Filip Hagenbeck
„Zwyczajny szpieg. Powrót”
Wydawnictwo Czarna
Owca, Warszawa 2020
Jest
to kontynuacja osobisto-zawodowych wynurzeń pana Filipa, obejmująca okres od
1990 do 2001 roku, choć z krótkimi wypadami zarówno w przyszłość, jak
i retrospektywnymi. Na temat pierwszej części jego wspomnień już tu
wcześniej artykulik napisałem. Wskazane jest, aby osoby czytające ten
dzisiejszy również sobie i tamten przypomniały (dostęp poprzez katalog
autorski A-K lub katalog tematyczny 5).
Treść
książki dzielę (subiektywnie) na dwie części: bardziej i mniej interesującą.
Pierwsza dotyczy okresu od dnia zwolnienia ze służby w wywiadzie do daty
jej ponownego podjęcia. Autor, choć zweryfikowany pozytywnie, nie został w 1990 r.
zatrudniony w nowoutworzonym Urzędzie Ochrony Państwa. Wypłacono mu
kilkumiesięczną odprawę i zwolniono przed nabyciem uprawnień emerytalnych.
Do minimalnej emerytury mundurowej, należnej po 15 latach służby, zabrakło
mu ok. 3 lata. Ale trzydziestosiedmioletni magister socjologii zaczął
sobie całkiem nieźle radzić w sektorze prywatnym. Prywatnym z konieczności,
gdyż w tzw. uspołecznionym nikt by wówczas byłego esbeka, nawet z magisterium
i doskonałą znajomością języka angielskiego, nie zatrudnił. Był to bowiem,
przypomnijmy, początek lat 90. ubiegłego wieku, rozpoczynający się okres
transformacji ekonomiczno-społecznej i porachunków politycznych. Podjął
pracę w prywatnym przedsiębiorstwie importującym owoce cytrusowe i rozprowadzającym
je do krajowych hurtowni. Dorabiał tłumaczeniami specjalistycznymi z języka
angielskiego, trochę też pomagał żonie, która założyła własne biuro
turystyczne. Powodziło im się nieźle, zaczęli nawet myśleć o poprawie
warunków mieszkaniowych – wciąż bowiem z dwiema córkami mieszkali w kwaterunkowych
dwóch pokojach z kuchnią. Autor nie pisze, czy owo mieszkanie w końcu
wykupili; skądinąd wiadomo, że nie zawsze było to możliwe. Nabyli działkę pod
Warszawą i rozpoczęli budowę domu jednorodzinnego w technologii
kanadyjskiej. Siłami własnymi, gdyż na zlecenie budowy nie było ich stać.
W międzyczasie
kierownictwo UOP poszło po rozum do głowy i zrozumiało potrzebę sięgnięcia
także po „stare” kadry byłego Departamentu I MSW. Autor co jakiś czas
otrzymywał telefon z propozycją powrotu do służby. Początkowo odmawiał,
lecz gdy jego szef - przedsiębiorca handlu pomarańczami postanowił zwinąć
interes, zdecydował się odpowiedzieć byłym kolegom pozytywnie i ponownie
zostać wywiadowcą pod przykryciem pracy w dyplomacji. Niebagatelne
znaczenie miały też „kalkulacje emerytalne” autora, liczącego na nabycie z czasem
prawa do pełnej emerytury mundurowej. Naiwny, nie przewidział późniejszych
dwóch „dezubekizacji”, o których napisałem w recenzji pierwszej
części jego wspomnień. I tak, jako już czterdziestolatek, powrócił do służby
w wywiadzie po niezbędnym odbyciu badań lekarskich, wizyty u psychologa
i sprawdzeniu prawdomówności „wykrywaczem kłamstw”. Miał z tym wszystkim
pewne problemy, dość humorystycznie w książce opisane. I na tym
etapie ta ciekawsza część wspomnień pana Filipa się kończy.
