Filip Hagenbeck „Zwyczajny
szpieg. Wspomnienia”
Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019
Po
wpisaniu tytułu artykułu – wpisu na blogu (a zarazem nazwiska autora
i tytułu książki) zadumałem się przez chwilę. Jak by tu Państwu tę książkę
zarekomendować? Bo że jest ona tego warta, ani przez moment nie zwątpiłem. Choć
na pewno nie wszystkich zainteresuje. Jest to selektywna autobiografia Filipa
Hagenbecka (ur. 1953 r.;
nazwisko raczej nieprawdziwe) doprowadzona do wczesnej jesieni 1990 r.
Autor,
inteligent w drugim pokoleniu (ojciec – etatowy działacz partyjny
wysokiego szczebla, dziadek – chłop, beneficjent reformy rolnej PKWN),
kończy w 1977 r. socjologię na Uniwersytecie Warszawskim i zastanawia
się, co dalej. Jest już w tym czasie żonaty i dzieciaty. Mieszkanie
kwaterunkowe (2pk) już ma. Uzyskał je dzięki sprzyjającej temu sytuacji socjalnej
(„bezdochodowe” małżeństwo studenckie z dzieckiem)
i protekcji ojca (dobrze pamiętam
ówczesne warszawskie realia oraz przepisy lokalowe, sądzę więc, iż to głównie
dzięki niej).
Rozmyślania
nad przyszłością przerywa mu powołanie do odbycia rocznej służby wojskowej,
przewidzianej dla absolwentów wyższych uczelni. Czyli najpierw do szkoły
oficerów rezerwy, po ukończeniu której odbywa praktykę w jednostce
wojskowej.
Po
powrocie do cywila wpływowy tatuś ułatwia mu znalezienie pracy – w tym
przypadku podjęcie służby w Departamencie I MSW, czyli elitarnej
jednostce MSW zajmującej się wywiadem.
I od
tej chwili wspomnienia p. Filipa stają się bardziej szczegółowe oraz
głównie dotyczą służby w owej instytucji. Przeczytamy:
- o pobycie autora na rocznym
kursie w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu w Starych Kiejkutach,
- o jego zatrudnieniu w Centrali
MSW w Warszawie, początkowo w charakterze analityka zagranicznych
informacji agencyjnych oraz treści raportów oficerów wywiadu pełniących „gdzieś
w świecie” służbę operacyjną,
- o pracy na etacie dyplomaty w ambasadzie
PRL w Lagos (stolicy Nigerii), połączonej z jednoczesną służbą operacyjną
wywiadowcy.
Fajerwerków,
sensacji, akcji zapierającej dech w piersiach, absolutnie się nie
spodziewajmy. W zamian otrzymujemy rzeczywisty, interesujący opis dnia
codziennego z pobytów autora w Starych Kiejkutach, Warszawie i Lagos.
Drobnych perypetii osobistych i rodzinnych nie wyłączając.
Filip
Hagenbeck działał w Lagos pod przykryciem, tzn. pracował tam jako
konsul i II sekretarz ambasady PRL, maskując tym swoją rzeczywistą
funkcję oficera wywiadu MSW. O tej drugiej pisze zresztą niewiele, zastrzegając
się tajemnicą służbową i państwową, a także nie chcąc dziś zaszkodzić
poznanym wtedy osobom.
Za to o jego
pracy w charakterze konsula otrzymujemy sporo informacji. Choć było to
zajęcie „tylko przykrywające”, to jednak musiał je traktować jak najbardziej
serio i wykonywać mnóstwo konsularnych czynności. Czynności, dodajmy,
wymagających nie tylko wiedzy i odpowiedniej prezencji, ale też zdecydowanego
charakteru i zdolności organizacyjnych. Ambasada opiekowała się przecież
sporą liczbą naszych rodaków pracujących wówczas na kontraktach w Nigerii,
polskimi marynarzami tam przypływającymi, a także … Polkami, które
nieopatrznie wyszły za mąż za Nigeryjczyków i wyjechały z nimi w głęboki
nigeryjski interior (gdzie afrykańska tradycja rodzinna okazywała się nie do
pogodzenia z europejskim modelem małżeństwa czy w ogóle rodziny). Konsul
miał również przykry obowiązek organizacji transportu do Polski zwłok naszych
rodaków, którzy tam nagle (często na jakąś tropikalną chorobę) zmarli.
Autor
przedstawia także ówczesny światek polskiej dyplomacji w Nigerii, czyli
naszej ambasady w Lagos. Opisuje m.in. pozasłużbowe problemy dnia
codziennego pracowników ambasady i ich rodzin. Np. zatrudnienie żon
czy kształcenie dzieci, skierowanie ich do odpowiednich szkół.
Kilkakrotnie
autor nadmienia również z goryczą, wybiegając wspomnieniami w przyszłość,
o objęciu go i jego kolegów z wywiadu, przepisami ustaw tzw. dezubekizacyjnych.
Pierwsza
z nich (weszła w życie w 2010 r.) obniżyła emerytury
funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa tylko proporcjonalnie do okresu takiej
służby w PRL. Ci zatem spośród nich, którzy pełnili służbę mundurową dłużej,
tj. już w III RP, bądź po zwolnieniu z niej pracowali w cywilu
na podstawie umów o pracę, mieli szansę sobie emerytury podwyższyć, niekiedy
nawet do poziomu sprzed tej pierwszej dezubekizacji (jeśli ich staż służby czy
pracy po roku 1990 był odpowiednio długi, a staż służby przed sierpniem
1990 r.- niespecjalnie).
