Stefan
Kieniewicz „Pamiętniki”
Społeczny
Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2021, wydanie drugie
Mam
zaszczyt pisać już o czwartych wspomnieniach profesorów historii.
Poprzednimi tu omówionymi były pamiętniki Jerzego Holzera (Historyk
w trybach historii. Wspomnienia), Jerzego W. Borejszy (Ostaniec
czyli ostatni świadek) i Karola Modzelewskiego (Zajeździmy
kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca). Ich opisy są do
odszukania w katalogach - zakładkach bloga. Wyrazu „zaszczyt” użyłem
nie tylko ze względów kurtuazyjnych. Historykiem z zawodu nie jestem, więc
jako miłośnik historii z niemal nabożną estymą odnoszę się do znanych naukowców
tej dziedziny wiedzy. Sam swego czasu na studia historyczne nie poszedłem, choć
… niewiele brakowało (w końcu zdecydowałem się na ekonomię). Za to na
egzaminie wstępnym na studia ekonomiczne w UW z dwu przedmiotów do
wyboru (geografii i historii) wybrałem historię, otrzymując ocenę bardzo
dobrą; dla porządku nadmieniam, iż pozostałe egzaminy, z matematyki i jęz. angielskiego,
również poszły mi, odpowiednio, bardzo dobrze i dobrze. Kandydaci na
studia ekonomiczne, wybierający historię, byli w wyraźnej mniejszości -
około 80% zdających wolało geografię, chyba ze względu na mniejszą ilość
materiału pamięciowego do opanowania. Ale to przecież już stare dzieje, w lipcu br.
upłynie 53 lata od owego, w tamtym czasie najważniejszego dla
19-latka, życiowego wydarzenia. Lektura „Pamiętników” Stefana Kieniewicza
utwierdziła mnie (po raz kolejny) w przekonaniu, iż dokonałem wówczas właściwego
wyboru. Skończyłbym historię uniwersytecką i co dalej? Użerać się jako
nauczyciel w szkole za marną pensję z takimi gagatkami, jakimi ja i moi
koledzy kiedyś byliśmy? Na dorabianie korepetycjami raczej nie mógłbym liczyć
(w przeciwieństwie do nauczycieli przedmiotów ścisłych i języków
obcych). Pójść do pracy w administracji, ogólnie podpierając się dyplomem
magistra? Inni absolwenci, bardziej przydatni „branżowo”, tj. prawnicy,
ekonomiści i inżynierowie, jeśli by mnie tam nawet nie zjedli, to skutecznie
blokowali na ścieżce awansowej. Kariera polityczna? W PZPR? Nie na moje ówczesne
przekonania - socjalistyczne, ale jednak rewizjonistyczno-reformistyczne
(trudno, abym co najmniej takich nie miał, kończąc studia w latach 70-tych).
Służby specjalne - praca tzw. operacyjna? Bardzo to interesujące, ale nie
czułem powołania. No dobrze, powie ktoś, a kariera naukowa? Jeśli
magistrem ekonomii zostałem ze stopniem „db” na dyplomie, to może „ukochaną
historię” udałoby mi się ukończyć jeszcze lepiej, czyli na piątkę? Może i tak,
choć niekoniecznie (podczas studiów wielce mnie absorbowało „ponadnormatywne”
zainteresowanie płcią piękną, kradnące czas potrzebny na ślęczenie nad
podręcznikami). Ale wtedy doszłoby też do wielkiego rozczarowania – mojego
i moją osobą. W pracy naukowej historyka absolutnie bowiem bym się
nie sprawdził.
