poniedziałek, 29 lipca 2019

„Zwyczajny szpieg. Wspomnienia”. Autor: Filip Hagenbeck


Filip Hagenbeck „Zwyczajny szpieg. Wspomnienia”
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019

Po wpisaniu tytułu artykułu – wpisu na blogu (a zarazem nazwiska autora i tytułu książki) zadumałem się przez chwilę. Jak by tu Państwu tę książkę zarekomendować? Bo że jest ona tego warta, ani przez moment nie zwątpiłem. Choć na pewno nie wszystkich zainteresuje. Jest to selektywna autobiografia Filipa Hagenbecka (ur. 1953 r.; nazwisko raczej nieprawdziwe) doprowadzona do wczesnej jesieni 1990 r.

Autor, inteligent w drugim pokoleniu (ojciec – etatowy działacz partyjny wysokiego szczebla, dziadek – chłop, beneficjent reformy rolnej PKWN), kończy w 1977 r. socjologię na Uniwersytecie Warszawskim i zastanawia się, co dalej. Jest już w tym czasie żonaty i dzieciaty. Mieszkanie kwaterunkowe (2pk) już ma. Uzyskał je dzięki sprzyjającej temu sytuacji socjalnej („bezdochodowe” małżeństwo studenckie z dzieckiem) i protekcji ojca (dobrze pamiętam ówczesne warszawskie realia oraz przepisy lokalowe, sądzę więc, iż to głównie dzięki niej).
Rozmyślania nad przyszłością przerywa mu powołanie do odbycia rocznej służby wojskowej, przewidzianej dla absolwentów wyższych uczelni. Czyli najpierw do szkoły oficerów rezerwy, po ukończeniu której odbywa praktykę w jednostce wojskowej.
Po powrocie do cywila wpływowy tatuś ułatwia mu znalezienie pracy – w tym przypadku podjęcie służby w Departamencie I MSW, czyli elitarnej jednostce MSW zajmującej się wywiadem.
I od tej chwili wspomnienia p. Filipa stają się bardziej szczegółowe oraz głównie dotyczą służby w owej instytucji. Przeczytamy:
-    o pobycie autora na rocznym kursie w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu w Starych Kiejkutach,
-    o jego zatrudnieniu w Centrali MSW w Warszawie, początkowo w charakterze analityka zagranicznych informacji agencyjnych oraz treści raportów oficerów wywiadu pełniących „gdzieś w świecie” służbę operacyjną,
-    o pracy na etacie dyplomaty w ambasadzie PRL w Lagos (stolicy Nigerii), połączonej z jednoczesną służbą operacyjną wywiadowcy.
Fajerwerków, sensacji, akcji zapierającej dech w piersiach, absolutnie się nie spodziewajmy. W zamian otrzymujemy rzeczywisty, interesujący opis dnia codziennego z pobytów autora w Starych Kiejkutach, Warszawie i Lagos. Drobnych perypetii osobistych i rodzinnych nie wyłączając.

Filip Hagenbeck działał w Lagos pod przykryciem, tzn. pracował tam jako konsul i II sekretarz ambasady PRL, maskując tym swoją rzeczywistą funkcję oficera wywiadu MSW. O tej drugiej pisze zresztą niewiele, zastrzegając się tajemnicą służbową i państwową, a także nie chcąc dziś zaszkodzić poznanym wtedy osobom.
Za to o jego pracy w charakterze konsula otrzymujemy sporo informacji. Choć było to zajęcie „tylko przykrywające”, to jednak musiał je traktować jak najbardziej serio i wykonywać mnóstwo konsularnych czynności. Czynności, dodajmy, wymagających nie tylko wiedzy i odpowiedniej prezencji, ale też zdecydowanego charakteru i zdolności organizacyjnych. Ambasada opiekowała się przecież sporą liczbą naszych rodaków pracujących wówczas na kontraktach w Nigerii, polskimi marynarzami tam przypływającymi, a także … Polkami, które nieopatrznie wyszły za mąż za Nigeryjczyków i wyjechały z nimi w głęboki nigeryjski interior (gdzie afrykańska tradycja rodzinna okazywała się nie do pogodzenia z europejskim modelem małżeństwa czy w ogóle rodziny). Konsul miał również przykry obowiązek organizacji transportu do Polski zwłok naszych rodaków, którzy tam nagle (często na jakąś tropikalną chorobę) zmarli.

Autor przedstawia także ówczesny światek polskiej dyplomacji w Nigerii, czyli naszej ambasady w Lagos. Opisuje m.in. pozasłużbowe problemy dnia codziennego pracowników ambasady i ich rodzin. Np. zatrudnienie żon czy kształcenie dzieci, skierowanie ich do odpowiednich szkół.

Kilkakrotnie autor nadmienia również z goryczą, wybiegając wspomnieniami w przyszłość, o objęciu go i jego kolegów z wywiadu, przepisami ustaw tzw. dezubekizacyjnych.
Pierwsza z nich (weszła w życie w 2010 r.) obniżyła emerytury funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa tylko proporcjonalnie do okresu takiej służby w PRL. Ci zatem spośród nich, którzy pełnili służbę mundurową dłużej, tj.  już w III RP, bądź po zwolnieniu z niej pracowali w cywilu na podstawie umów o pracę, mieli szansę sobie emerytury podwyższyć, niekiedy nawet do poziomu sprzed tej pierwszej dezubekizacji (jeśli ich staż służby czy pracy po roku 1990 był odpowiednio długi, a staż służby przed sierpniem 1990 r.- niespecjalnie).
Natomiast tzw. druga ustawa dezubekizacyjna z 2016 r. ukarała już wszystkich byłych esbeków jak leci, niezależnie od ich aktywności zawodowej po 1990 r., nie pozwalając, aby ich emerytura była wyższa od emerytury średniej krajowej. W ten sposób autor (13 lat służby do 1990 r., 15 lat po), tudzież jego koledzy, zostali „emerytalnie zrównani” z tymi funkcjonariuszami SB, którzy odeszli ze służby w 1990 r. lub wcześniej.