Natomiast
tzw. druga ustawa dezubekizacyjna z 2016 r. ukarała już wszystkich
byłych esbeków jak leci, niezależnie od ich aktywności zawodowej po
1990 r., nie pozwalając, aby ich emerytura była wyższa od emerytury średniej
krajowej. W ten sposób autor (13 lat służby do 1990 r.,
15 lat po), tudzież jego koledzy, zostali „emerytalnie zrównani” z tymi
funkcjonariuszami SB, którzy odeszli ze służby w 1990 r. lub
wcześniej.
Filip
Hagenbeck był dwa razy zwalniany ze służby w wywiadzie. Pierwszy raz w 1990 r.,
jeszcze bez uprawnień emerytalnych (nie
miał wówczas za sobą wymaganego minimalnego 15-letniego okresu służby), gdy
po powrocie z Lagos dowiedział się, że „już tu nie pracuje”. Po trzech
latach przywrócono go jednak do służby w wywiadzie, znajdującej się wówczas
w strukturze UOP, z inicjatywy tej nowej instytucji borykającej
się z niedoborem kompetentnych pracowników. Autor na swoją mundurową
emeryturę odszedł w 2007 r. Długo się nią jednak (w wypracowanym
pełnym wymiarze) nie nacieszył, gdyż zmniejszono mu ją kolejno dwa razy –
właśnie ww. ustawami „dezubekizacyjnymi”. Przypuszczam, iż swoją decyzję o powrocie do służby w 1993 r.
podjął mając na względzie już posiadany jej 13-letni staż (liczony z roczną
służbą wojskową), nie chcąc go „emerytalnie” zmarnować. Gdyby przewidział, że
ustawodawca jego emeryturę mundurową po wielu, wielu latach (licząc od przełomu
ustrojowego PRL/III RP) „zdezubekizuje”, i to dwukrotnie, zapewne
pozostałby „w cywilu” i dziś mógłby mieć wyższą emeryturę ZUS-owską.
W ostatnim
zdaniu książki Filip Hagenbeck zapowiada kontynuację wspomnień. Trzymam za
słowo. Będzie miał o czym pisać, w końcu przez następne kilkanaście
lat służył w wywiadzie III RP. Tajemnic zapewne nie zdradzi, ale ciekawostek
dotyczących np. transformacji ustrojowej nie powinno zabraknąć. Mam
nadzieję, iż nie zapomni też poinformować czytelników o dalszych losach
swojego nigeryjskiego kota, którego bardzo inteligentnie dyslokował
w 1990 r. do Polski. Przyznam,
że głównie tym „mnie kupił” – też mam w domu kota i w ogóle jestem
wielkim wielbicielem kocich zwierzątek. Mojego
Sabinka – ciężko chorego, bezdomnego, około dwumiesięcznego kotka –
przygarnąłem jesienią 2008 r. w Bieszczadach. Warszawska pani
weterynarz postawiła go antybiotykami na cztery łapki i od tej pory umila on
naszej rodzince życie. Sabinek z czasem zrobił się wymagający i bezczelny,
je kocie pokarmy tylko „z najwyższej półki” (kupowane w przychodni
weterynaryjnej), poza tym żona smaży specjalnie dla niego kotleciki z drobiu.
W nocy pakuje się do łóżka
i lubi spać z człowiekiem na jednej poduszce „nosek w nosek”.
Na
zakończenie pozwolę sobie Pana Filipa skarcić za to, że go nieco zawiodła pamięć
w zakresie realiów płacowych w peerelowskim MSW. Ma oczywiście rację
pisząc, iż wysokie zarobki w tej instytucji były mitem. Ale jednak swoją
pensję nieco zaniżył, porównując ją ze średnią płacą peerelowską. W obu
przypadkach chodzi o dane z 1980 r., gdy autor (na str.
166 i 167) pisze o swoim awansie na wyższe stanowisko i związanej
z tym podwyżce uposażenia.
Zacznijmy
od pensji średniej krajowej. Autor podaje ją, z przywołaniem publikacji
ZUS, w wysokości 6040 zł. Teraz przejdźmy do uposażenia oficerskiego
autora w połowie 1980 r., po awansie na wyższe stanowisko służbowe.
Autor określa to uposażenie w wys. 4700 zł, skrupulatnie dzieląc
je na składniki. Przy owym podziale zapomniał jednak, bagatela (!), o dwóch
istotnych składnikach: tzw. dodatku kwalifikacyjnym za wyższe studia (400 zł)
oraz za pierwszy stopień oficerski (900 zł). Zatem zarabiał Pan wtedy,
Szanowny Autorze, nie 4700 zł lecz 6000 zł.
Ówczesna
średnia pensja w resorcie spraw wewnętrznych (obejmującym milicjantów, esbeków,
wopistów, strażaków i żołnierzy zawodowych dwóch jednostek wojskowych MSW)
była zbliżona do płacy średniej krajowej „w sektorze gospodarki
uspołecznionej”. Niedowiarków odsyłam choćby
do odpowiednich publikacji IPN. Np. do – aktualnie przeze mnie czytanej – książki
dr. Tomasza Kozłowskiego pt. „Koniec imperium MSW (…)”, z której
stron 39-41 można się dowiedzieć, jak to było naprawdę z rzekomo
dużymi przywilejami płacowymi i socjalnymi funkcjonariuszy MSW.
W resorcie autora krążył
wówczas taki dowcip, w stylu pytanie – odpowiedź:
- Kto jest najbogatszym
milicjantem w Polsce?
- Jak to, kto? Komendant Główny MO.
Pobiera najwyższą, generalską pensję.
- Nie. Najzamożniejszy milicjant
w PRL to dzielnicowy mający w swoim rewirze bazar Różyckiego w Warszawie.