich urzędników, sędziów, nauczycieli, policjantów itp., zwalniających się na własną prośbę czy odchodzących na emeryturę. Diabeł oczywiście, jak zawsze i wszędzie, tkwił w szczegółach. Z różnym natężeniem to wszystko następowało w kolejnych popowstaniowych dziesięcioleciach, a krótki okres po rewolucji 1905 r. przyniósł nawet małe wytchnienie „repolonizacyjne”. Inaczej to się też przedstawiało w różnych sektorach działalności publicznej oraz w zależności od szczebla hierarchii służbowej. Przykładowo: polski czytelnik mający wyobrażenie o rusyfikacji szkolnictwa na podstawie lektury „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego, zazwyczaj odnosi je do całego ówczesnego systemu edukacji. Tymczasem profesor Chwalba ukazuje, iż tak ekstremalnie rusyfikowano tylko gimnazja rządowe. Szkolnictwo ogólnokształcące prywatne oraz szkolnictwo zawodowe cieszyły się większym marginesem swobody. Język rosyjski bywał tam językiem wykładowym tylko w odniesieniu do dwóch lub trzech przedmiotów nauczania.

Tytułowi Polacy w służbie Moskali, jakkolwiek ich odsetek malał wraz z postępem rusyfikacji (równolegle zaś wzrastał odsetek Rosjan zatrudnionych w instytucjach publicznych), nieraz przetrwali „na etacie” aż do osiągnięcia wieku emerytalnego lub (ci młodsi) do historycznego roku 1915. Różne bywały tego przyczyny i motywacje, skrupulatnie przeanalizowane przez autora. Wiatr dymisji wiał najmocniej na szczytach hierarchii urzędniczej, a zatem czynownik średniej lub niższej rangi, niepowiązany z ruchem niepodległościowym, miał szansę ocalić swoje zatrudnienie. Zwłaszcza jeśli był trudnym do zastąpienia fachowcem, którego musiano by na jego miejsce ściągnąć spoza Królestwa. Motywacje zaś polskich urzędników, nauczycieli, pracowników wymiaru sprawiedliwości itp., bywały przeróżne. W praktyce najczęściej chodziło o zachowanie jedynego źródła utrzymania, zazwyczaj dla całej rodziny. Przy okazji uzasadniano to koniecznością „pracy organicznej” celem przetrwania polskości. Ale zdarzali się również odszczepieńcy w rodzaju pana Majewskiego ze wspomnianych „Syzyfowych prac”, którzy dla kariery wysługiwali się rosyjskim przełożonym w zakresie aktywnej rusyfikacji rodaków, a dla zamanifestowania swej wierności przechodzili na prawosławie. Lektura książki prof. Andrzeja Chwalby pozwala nam dość dokładnie poznać realia świata urzędniczego Kongresówki na przestrzeni kilkudziesięciu lat popowstaniowych. Dowiemy się, ile zarabiali, jak ciężko nieraz musieli pracować, czym się charakteryzowało ich życie towarzyskie, jakie były wzajemne relacje urzędników polskich i rosyjskich. O tym, że nie zawsze były one złe, m.in. świadczy zachowana do dziś nazwa Placu Starynkiewicza w Warszawie, upamiętniająca carskiego skądinąd prezydenta stolicy Kraju Przywiślańskiego. Poznamy też metody rekrutacji kadr urzędniczych z głębi Rosji do pracy w Królestwie oraz ich skuteczność.

W „Epilogu” (str. 241-245) autor m.in. wyjaśnia, dlaczego w wolnej Polsce nie doszło po roku 1918 do powszechnej lustracji kadr urzędniczych, nauczycielskich, wymiaru sprawiedliwości itp., a osobom będącym w przeszłości w służbie zaborców wypłacano do końca życia emerytury, niekiedy wysokie. Argumentacja ta jest, moim zdaniem, logiczna i przekonywująca.