środa, 8 lutego 2023

„Pamiętniki”. Autor: Stefan Kieniewicz

 

Stefan Kieniewicz „Pamiętniki”

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2021, wydanie drugie

Mam zaszczyt pisać już o czwartych wspomnieniach profesorów historii. Poprzednimi tu omówionymi były pamiętniki Jerzego Holzera (Historyk w trybach historii. Wspomnienia), Jerzego W. Borejszy (Ostaniec czyli ostatni świadek) i Karola Modzelewskiego (Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca). Ich opisy są do odszukania w katalogach - zakładkach bloga. Wyrazu „zaszczyt” użyłem nie tylko ze względów kurtuazyjnych. Historykiem z zawodu nie jestem, więc jako miłośnik historii z niemal nabożną estymą odnoszę się do znanych naukowców tej dziedziny wiedzy. Sam swego czasu na studia historyczne nie poszedłem, choć … niewiele brakowało (w końcu zdecydowałem się na ekonomię). Za to na egzaminie wstępnym na studia ekonomiczne w UW z dwu przedmiotów do wyboru (geografii i historii) wybrałem historię, otrzymując ocenę bardzo dobrą; dla porządku nadmieniam, iż pozostałe egzaminy, z matematyki i jęz. angielskiego, również poszły mi, odpowiednio, bardzo dobrze i dobrze. Kandydaci na studia ekonomiczne, wybierający historię, byli w wyraźnej mniejszości - około 80% zdających wolało geografię, chyba ze względu na mniejszą ilość materiału pamięciowego do opanowania. Ale to przecież już stare dzieje, w lipcu br. upłynie 53 lata od owego, w tamtym czasie najważniejszego dla 19-latka, życiowego wydarzenia. Lektura „Pamiętników” Stefana Kieniewicza utwierdziła mnie (po raz kolejny) w przekonaniu, iż dokonałem wówczas właściwego wyboru. Skończyłbym historię uniwersytecką i co dalej? Użerać się jako nauczyciel w szkole za marną pensję z takimi gagatkami, jakimi ja i moi koledzy kiedyś byliśmy? Na dorabianie korepetycjami raczej nie mógłbym liczyć (w przeciwieństwie do nauczycieli przedmiotów ścisłych i języków obcych). Pójść do pracy w administracji, ogólnie podpierając się dyplomem magistra? Inni absolwenci, bardziej przydatni „branżowo”, tj. prawnicy, ekonomiści i inżynierowie, jeśli by mnie tam nawet nie zjedli, to skutecznie blokowali na ścieżce awansowej. Kariera polityczna? W PZPR? Nie na moje ówczesne przekonania - socjalistyczne, ale jednak rewizjonistyczno-reformistyczne (trudno, abym co najmniej takich nie miał, kończąc studia w latach 70-tych). Służby specjalne - praca tzw. operacyjna? Bardzo to interesujące, ale nie czułem powołania. No dobrze, powie ktoś, a kariera naukowa? Jeśli magistrem ekonomii zostałem ze stopniem „db” na dyplomie, to może „ukochaną historię” udałoby mi się ukończyć jeszcze lepiej, czyli na piątkę? Może i tak, choć niekoniecznie (podczas studiów wielce mnie absorbowało „ponadnormatywne” zainteresowanie płcią piękną, kradnące czas potrzebny na ślęczenie nad podręcznikami). Ale wtedy doszłoby też do wielkiego rozczarowania – mojego i moją osobą. W pracy naukowej historyka absolutnie bowiem bym się nie sprawdził.