I tu
już najwyższy czas przejść do omawiania dziś proponowanej książki. Pan Stefan
Kieniewicz bardzo dokładnie opisuje swoją karierę naukową od magistra do doktora
habilitowanego i profesury. Doktorat i habilitacja wymagały żmudnych,
czasochłonnych badań archiwalnych (zajęcia nie dla mnie!). Wiązało się
to z licznymi wyjazdami służbowymi, często z pokonywaniem procedur
uzyskiwania dostępu do potrzebnej dokumentacji źródłowej. Potem następowało przesiadywanie
całymi dniami w zatęchłych archiwalnych pomieszczeniach, czynienie odpisów
(to nie dzisiejsze czasy zdjęć cyfrowych z byle smartfonu i przerzucania
ich na dysk komputera). A wprzódy jeszcze trzeba było samemu właściwe
dokumenty odnaleźć, jako że miejscowy pracownik archiwum nie zawsze potrafił się
wykazać odpowiednimi kompetencjami. Często też wtedy, będąc w delegacji,
mieszkało się byle gdzie, jadało byle co, nie zawsze można było liczyć na pełny
zwrot kosztów. Choć z drugiej strony – p. Stefan Kieniewicz to
wszystko interesująco omawia. Jego opisy „docierania do źródeł” w archiwach
polskich i zagranicznych, bibliotekach publicznych i prywatnych, uczelniach,
instytutach, urzędach etc., a następnie niełatwego korzystania z nich,
absolutnie nie są nużące! Czytelnik z sympatią śledzi te żmudne starania
ambitnego naukowca, ową prozę jego życia zawodowego. W pracy pomagała mu
znajomość języków obcych i alfabetów niełacińskich.
To
oczywiście nie wszystko, to zaledwie mniejsza część treści „Pamiętników”. Autor
pisał je odrębnie i usystematyzował tematycznie, niechronologicznie (stąd
zapewne liczba mnoga w tytule książki). Oddzielnie opisał sprawy zawodowe,
oddzielnie rodzinno-bytowe. Na ponad 150 stronach przedstawił też swoje
losy wojenne – podczas okupacji, w powstaniu warszawskim i w hitlerowskim
obozie koncentracyjnym (filii obozu w Dachau). Sprawy zawodowe - to
oczywiście praca naukowa historyka. Magisterium i doktorat uzyskał jeszcze
przed wojną. Ciąg dalszy kariery nastąpił po wojnie – w czasach wszak
niełatwych dla nauk humanistycznych. Panoszyły się i w nich: narzucony
odgórnie socrealizm, marksizm, leninizm, stalinizm, tzw. podejście
klasowe, miłość do przodującego w świecie (pod każdym względem !) Kraju
Rad i jego genialnego przywódcy - wodza mas pracujących świata. Zwalczano
odchylenia ideologiczne - także (a nawet zwłaszcza) w nauce historii.
I tak to trwało aż do Października 1956 ! Później już było o wiele
łatwiej (i bezpieczniej) - środowiska naukowe formalnie odzyskały
niezbędną autonomię, ale nadzór ze strony rządzącej partii, poprzez politykę
kadrową i cenzurę, pozostawał nadal. Bezpartyjny profesor Stefan
Kieniewicz, pochodzący z kresowej rodziny ziemiańskiej, wierzący i gorliwie
praktykujący katolik, musiał sobie w tych trudnych czasach jakoś radzić. Z kart
wspomnień wyłania się jako cierpliwy, nieszkodzący innym konformista,
przymuszany przez przełożonych i wydawców do wprowadzania w swoich
publikacjach odpowiednich przeinaczeń, przemilczeń i komentarzy o charakterze
klasowo-ideologicznym. W kolejnych wydaniach owe zbędne ideologiczne naleciałości
starał się stopniowo usuwać. No i poznajemy ówczesny światek naukowy
historyków uniwersyteckich oraz Polskiej Akademii Nauk. Metodykę i tematykę
ich badań, rozgrywki personalne, charaktery i uzdolnienia, sposoby
robienia karier. A także oportunizm co poniektórych – niedawni gorliwi stalinowcy
nagle stawali się zwolennikami, wręcz piewcami reform Października 1956, tzw. odwilży.
Ciekawe są również relacje autora z jego późniejszych służbowych wyjazdów
zagranicznych, także na Zachód – na różne międzynarodowe konferencje, sympozja,
kongresy historyków. Napotykał tam na ostracyzm jedynie ze strony polskich
historyków emigracyjnych, również wtedy zapraszanych. Przykre to, choć trudno
im się było dziwić.
