środa, 28 grudnia 2022

"Psy Stalina". Autor: Nikita Pietrow

 

Wszystkim moim Czytelniczkom i Czytelnikom życzę Szczęśliwego Nowego 2023 Roku – oby był dla Was lepszy niż aktualnie mijający. Pozwólcie, że życzenia te w pierwszej kolejności skieruję pod adresem małej grupy z Ukrainy, o istnieniu której wiem ze statystyki czytelniczej bloga (jako autor mam tam dostęp). Nie orientuję się, czy są to stali mieszkańcy Ukrainy, czy Polacy tam czasowo przebywający (być może i tacy, i tacy), ale ich tegoroczna sytuacja życiowa na pewno była nie do pozazdroszczenia i wymaga szczerego współczucia. A przede wszystkim życzeń, aby ten wojenny koszmar wreszcie się skończył w 2023 roku.

Nikita Pietrow „Psy Stalina”

Wydawca: Demart SA, Warszawa 2022; wydanie II, rozszerzone

Dr Nikita Pietrow, rosyjski historyk, członek Stowarzyszenia „Memoriał” (zdelegalizowanego w Rosji w 2021 r., a w 2022 r. uhonorowanego Pokojową Nagrodą Nobla), dotarł do odtajnionej radzieckiej dokumentacji źródłowej i napisał w 2011 r. książkę zawierającą zwięzłe biografie zbrodniarzy stalinowskich – tytułowych psów Stalina. Zamieścił podstawowe informacje dotyczące ich życia osobistego, głównie jednak skupiając się na złowieszczych dokonaniach zawodowych. W znacznej mierze bazował na dokumentacji procesów z lat 50., tych już po śmierci Stalina. Czytając książkę miewa się niekiedy tzw. Schadenfreude – tytułowe psy bowiem także gryzły się nawzajem i zagryzały na własnym podwórku. Często niegdysiejszy kat stawał się ofiarą, a oprawcami nierzadko bywali jego byli podwładni, stosujący znane mu metody śledcze. Dotyczyło to jednak tylko tych podkomendnych, którzy zdołali się wkupić w łaski następnego szefa. Pozostali bowiem na ogół dzielili smutny los przełożonego, tylko w najlepszym wypadku zamieniając mundur NKWD na łagrowy pasiak. Autor przyrównuje to do porachunków mafijnych i … chyba niezupełnie ma rację. Jestem dość oczytany w powieściach m.in. Mario Puzo i stwierdzam, że rozgrywki wewnątrzmafijne cechowała na ogół większa logika i swoista racjonalność, a przede wszystkim ich zakres nie był aż tak bezmyślnie szeroki. Zanim jednak najwięksi stalinowscy kaci sami trafili pod stienku (a wcześniej do pokoju tortur), zdążyli wymordować setki tysięcy, a miliony wysłać do łagrów. Ich następcy nie zmienili metod, a jedynie ograniczyli skalę represji. Pierwsi i drudzy działali oczywiście na rozkaz „najwyższej instancji”, czytaj: polecenia wydanego przez Stalina. Niektórzy, ci najbardziej zaufani i „zdolni” w dziedzinie mokrej roboty, zostawali „specjalistami” - wykonywali w ZSRR i za granicą wyroki śmierci w drodze zamachów na wyznaczone, konkretne osoby. Dopuszczali się indywidualnych zabójstw, m.in. w drodze skrytobójczego zastrzelenia, otrucia, śmiertelnej bójki w więzieniu lub sfingowanego wypadku komunikacyjnego. Stalin sam nie uczestniczył w krwawych jatkach, ale się nimi bardzo interesował – motywował i instruował wykonawców, żądał też od nich szczegółowych relacji. Tytułowi oprawcy wywodzili się głównie z nizin społecznych, byli słabo wyedukowani, choć autor wymienia również nielicznych pochodzenia inteligenckiego i z wyższym wykształceniem. Snuje słuszne refleksje, że w innych, normalnych warunkach ludzie ci byliby dobrymi robotnikami i rzemieślnikami. Jeden rozdział autor w całości poświęca kobietom („zdolnym uczennicom Berii”), wykazującym się sukcesami w służbie dochodzeniowo-śledczej, nierozerwalnie związanej ze stosowaniem „fizycznych środków przymusu” w celu wydobycia odpowiednich zeznań. W książce odnajdujemy również smutne polonica – autor przedstawia kulisy i mechanizm zbrodni na Polakach, głównie tych popełnionych w 1940 i 1945 roku. Imiennie wymienia wszystkich wykonawców, także zaangażowanych jedynie logistycznie. Nikt z nich nie poniósł za to kary. Uwagę przykuwa również opis modus operandi zabójstwa w 1939 r. Karola Radka, czołowego bolszewika z polsko-żydowskim rodowodem. Wykształconego i bardzo inteligentnego Żyda, asymilowanego w kulturze polskiej - nazwisko przyjął od jednego z bohaterów „Syzyfowych prac” Stefana Żeromskiego. W okresie międzywojennym legalnie odwiedzał w Polsce matkę, mieszkankę Tarnowa. W Kraju Rad miał jednak pecha – swego czasu sympatyzował z Trockim, a ponadto nie potrafił utrzymać języka za zębami, pozwalając sobie na kąśliwe uwagi polityczne. Oba te „przewinienia” zasługiwały w oczach Stalina na najwyższy wymiar kary (w przypadku Radka wykonanej skrytobójczo).