Druga
część jest z konieczności trochę mniej interesująca. Z konieczności, albowiem
autor jest zobowiązany do ścisłego zachowania tajemnicy służbowej. Nie nazywa
nawet kraju, w którym przyszło mu pełnić formalnie dyplomatyczną, a faktycznie
również wywiadowczą służbę. Enigmatycznie określa go mianem „Gorącego Kraju”. Uważny
czytelnik książki zapewne domyśli się, co to za państwo, a jeśli nie, to
ja podpowiadam: chodziło o ówczesny Irak dyktatorsko rządzony przez
Saddama Husseina. Prawie nic nie dowiemy się o czynnościach zawodowych
autora. Przeczytamy tylko o drobnych problemach organizacyjnych i logistycznych
pracowników polskiej placówki dyplomatycznej, o spędzaniu przez nich
wolnego czasu, o urlopowym wypadzie autora z żoną do Australii na
prywatne zaproszenie kolegi z dyplomacji. O ciułaniu pieniędzy na
dokończenie budowy domu pod Warszawą. Ot, to takie osobiste wspomnienia,
interesujące głównie dlatego, że dotyczą pobytu i pracy Polaka za granicą –
w kraju (umiarkowanie) muzułmańskim ale (nieumiarkowanie) antyamerykańskim
i antyizraelskim. Jak napisałem na wstępie, autor zakończył swoją relację
na wydarzeniach z 2001 r. Później jeszcze przez kilka lat pełnił
służbę w wywiadzie, może więc dopisze i trzecią część wspomnień
„Zwyczajnego szpiega”. Jeśli się ukażą, to postaram się i ją tu Państwu zrecenzować.
PS.1. W tej oraz
w pierwszej części wspomnień autor nadmienia o indywidualnych skutkach
(dla niego samego) transformacji ustrojowej. Osobom pragnącym owe skutki poznać
w skali całego resortu spraw wewnętrznych, interesującym się likwidacją
peerelowskiego MSW, polecam wydaną przez IPN w 2019 r. książkę dr. Tomasza
Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW. Transformacja organów
bezpieczeństwa państwa 1989-1990” (również opisaną na tym blogu).
PS.2. Niestety p. Filip
nie poinformował czytelników o dalszych losach swojego nigeryjskiego kota,
którego w 1990 r., powracając z placówki dyplomatycznej
w Lagos, bardzo inteligentnie przemycił do Polski.
PS.3. A propos. Pozostając
przez chwilę przy „kocim” temacie z wielką przykrością informuję, iż dnia
28 czerwca br. nagle odszedł do krainy wiecznych łowów (polowań na
myszki, ptaszki, itp.) mój ulubiony kot Sabinek, maści w 100% czarnej, rasy
„mix” (czyli krzyżówki rasy dachowej z rasą piwniczną), pochodzący z bieszczadzkich
Ustrzyk Górnych. Otrzymałem go tam w prezencie we wrześniu 2008 r.
jako około dwumiesięcznego kociego malucha. Żył zatem 13 lat, co wg naukowych
porównań odpowiada ludzkiemu wiekowi 68 lat. Męczył się krótko. Pani lek. wet.
stwierdziła nagły zator i związany z tym paraliż, zwierzątko przewracało
się, nie mogło już ustać na łapkach. Zgodnie z sugestią lekarki zdecydowaliśmy
się więc od razu Sabinka uśpić w przychodni weterynaryjnej.
PS.4. Natura nie znosi
próżni. Aktualnie po naszym mieszkaniu hasa bury Kubuś, rasy jak wyżej, lat
niecałe dwa, czyli koci młodzian. Córka przygarnęła go z ośrodka
adopcyjnego „Koci Azyl”, prowadzonego przez Fundację Św. Franciszka „Pomóż
zwierzętom – naszym małym braciom” w podwarszawskim Konstancinie. Bardzo schludny,
czysty i przymilny kotek. Poza tym niezwykle łowny. Musze, która
lekkomyślnie wleci do mieszkania, statystycznie pozostają 3 minuty życia.
Tragicznie skończył również ptaszek, który nieopatrznie wylądował w naszej
loggii. To ostatnie z pewnością nastąpiło wbrew intencjom patrona
fundacji.