Andrzej
Klocek „Bitwa pod Trzeszczanami i Gliniskami 2 IX 1920 r.”
Wydawca:
Urząd Gminy Trzeszczany, Trzeszczany 2020
Książeczka
ta (o formacie i objętości broszury) powstała w wyniku
współpracy autora - pasjonata historii i wójta gminy Trzeszczany, pragnących
upamiętnić setną rocznicę bitwy stoczonej przez żołnierzy piechoty Wojska
Polskiego z kawalerzystami Pierwszej Armii Konnej dowodzonej przez Siemiona
Budionnego. Dwa dni przed tą bitwą, 31 sierpnia 1920 r., owa złowroga
Konarmia została pokonana przez
polskich ułanów w słynnej kawaleryjskiej batalii pod Komarowem
k. Zamościa. Chcąc uniknąć okrążenia i zniszczenia znalazła się w odwrocie
na wschód, omijając lub rozbijając znajdujące się na jej drodze polskie pododdziały.
Tak doszło do tytułowej bitwy (na terenie obecnej gminy Trzeszczany w powiecie
hrubieszowskim), stoczonej przez pododdziały 2 Dywizji Piechoty Legionów z pododdziałami
dwóch dywizji kawalerii i jednej brygady strzelców Armii Konnej. Bitwy w zasadzie
nierozstrzygniętej, aczkolwiek jej lokalny i peryferyjny charakter nie
odmienił faktu pokonania i zmuszenia do odwrotu armii Budionnego.
Pragnę
jeszcze raz podkreślić okolicznościowo-edukacyjny charakter książeczki, bogato
ilustrowanej i wydanej na wysokiej klasy papierze. Oprócz szczegółowego
opisu bitwy autor prezentuje sylwetki biorących w niej udział żołnierzy,
głównie dowódców. Zamieszcza listę poległych, przy okazji prostując w cmentarnej
ewidencji błędy w brzmieniu niektórych nazwisk. We wstępie opisuje
zbiorową mogiłę polskich żołnierzy na cmentarzu parafialnym w Trzeszczanach,
a na przedostatniej stronie zamieszcza fotografię płyty nagrobnej. Skrótowo
przedstawia późniejsze losy polskich oficerów (tych niepoległych w bitwie)
oraz szlaki bojowe ich formacji wojskowych. Autor wskazał źródła wykorzystanych
informacji – archiwów wojskowych i publikacji specjalistycznych, co czyni
jego opracowanie wiarygodnym, godnym zaufania.
A teraz
chwila zadumy. Z myślą o kim powstała ta książeczka, dla kogo głównie
została napisana? Na pewno przede wszystkim dla lokalnej społeczności powiatu
hrubieszowskiego, celem wskazania (przypomnienia, upamiętnienia) miejsc pamięci
narodowej. Także dla pasjonatów historii wojny polsko-bolszewickiej lat 1919 i 1920.
Dla nich to taki biały kruk, biblioteczny rarytas, jako że bitwa pod
Trzeszczanami nie jest wymieniana w podręcznikach historii. Dostrzegam
również i trzecią grupę potencjalnych czytelników, a mianowicie
rodziny poległych żołnierzy. Rekrutowali się oni z 2 pułku piechoty (wchodzącego
w skład 2 Dywizji Piechoty Legionów), a w większości
pochodzili z Częstochowy i Piotrkowa Trybunalskiego. Autor zamieszcza
listę poległych, podając ich nazwiska, imiona oraz stopnie wojskowe.