I tu już najwyższy czas przejść do omawiania dziś proponowanej książki. Pan Stefan Kieniewicz bardzo dokładnie opisuje swoją karierę naukową od magistra do doktora habilitowanego i profesury. Doktorat i habilitacja wymagały żmudnych, czasochłonnych badań archiwalnych (zajęcia nie dla mnie!). Wiązało się to z licznymi wyjazdami służbowymi, często z pokonywaniem procedur uzyskiwania dostępu do potrzebnej dokumentacji źródłowej. Potem następowało przesiadywanie całymi dniami w zatęchłych archiwalnych pomieszczeniach, czynienie odpisów (to nie dzisiejsze czasy zdjęć cyfrowych z byle smartfonu i przerzucania ich na dysk komputera). A wprzódy jeszcze trzeba było samemu właściwe dokumenty odnaleźć, jako że miejscowy pracownik archiwum nie zawsze potrafił się wykazać odpowiednimi kompetencjami. Często też wtedy, będąc w delegacji, mieszkało się byle gdzie, jadało byle co, nie zawsze można było liczyć na pełny zwrot kosztów. Choć z drugiej strony – p. Stefan Kieniewicz to wszystko interesująco omawia. Jego opisy „docierania do źródeł” w archiwach polskich i zagranicznych, bibliotekach publicznych i prywatnych, uczelniach, instytutach, urzędach etc., a następnie niełatwego korzystania z nich, absolutnie nie są nużące! Czytelnik z sympatią śledzi te żmudne starania ambitnego naukowca, ową prozę jego życia zawodowego. W pracy pomagała mu znajomość języków obcych i alfabetów niełacińskich.

To oczywiście nie wszystko, to zaledwie mniejsza część treści „Pamiętników”. Autor pisał je odrębnie i usystematyzował tematycznie, niechronologicznie (stąd zapewne liczba mnoga w tytule książki). Oddzielnie opisał sprawy zawodowe, oddzielnie rodzinno-bytowe. Na ponad 150 stronach przedstawił też swoje losy wojenne – podczas okupacji, w powstaniu warszawskim i w hitlerowskim obozie koncentracyjnym (filii obozu w Dachau). Sprawy zawodowe - to oczywiście praca naukowa historyka. Magisterium i doktorat uzyskał jeszcze przed wojną. Ciąg dalszy kariery nastąpił po wojnie – w czasach wszak niełatwych dla nauk humanistycznych. Panoszyły się i w nich: narzucony odgórnie socrealizm, marksizm, leninizm, stalinizm, tzw. podejście klasowe, miłość do przodującego w świecie (pod każdym względem !) Kraju Rad i jego genialnego przywódcy - wodza mas pracujących świata. Zwalczano odchylenia ideologiczne - także (a nawet zwłaszcza) w nauce historii. I tak to trwało aż do Października 1956 ! Później już było o wiele łatwiej (i bezpieczniej) - środowiska naukowe formalnie odzyskały niezbędną autonomię, ale nadzór ze strony rządzącej partii, poprzez politykę kadrową i cenzurę, pozostawał nadal. Bezpartyjny profesor Stefan Kieniewicz, pochodzący z kresowej rodziny ziemiańskiej, wierzący i gorliwie praktykujący katolik, musiał sobie w tych trudnych czasach jakoś radzić. Z kart wspomnień wyłania się jako cierpliwy, nieszkodzący innym konformista, przymuszany przez przełożonych i wydawców do wprowadzania w swoich publikacjach odpowiednich przeinaczeń, przemilczeń i komentarzy o charakterze klasowo-ideologicznym. W kolejnych wydaniach owe zbędne ideologiczne naleciałości starał się stopniowo usuwać. No i poznajemy ówczesny światek naukowy historyków uniwersyteckich oraz Polskiej Akademii Nauk. Metodykę i tematykę ich badań, rozgrywki personalne, charaktery i uzdolnienia, sposoby robienia karier. A także oportunizm co poniektórych – niedawni gorliwi stalinowcy nagle stawali się zwolennikami, wręcz piewcami reform Października 1956, tzw. odwilży. Ciekawe są również relacje autora z jego późniejszych służbowych wyjazdów zagranicznych, także na Zachód – na różne międzynarodowe konferencje, sympozja, kongresy historyków. Napotykał tam na ostracyzm jedynie ze strony polskich historyków emigracyjnych, również wtedy zapraszanych. Przykre to, choć trudno im się było dziwić.