Filip Hagenbeck był dwa razy zwalniany ze służby w wywiadzie. Pierwszy raz w 1990 r., jeszcze bez uprawnień emerytalnych (nie miał wówczas za sobą wymaganego minimalnego 15-letniego okresu służby), gdy po powrocie z Lagos dowiedział się, że „już tu nie pracuje”. Po trzech latach przywrócono go jednak do służby w wywiadzie, znajdującej się wówczas w strukturze UOP, z inicjatywy tej nowej instytucji borykającej się z niedoborem kompetentnych pracowników. Autor na swoją mundurową emeryturę odszedł w 2007 r. Długo się nią jednak (w wypracowanym pełnym wymiarze) nie nacieszył, gdyż zmniejszono mu ją kolejno dwa razy – właśnie ww. ustawami „dezubekizacyjnymi”. Przypuszczam, iż swoją decyzję o powrocie do służby w 1993 r. podjął mając na względzie już posiadany jej 13-letni staż (liczony z roczną służbą wojskową), nie chcąc go „emerytalnie” zmarnować. Gdyby przewidział, że ustawodawca jego emeryturę mundurową po wielu, wielu latach (licząc od przełomu ustrojowego PRL/III RP) „zdezubekizuje”, i to dwukrotnie, zapewne pozostałby „w cywilu” i dziś mógłby mieć wyższą emeryturę ZUS-owską.

W ostatnim zdaniu książki Filip Hagenbeck zapowiada kontynuację wspomnień. Trzymam za słowo. Będzie miał o czym pisać, w końcu przez następne kilkanaście lat służył w wywiadzie III RP. Tajemnic zapewne nie zdradzi, ale ciekawostek dotyczących np. transformacji ustrojowej nie powinno zabraknąć. Mam nadzieję, iż nie zapomni też poinformować czytelników o dalszych losach swojego nigeryjskiego kota, którego bardzo inteligentnie dyslokował w 1990 r. do Polski. Przyznam, że głównie tym „mnie kupił” – też mam w domu kota i w ogóle jestem wielkim wielbicielem kocich zwierzątek. Mojego Sabinka – ciężko chorego, bezdomnego, około dwumiesięcznego kotka – przygarnąłem jesienią 2008 r. w Bieszczadach. Warszawska pani weterynarz postawiła go antybiotykami na cztery łapki i od tej pory umila on naszej rodzince życie. Sabinek z czasem zrobił się wymagający i bezczelny, je kocie pokarmy tylko „z najwyższej półki” (kupowane w przychodni weterynaryjnej), poza tym żona smaży specjalnie dla niego kotleciki z drobiu. W nocy pakuje się do łóżka i lubi spać z człowiekiem na jednej poduszce „nosek w nosek”.

Na zakończenie pozwolę sobie Pana Filipa skarcić za to, że go nieco zawiodła pamięć w zakresie realiów płacowych w peerelowskim MSW. Ma oczywiście rację pisząc, iż wysokie zarobki w tej instytucji były mitem. Ale jednak swoją pensję nieco zaniżył, porównując ją ze średnią płacą peerelowską. W obu przypadkach chodzi o dane z 1980 r., gdy autor (na str. 166 i 167) pisze o swoim awansie na wyższe stanowisko i związanej z tym podwyżce uposażenia.
Zacznijmy od pensji średniej krajowej. Autor podaje ją, z przywołaniem publikacji ZUS, w wysokości 6040 zł. Teraz przejdźmy do uposażenia oficerskiego autora w połowie 1980 r., po awansie na wyższe stanowisko służbowe. Autor określa to uposażenie w wys. 4700 zł, skrupulatnie dzieląc je na składniki. Przy owym podziale zapomniał jednak, bagatela (!), o dwóch istotnych składnikach: tzw. dodatku kwalifikacyjnym za wyższe studia (400 zł) oraz za pierwszy stopień oficerski (900 zł). Zatem zarabiał Pan wtedy, Szanowny Autorze, nie 4700 zł lecz 6000  zł.

Ówczesna średnia pensja w resorcie spraw wewnętrznych (obejmującym milicjantów, esbeków, wopistów, strażaków i żołnierzy zawodowych dwóch jednostek wojskowych MSW) była zbliżona do płacy średniej krajowej „w sektorze gospodarki uspołecznionej”. Niedowiarków odsyłam choćby do odpowiednich publikacji IPN. Np. do – aktualnie przeze mnie czytanej – książki dr. Tomasza Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW (…)”, z której stron 39-41 można się dowiedzieć, jak to było naprawdę z rzekomo dużymi przywilejami płacowymi i socjalnymi funkcjonariuszy MSW.

W resorcie autora krążył wówczas taki dowcip, w stylu pytanie – odpowiedź:
- Kto jest najbogatszym milicjantem w Polsce?
- Jak to, kto? Komendant Główny MO. Pobiera najwyższą, generalską pensję.
- Nie. Najzamożniejszy milicjant w PRL to dzielnicowy mający w swoim rewirze bazar Różyckiego w Warszawie.