Osobne
i obszerne partie książki poświęcone są sprawom prywatnym, socjalnobytowym
autora i jego rodziny. Pomijając dzieciństwo „sielskie, anielskie”, nie
było mu w życiu łatwo. Już przed wojną poznał co to niedostatek, a gdy
zaczęło mu się trochę lepiej powodzić, w życie warszawiaków wkroczyli
Hitler i Stalin, którzy zrobili tu „co swoje” (wg znanej piosenki Muńka
Staszczyka). Stefan Kieniewicz jest w autobiografii bardzo szczery,
także przedstawiając własny charakter i ujemne strony swej osobowości, jak
również wspominając sprawy intymne. Byłoby o tym do poczytania może trochę
więcej, ale syn – przygotowujący do druku niniejsze „Pamiętniki” – zapewne owe
intymne wynurzenia ojca ograniczył. Autor szczerze i realistycznie opisuje
też swoje losy wojenne. Czytelnik może się tu nieco rozczarować – zwłaszcza gdy
wcześniej, np. na podstawie hasła „Stefan Kieniewicz” w Wikipedii,
wyobraził sobie bohaterskiego żołnierza AK, rannego w boju w powstaniu
warszawskim. Za to bardzo współczujemy autorowi czytając o jego pobycie w niemieckim
obozie koncentracyjnym, do którego – jako wysiedlony cywilny mieszkaniec Warszawy
– trafił po upadku powstania, i gdzie starał się, mając na horyzoncie bliski
koniec wojny, po prostu przetrwać. Z empatią śledzimy również jego powojenną,
mieszkaniową poniewierkę, gnieżdżenie się sześcioosobowej rodziny (autor, żona,
dwaj synowie, córka i teściowa) w ciasnych, niedostatecznie
wyposażonych technicznie lokalach mieszkalnych w Milanówku - najpierw
w najmowanym prywatnie, później w służbowym. Aby utrzymać rodzinę,
musiał stale dorabiać popularnonaukowymi publikacjami i różnymi
chałturami, jak sam to określał. Sześcioosobowa rodzina doczekała się mieszkania
kwaterunkowego (z puli Uniwersytetu Warszawskiego) dopiero pod koniec 1955 r.
– były to trzy pokoje z kuchnią w nowym budynku przy ul. Wiktorskiej
na warszawskim Mokotowie. Metrażu autor nie podaje. Przypuszczam, iż
powierzchnia użytkowa mogła wynosić ok. 70 m kwadratowych - jeszcze
wówczas nie obowiązywały późniejsze (gomułkowskie) ograniczenia wielkości
mieszkań. W końcowych partiach „Pamiętników” autor wspomina śmierć
teściowej i rodziców. Przejmujący jest opis ciężkiej choroby ojca i okoliczności
jej towarzyszących. Informuje o wejściu w dorosłe życie i usamodzielnieniu
się dzieci.
Reasumując,
gorąco polecam tę dziś proponowaną lekturę. Na pewno zainteresuje ona czytelników
lubiących dobrą literaturę wspomnieniową, pragnących też spojrzeć na historię
XX wieku przez pryzmat losów polskiego inteligenta – zdeklasowanego
ziemianina, który w PRL potrafił zostać wybitnym naukowcem. Stefan
Kieniewicz żył przecież w niezwykle „ciekawych” latach 1907-1992. Książkę
wzbogaca dokumentacja fotograficzna. Głównie są to zdjęcia kresowego „raju
utraconego” - majątku w Dereszewiczach, niefortunnie położonych tuż za
wschodnią granicą ryską 1921 r., oraz fotografie autora i członków
jego rodziny.
PS. Przepraszam za
przydługi wstęp o charakterze egocentrycznym. Pisania na tym autorskim blogu
nie traktuję jako recenzji literackich, a lektury omawianych książek
wyzwalają nieraz u mnie chęć ujawnienia osobistych opinii, skojarzeń i refleksji
(szczegółowo wyjaśniam to w zakładce „Wprowadzenie do blogu”).