Niewykluczone, że są one zapisane również w pamięci konkretnej rodziny
częstochowskiej albo piotrkowskiej. Jeśli więc figuruje w niej dziadek/pradziadek
padły w boju we wrześniu 1920 r., to zachodzi spore
prawdopodobieństwo, że to m.in. i o nim jest ta dziś omawiana
książeczka, oraz że jest w niej imiennie wymieniony. Gdyby ktoś z Państwa
powziął takie przypuszczenie, proponuję zwrócić się e-mailem do Urzędu Gminy w Trzeszczanach
(lub za jego pośrednictwem do autora) o podanie bliższych informacji i ew. o umożliwienie
nabycia tej publikacji, jeśli jeszcze jej nakład nie został wyczerpany. Warto bowiem
mieć w domu książkę, w której jest wspomniany ktoś z bliskiej
rodziny. A w jaki sposób ja, nijak nie związany z powiatem
hrubieszowskim, znalazłem się w jej (czasowym) posiadaniu? Ano, znając
moje zainteresowania historyczne, wypożyczył mi ją mój szef (prezes
stowarzyszenia, do którego należę), od wielu już lat uznany warszawski
naukowiec, ale pochodzący właśnie z tamtych stron.
Ja
natomiast w Hrubieszowie byłem tylko raz w życiu, jako
osiemnastolatek, latem roku 1969. Wybraliśmy się tam z kolegą w pierwsze
odwiedziny do panienek (dwóch sióstr), z którymi korespondowaliśmy mając
ich adres z młodzieżowego czasopisma (bodajże z „Radaru” albo
z „Na Przełaj”, ale głowy nie dam). Z Radomia, gdzie wówczas
mieszkałem, pojechaliśmy pociągiem osobowym do Dęblina, tam przesiedliśmy się
do nocnego pospiesznego relacji Warszawa - Hrubieszów. Tłukł się ten pociąg,
mimo że był pospieszny, dość długo, rano dowiózł nas niby do Hrubieszowa, a faktycznie
do stacji dość odległej od miasteczka - na tyle odległej, że kolej jeszcze
organizowała dowóz do niego jakimś zdezelowanym mikrobusem, żukiem lub nysą,
ówczesnej rodzimej produkcji. Po jeździe na wybojach dotarliśmy do centrum
Hrubieszowa, tj. rynku brukowanego krągłymi kamieniami, tzw. kocimi
łbami. Tam od razu rzucił nam się w oczy raczej niemiejski widoczek –
mianowicie chłopa pędzącego przez ów plac parę świnek. I chciało nam się też
wtedy strasznie pić po upalnej nocy spędzonej w dwóch pociągach.
Zobaczyliśmy knajpę (już otwartą) i w te pędy do niej. Nawet kolejki
przy barze nie było. Zamówiliśmy dwa duże piwa, szybko nam je nalano z beczki
i … brr., równie ohydnego paskudztwa nigdy ani wcześniej, ani później
nie próbowałem. Było absolutnie nie do wypicia, przysłowiowe „siki Weroniki”
to przy owym „piwie” nektar. Będąc zamiejscowymi młodziakami i nie chcąc
zadzierać z tutejszym barmanem nie zrobiliśmy mu awantury, odstawiliśmy tylko
to skisłe, zatęchłe świństwo (niestety z góry zapłacone), wyszliśmy z knajpy,
a w najbliższym sklepie spożywczym ugasiliśmy pragnienie oranżadą. A potem
udaliśmy się do oczekujących już nas panienek, dotychczas znanych tylko z listów
i fotografii. Ciąg dalszy tego wątka nie nastąpi.
Ot,
i takie nietypowe, tematycznie zupełnie niezwiązane, wspomnienie
„hrubieszowskie” z wakacji w roku 1969 mnie przy okazji naszło. To
też w końcu historia – od tamtych chwil upłynęło już przecież 51 i pół
roku. Natomiast od września 1920 do wakacji 1969 tylko niecałe 49 lat. Czas
szybko upływa. Radomski przyjaciel, z którym wtedy wojażowałem, zmarł
w grudniu 2017 r. w wieku lat 66 i pół. W życiu
zdążyliśmy sobie nawzajem „świadkować” na ślubach. On miał szczęśliwą rękę –
moje małżeństwo trwa. Ja niestety nie – kolega rozwiódł się już kilka lat po
ślubie.