Andrzej
Chwalba „Polacy w służbie Moskali”
Wydawnictwo
Naukowe PWN SA, Warszawa 2014
Tak
wtedy Rosjan nazywano: Moskalami. Było to określenie oczywiście nieformalne,
ale nie mające charakteru obraźliwego, w końcu nasz wieszcz też się zwrócił:
„Do przyjaciół Moskali”. Polscy patrioci jeszcze w wieku XIX nie
mogli się pogodzić z faktem, iż niegdysiejsze Księstwo Moskiewskie, niechby
i „wielkie księstwo”, to już od dawna nie księstwo, lecz potężne Imperium
Rosyjskie rządzone przez cesarza - cara. Termin „Moskale” nawet gdzieniegdzie i dziś
jest u nas stosowany w publicystyce (czasem np. też tutaj, przeze
mnie), a na współczesnej Ukrainie pozostaje w dość powszechnym
użyciu, równolegle z wyraźnie pejoratywnymi „kacapami”.
Tytułowi
Moskale to oczywiście zaborcy rosyjscy, prowadzący depolonizację terenów
przyłączonych do Rosji w wyniku trzech rozbiorów Rzeczypospolitej (1772,
1793 i 1795) oraz Kongresu Wiedeńskiego (1815). Na obszarze Królestwa
Polskiego (tzw. Królestwa Kongresowego) depolonizacja, rozumiana jako
rusyfikacja życia publicznego, rozpoczęła się dopiero po upadku powstania
styczniowego. Królestwo przemianowano wtedy na Kraj Przywiślański. Rusyfikacja
tam trwała, z różnym natężeniem, aż do roku 1915, gdy wojska
rosyjskie zostały odepchnięte na wschód przez armie państw centralnych. I o niej
głównie traktuje bardzo interesująca książka prof. Andrzeja Chwalby,
przeznaczona (oprócz amatorskich miłośników historii) głównie dla osób zawodowo
i edukacyjnie drążących tematykę dziejów Królestwa Polskiego po upadku
powstania styczniowego. Trudno sobie wyobrazić współczesną pracę dyplomową temu
poświęconą, która by nie posiadała w spisie bibliografii opracowania prof. Andrzeja
Chwalby.
Wielkorosyjscy
nacjonaliści wykorzystali powstanie styczniowe (w ich rozumieniu: bunt) do
przekonania cara Aleksandra II (a później też carów Aleksandra III
i Mikołaja II), że przecież na ziemiach polskich to Rosjanie są „u siebie”,
a zatem należy podjąć stanowcze kroki w celu unifikacji guberni Kraju
Przywiślańskiego z resztą ziem Cesarstwa. Trzeba dokonać gruntownego
„odpolszczenia” urzędów administracji rządowej i samorządowej, szkolnictwa
(łącznie z elementarnym, jak wówczas określano szkolnictwo podstawowe),
sądownictwa, a nawet kolejnictwa (mogącego mieć znaczenie strategiczne w razie
wojny). Czyli należy dążyć, aby tamtejsze etaty były obsadzane przez Rosjan
wyznania prawosławnego, gwarantujących stuprocentową wierność centrali w Petersburgu.
I tak to w praktyce realizowano – albo metodą nagłych decyzji o dymisji
Polaków, albo metodą ewolucyjną, czyli zastępując Rosjanami polskich
urzędników, sędziów, nauczycieli, policjantów itp., zwalniających się na własną
prośbę czy odchodzących na emeryturę. Diabeł oczywiście, jak zawsze i wszędzie,
tkwił w szczegółach. Z różnym natężeniem to wszystko następowało w kolejnych
popowstaniowych dziesięcioleciach, a krótki okres po rewolucji 1905 r.
przyniósł nawet małe wytchnienie „repolonizacyjne”. Inaczej to się też przedstawiało
w różnych sektorach działalności publicznej oraz w zależności od
szczebla hierarchii służbowej. Przykładowo: polski czytelnik mający wyobrażenie
o rusyfikacji szkolnictwa na podstawie lektury „Syzyfowych prac” Stefana
Żeromskiego, zazwyczaj odnosi je do całego ówczesnego systemu edukacji.
Tymczasem profesor Chwalba ukazuje, iż tak ekstremalnie rusyfikowano tylko
gimnazja rządowe. Szkolnictwo ogólnokształcące prywatne oraz szkolnictwo zawodowe
cieszyły się większym marginesem swobody. Język rosyjski bywał tam językiem
wykładowym tylko w odniesieniu do dwóch lub trzech przedmiotów nauczania.
Tytułowi
Polacy w służbie Moskali, jakkolwiek ich odsetek malał wraz z postępem
rusyfikacji (równolegle zaś wzrastał odsetek Rosjan zatrudnionych
w instytucjach publicznych), nieraz przetrwali „na etacie” aż do
osiągnięcia wieku emerytalnego lub (ci młodsi) do historycznego roku 1915. Różne bywały tego przyczyny
i motywacje, skrupulatnie przeanalizowane przez autora. Wiatr dymisji wiał
najmocniej na szczytach hierarchii urzędniczej, a zatem czynownik
średniej lub niższej rangi, niepowiązany z ruchem niepodległościowym, miał
szansę ocalić swoje zatrudnienie. Zwłaszcza jeśli był trudnym do zastąpienia
fachowcem, którego musiano by na jego miejsce ściągnąć spoza Królestwa. Motywacje
zaś polskich urzędników, nauczycieli, pracowników wymiaru sprawiedliwości itp.,
bywały przeróżne. W praktyce najczęściej chodziło o zachowanie
jedynego źródła utrzymania, zazwyczaj dla całej rodziny. Przy okazji uzasadniano
to koniecznością „pracy organicznej” celem przetrwania polskości. Ale zdarzali
się również odszczepieńcy w rodzaju pana Majewskiego ze wspomnianych „Syzyfowych
prac”, którzy dla kariery wysługiwali się rosyjskim przełożonym w zakresie
aktywnej rusyfikacji rodaków, a dla zamanifestowania swej wierności przechodzili
na prawosławie. Lektura książki prof. Andrzeja Chwalby pozwala nam dość
dokładnie poznać realia świata urzędniczego Kongresówki na przestrzeni
kilkudziesięciu lat popowstaniowych. Dowiemy się, ile zarabiali, jak ciężko
nieraz musieli pracować, czym się charakteryzowało ich życie towarzyskie, jakie
były wzajemne relacje urzędników polskich i rosyjskich. O tym, że nie
zawsze były one złe, m.in. świadczy zachowana do dziś nazwa Placu
Starynkiewicza w Warszawie, upamiętniająca carskiego skądinąd prezydenta
stolicy Kraju Przywiślańskiego. Poznamy też metody rekrutacji kadr
urzędniczych z głębi Rosji do pracy w Królestwie oraz ich
skuteczność.
W „Epilogu”
(str. 241-245) autor m.in. wyjaśnia, dlaczego w wolnej Polsce nie
doszło po roku 1918 do powszechnej lustracji kadr urzędniczych, nauczycielskich,
wymiaru sprawiedliwości itp., a osobom będącym w przeszłości w służbie
zaborców wypłacano do końca życia emerytury, niekiedy wysokie. Argumentacja ta
jest, moim zdaniem, logiczna i przekonywująca.