Osobne i obszerne partie książki poświęcone są sprawom prywatnym, socjalnobytowym autora i jego rodziny. Pomijając dzieciństwo „sielskie, anielskie”, nie było mu w życiu łatwo. Już przed wojną poznał co to niedostatek, a gdy zaczęło mu się trochę lepiej powodzić, w życie warszawiaków wkroczyli Hitler i Stalin, którzy zrobili tu „co swoje” (wg znanej piosenki Muńka Staszczyka). Stefan Kieniewicz jest w autobiografii bardzo szczery, także przedstawiając własny charakter i ujemne strony swej osobowości, jak również wspominając sprawy intymne. Byłoby o tym do poczytania może trochę więcej, ale syn – przygotowujący do druku niniejsze „Pamiętniki” – zapewne owe intymne wynurzenia ojca ograniczył. Autor szczerze i realistycznie opisuje też swoje losy wojenne. Czytelnik może się tu nieco rozczarować – zwłaszcza gdy wcześniej, np. na podstawie hasła „Stefan Kieniewicz” w Wikipedii, wyobraził sobie bohaterskiego żołnierza AK, rannego w boju w powstaniu warszawskim. Za to bardzo współczujemy autorowi czytając o jego pobycie w niemieckim obozie koncentracyjnym, do którego – jako wysiedlony cywilny mieszkaniec Warszawy – trafił po upadku powstania, i gdzie starał się, mając na horyzoncie bliski koniec wojny, po prostu przetrwać. Z empatią śledzimy również jego powojenną, mieszkaniową poniewierkę, gnieżdżenie się sześcioosobowej rodziny (autor, żona, dwaj synowie, córka i teściowa) w ciasnych, niedostatecznie wyposażonych technicznie lokalach mieszkalnych w Milanówku - najpierw w najmowanym prywatnie, później w służbowym. Aby utrzymać rodzinę, musiał stale dorabiać popularnonaukowymi publikacjami i różnymi chałturami, jak sam to określał. Sześcioosobowa rodzina doczekała się mieszkania kwaterunkowego (z puli Uniwersytetu Warszawskiego) dopiero pod koniec 1955 r. – były to trzy pokoje z kuchnią w nowym budynku przy ul. Wiktorskiej na warszawskim Mokotowie. Metrażu autor nie podaje. Przypuszczam, iż powierzchnia użytkowa mogła wynosić ok. 70 m kwadratowych - jeszcze wówczas nie obowiązywały późniejsze (gomułkowskie) ograniczenia wielkości mieszkań. W końcowych partiach „Pamiętników” autor wspomina śmierć teściowej i rodziców. Przejmujący jest opis ciężkiej choroby ojca i okoliczności jej towarzyszących. Informuje o wejściu w dorosłe życie i usamodzielnieniu się dzieci.

Reasumując, gorąco polecam tę dziś proponowaną lekturę. Na pewno zainteresuje ona czytelników lubiących dobrą literaturę wspomnieniową, pragnących też spojrzeć na historię XX wieku przez pryzmat losów polskiego inteligenta – zdeklasowanego ziemianina, który w PRL potrafił zostać wybitnym naukowcem. Stefan Kieniewicz żył przecież w niezwykle „ciekawych” latach 1907-1992. Książkę wzbogaca dokumentacja fotograficzna. Głównie są to zdjęcia kresowego „raju utraconego” - majątku w Dereszewiczach, niefortunnie położonych tuż za wschodnią granicą ryską 1921 r., oraz fotografie autora i członków jego rodziny.

PS. Przepraszam za przydługi wstęp o charakterze egocentrycznym. Pisania na tym autorskim blogu nie traktuję jako recenzji literackich, a lektury omawianych książek wyzwalają nieraz u mnie chęć ujawnienia osobistych opinii, skojarzeń i  refleksji (szczegółowo wyjaśniam to w zakładce „Wprowadzenie do blogu”).