Odnosząc się do lat już po upadku Związku Radzieckiego, autor podkreśla odejście rosyjskiej polityki historycznej od potępienia stalinizmu, a nawet podejmowanie prób częściowej rehabilitacji czołowych zbrodniarzy, wcześniej w ZSRR osądzonych. Koronnym tego przykładem była przeprowadzona w 1994 r. rewizja procesu Wiktora Abakumowa, skazanego w 1954 r. na karę śmierci przez rozstrzelanie (karę niezwłocznie wykonano). 40 lat po egzekucji ów wyrok zmniejszono (!) do 25 lat pozbawienia wolności. Chyba tylko w Rosji takie sądowe qui pro quo bywa możliwe. Reasumując, bardzo polecam tę lekturę czytelnikom zainteresowanym iście frapującą historią „miłującego pokój” Kraju Rad, z odniesieniem też do jego następcy prawnego – patologicznie rządzonej Federacji Rosyjskiej.

Na zakończenie dygresja – wspomnienie humorystyczne, w sam raz w okresie świąteczno-noworocznym. A propos użytego przez mnie powyżej terminu Kraj Rad. W czasach „słusznie minionych” ZSRR – Związek Radziecki tak właśnie półoficjalnie nazywano. W PRL ukazywał się nawet periodyk prasowy (chyba tygodnik) o tytule Kraj Rad. Był bogato ilustrowany, wydawano go na wysokiego gatunku, grubym, błyszczącym papierze, odpowiednim dla wydawnictw encyklopedycznych i albumowych, niedostępnym dla innych czasopism. Mimo niskiej ceny zalegał w kioskach. Merytorycznie mało kto był nim zainteresowany, a na substytut deficytowego papieru toaletowego się przecież „z przyczyn technicznych” nie nadawał (w przeciwieństwie do innych gazet). Owe „walory techniczne” Kraju Rad doceniali za to nabywający go nieuczciwi, prywatni sprzedawcy używanych samochodów. Jego grubymi, sztywnymi kartkami oklejali bowiem dziury w skorodowanych na wylot karoseriach, potem je szpachlowali, wygładzali, całość lakierowali i tak „wyremontowane” rzęchy eksponowali na warszawskiej giełdzie samochodowej na Okęciu. Wykonane fachowo, na pierwszy rzut oka bywało to nie do zauważenia. Lekkomyślny nabywca samochodu orientował się dopiero po jakimś czasie, przeważnie po opadach deszczu.