Krzysztof
Potaczała „Zostały tylko kamienie. Akcja „Wisła”: wygnanie i powroty”
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2019
O akcji
„Wisła” przeprowadzonej w 1947 r. przeciętny Polak na ogół już trochę
wie, najczęściej jest to jednak wiedza dość powierzchowna. Ot, z Polski
południowo-wschodniej przesiedlono ok. 140 tys. polskich obywateli narodowości
ukraińskiej na tzw. ziemie odzyskane, czyli tereny odjęte Niemcom i przyznane
Rzeczypospolitej w Poczdamie w 1945 r. Nastąpiło to w ramach
odpowiedzialności zbiorowej – objęcia ludności cywilnej sankcją za logistyczne
wspomaganie Ukraińskiej Powstańczej Armii. Gdyby do tego nie doszło, to UPA
długo by jeszcze „buszowała” na terenach zamieszkanych przez sprzyjającą jej
ludność ukraińską (tak do tej pory uważa część uznanych profesorów historii).
Nasz
myślący rodak zapewne też słyszał, iż senat RP w specjalnie podjętej
uchwale potępił akcję „Wisła”.
Osoby
spragnione wiedzy bardziej szczegółowej gorąco zachęcam do sięgnięcia po
książkę p. Krzysztofa Potaczały. Napisał ją w formie reportażu
historycznego, własne stwierdzenia przeplatając (i dokumentując) wypowiedziami
świadków i uczestników wydarzeń, jak również ujawnioną po latach
korespondencją urzędową.
Autor
zadbał też o przedstawienie całego kontekstu historycznego – opisu
wydarzeń w latach poprzedzających akcję „Wisła”, niekiedy sięgając wstecz aż
do okresu przedwojennego. Książka jest zredagowana bardzo przystępnie, czyta
się ją „łatwo, lekko i przyjemnie”, jakkolwiek traktuje ona o zagadnieniach,
którym od przyjemności jest jak najdalej.
Osobiście
wzruszyłem się podczas tej lektury. Od końca lat 80-tych ub. wieku
odwiedzam bowiem prawie co rok Bieszczady turystycznie, przy czym od 1999 r.
moją jesienną bazę wypadową na górskie i leśne wertepy stanowi wieś
Zatwarnica. Dobrze też poznałem wszystkie okoliczne miejscowości, bliższe
i dalsze, także i te, które na współczesnej mapie oznaczono jako już
nieistniejące. W doskonałym przewodniku Rewaszu pt. „Bieszczady dla
prawdziwego turysty” wyczytałem krótkie notki o ich wielkości i strukturze
etnograficznej w okresie przedwojennym.
Teraz
zaś dane było mi poznać wspomnienia konkretnych mieszkańców tych konkretnych
miejscowości, ich refleksje sięgające lat dzieciństwa, jeszcze przedwojennego i okupacyjnego.
Następnie ich obawę przed wywiezieniem w latach 1945 i 1946 na wschód
do radzieckiego „raju”. Jedynie części z nich udało się tego uniknąć.
A potem
już opowiedzieli o samym przebiegu tytułowej deportacji i wszystkich
okolicznościach temu towarzyszących. I jak się też, z różnym
skutkiem, aklimatyzowali na ziemiach zachodnich i północnych. Nieliczni
się w ogóle nie zaaklimatyzowali i odważyli się powrócić.
Podczas
czytania równolegle przywoływałem w pamięci dzisiejszy wygląd m.in. Wetliny,
Smereka, Cisnej, Zatwarnicy, Suchych Rzek, Hulskiego, Krywego, Tworylnego, etc.,
jakże odmienny od tego, który zmiótł wiatr historii, a przedstawionego na
kartach książki. Każdorazowo z kolejnym narratorem pokonywałem trasę jego bieszczadzkich
wojaży - pomiędzy wsiami, miasteczkami, a także do puszczy stanowiącej
wówczas ostoję UPA.
Autor
przedstawił również ludzkie zachowania w tych już historycznych czasach,
starając się zachować daleko idący obiektywizm. Uważam, że mu się to udało. Przeciętny
Ukrainiec na kartach jego książki to nie rezun z siekierą w dłoni i nożem
w zębach, a przeciętny Polak to nie rycerz bez zmazy i skazy. O szczegółach
to uzasadniających proszę sobie przeczytać samemu/samej. Uprzedzam, że lektura
będzie chwilami bardzo nieprzyjemna. Zwłaszcza gdy sobie uświadomimy, że
informacje do dziś zamieszczane w przewodnikach turystycznych, jakoby
opuszczone zabudowania (po deportacji mieszkańców w ramach akcji „Wisła”)
spaliły oddziały UPA, to w przeważającej większości wierutna bzdura.
I już na zakończenie moja własna refleksja historyczna. Na co liczyli ci durnie z najwyższego dowództwa Ukraińskiej Powstańczej Armii? Na wybuch III wojny światowej? To bezzasadne.
Teoretycznie
jednak przez chwilę załóżmy, iż taka wojna by wybuchła i niemający jeszcze
broni atomowej ZSRR by ją przegrał.
Przecież
w Londynie funkcjonował sojuszniczy od 1939 r. polski rząd
emigracyjny. Choć od lipca 1945 r. był już formalnie nieuznawany, ale
uznanie by mu wówczas szybko przywrócono i nieco zadbano o polskie
interesy terytorialne. Jest też bardzo prawdopodobne, że podczas owej
hipotetycznej wojny polskie wojsko ludowe by się szybko rozsypało – żołnierze
masowo by dezerterowali i przechodzili na stronę wkraczających oddziałów
gen. Andersa. I dalej z nimi parli na wschód.
Któż
by potem, wśród zachodnich zwycięzców, był za utworzeniem Samostijnej Ukrainy, zwłaszcza na polskich (także przedwojennych)
terenach? Jaki miałyby w tym interes zwycięskie USA i Wielka Brytania?
Należy bowiem przypuścić, iż Polacy zadbaliby o masowe upowszechnienie
wiedzy o rzezi wołyńskiej w 1943 r., okrucieństwem skutecznie
konkurującym z hitlerowskim ludobójstwem. Jak również wiedzy o dość
powszechnym wspomaganiu przez Ukraińców niemieckiego złowrogiego przedsięwzięcia,
obecnie znanego pod nazwą Holokaust. Taki ukraiński czarny PR (używając
dzisiejszej terminologii) byłby szokiem dla społeczeństw zachodnich demokracji
i ich rządy nie mogłyby przejść nad tym do porządku dziennego. Na pewno
nie dopuściliby do tego „nasi starsi bracia w wierze”, dość wpływowi za
Atlantykiem.
A siły
zbrojne UPA wszak były– w porównaniu z wojskami zachodniej,
hipotetycznie zwycięskiej koalicji – bardzo mikre. Żadnego odczuwalnego wkładu
w zwycięstwo by nie wniosły. Po takim więc hipotetycznym przebiegu (w drugiej
połowie lat 40-tych) hipotetycznej III wojny światowej wszyscy żołnierze
UPA zostaliby zapewne internowani i poddani filtracji celem odszukania
wśród nich zbrodniarzy wojennych. A ziemie ukraińskie podzielono by
pomiędzy Polskę i nową, już niekomunistyczną Rosję.
Powtarzam
więc retoryczne pytanie. Jakie realne przesłanki, kalkulacje, etc. brało pod
uwagę w 1945 r. naczelne dowództwo UPA?