niedziela, 10 czerwca 2018

„Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”. Autor: Piotr Zychowicz


Piotr Zychowicz „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2018

Zacznijmy od króciutkiego komentarza historii Polski lat 1944-1947.
Nieprawdą jest, jak to głoszą niektórzy publicyści, iż jedna okupacja (niemiecka) została zastąpiona przez drugą (radziecką). Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy Hansem Frankiem i Edwardem Osóbką-Morawskim (czy nawet Bolesławem Bierutem). Stalin zainstalował w Polsce posłuszny mu, ale jednak polski rząd marionetkowy. Nasz kraj na 45 lat (1944-1989) stał się radzieckim satelitą, do 1956 r. krążącym po orbicie bardzo bliskiej ZSRR. Ale czy to można i wypada nazywać okupacją, zwłaszcza gdy dopiero co przegoniono okupanta rzeczywistego? Spostrzegam tu dwie strony medalu.

Awers.
Polacy, niezależnie od wyznawanych poglądów, przystąpili do odbudowy kraju, w tym kompletnie zniszczonej lewobrzeżnej Warszawy, oraz do zasiedlania zdobytych (nazwijmy rzecz po imieniu) niemieckich terenów.
Moi dziadkowie (i po mieczu, i po kądzieli), niebędący przecież przybyszami ani repatriantami ze wschodu - lata okupacji spędzili w tzw. Generalnym Gubernatorstwie, wyjechali wówczas żyć i pracować w Gdańsku i Sopocie. Dziadek Włodzimierz (po mieczu), inżynier budownictwa, został tam dyrektorem wydziału budownictwa w urzędzie wojewódzkim w Gdańsku, a dziadek Bazyli (po kądzieli), również inżynier budownictwa, był właścicielem przedsiębiorstwa budowlanego, znacjonalizowanego dopiero parę lat później.
Młodzież (w tym mój ojciec i wujek, brat matki) nadrabiała okupacyjne zaległości edukacyjne, najczęściej łącząc studia z pracą. Premier emigracyjnego Rządu RP w Londynie złożył swój urząd by stać się wicepremierem marionetkowego Rządu RP w Warszawie, uznanego latem 1945 r. już przez wszystkich wielkich koalicjantów, tj. także przez Wielką Brytanię i USA. W tamtym czasie zdecydowana większość Polaków (ze Stanisławem Mikołajczykiem na czele) łudziła się, że Polska stanie się krajem tylko militarnie podporządkowanym ZSRR, ale że nie zostanie u nas zainstalowany ustrój podobny radzieckiemu. Polscy oficerowie – ci z powracający z oflagów i ci, którzy zdecydowali się opuścić Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie – byli w kraju przyjmowani do Wojska Polskiego z zaliczeniem lat służby i z potwierdzeniem posiadanych stopni wojskowych. Zwolnienia z wojska oraz represje wobec niektórych z nich miały dopiero nadejść. Celem wprowadzenia w „klimat” książki p. Piotra Zychowicza zatrzymajmy się jednak na latach 1944-1947 i postarajmy się odwzorować sposób postrzegania ówczesnej Polski przez naszych niedawnych przodków.

Rewers.
Drugą stroną medalu była gorycz przemilczenia a nawet dezawuowania wielkiego wysiłku patriotycznego żołnierzy Armii Krajowej podczas wojny, liczne ich aresztowania przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, tortury, wywózki na Sybir, rozstrzeliwania. Fałszerstwo wyników referendum „3 x tak” dn. 30 czerwca 1946 r. i wyborów do Sejmu RP dn. 19 stycznia 1947 r. Surowe represje wobec działaczy niepodległościowych, w tym także wobec polityków Polskiego Stronnictwa Ludowego, współrządzącego przecież krajem wraz z PPR i PPS. Zdominowanie wyższej kadry dowódczej Wojska Polskiego przez oddelegowanych oficerów radzieckich pochodzenia polskiego (nieraz wątpliwego). Kontrolowanie resortu bezpieczeństwa publicznego przez tzw. doradców radzieckich ze szkoły Berii i Jeżowa. Łatwo dostrzegalny, choć oficjalnie skrywany serwilizm części wierchuszki PPR wobec Stalina i jego pachołków. Napisałem „części wierchuszki PPR”, gdyż niektórzy (np. Gomułka, Spychalski) się z tego po trosze wyłamywali, za co przyszło im później zapłacić latami uwięzienia. Ordynarne kłamstwo katyńskie (dopiero po 1956 r. zaczęto tę kwestię oficjalnie przemilczać), surowe represje za głoszenie prawdy. Świeża pamięć nie tylko o zbrodniach hitlerowskich, ale też o morderstwach, prześladowaniach i wywózkach Polaków w głąb ZSRR do niewolniczej pracy w latach 1939-1941, także o ludobójstwie Polaków na Wołyniu i w Galicji w latach 1943-1944, dokonanym przez ukraińskich nacjonalistów.

No i jesteśmy w domu. Naszym polskim domu lat 1944-1947. Lasy są jeszcze pełne oddziałów partyzanckich Armii Krajowej (później, po jej rozwiązaniu, już byłej Armii Krajowej) i Narodowych Sił Zbrojnych. Żołnierze nie chcą i nie mogą pogodzić się z otaczającą ich rzeczywistością.

Nie chcą, gdyż nie o taką Polskę walczyli. Pragną Polski rzeczywiście niezawisłej, silnej politycznie i militarnie, nieuszczuplonej (a wręcz powiększonej) terytorialnie względem obszaru przedwojennego. Mają nadzieję na rychły konflikt zbrojny aliantów zachodnich z ZSRR. Mówiąc otwarcie – liczą na wybuch III wojny światowej, którą na pewno wygra Zachód uzbrojony w broń atomową.
Jedna bombka atomowa i wrócimy znów do Lwowa. Druga bombka, byle silna, i wrócimy też do Wilna. A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści. Tak przecież wtedy podśpiewywano.
Ich determinację podtrzymują emisariusze z Zachodu dostarczający instrukcje i twardą walutę, za którą w tuż powojennej Polsce można było kupić absolutnie wszystko. Leśni zwalczają więc, jak mogą, nową władzę, koncentrując się na aparacie partyjnym PPR, funkcjonariuszach UBP i MO, żołnierzach KBW. Od owej „koncentracji” zdarzają się jednak dość liczne wyjątki – będące właśnie tematem dziś polecanej książki.
A tak na marginesie – nie wszystkie rodzaje owych „wyjątków” Autor zaprezentował. Nie wspomniał np. o zwalczaniu przez Żołnierzy Wyklętych reformy rolnej PKWN - represjach (także zabójstwach) nie tylko wobec aktywistów ją w terenie wdrażających, lecz też wobec chłopów, którzy odważyli się sięgnąć po pańską ziemię.

Nie mogą wyjść z lasów, gdyż zdemobilizowani i rozbrojeni rychło zostaliby wyaresztowani i poddani represjom (z karą śmierci włącznie). Każdy ich partyzancki dzień w Polsce już nieokupowanej przez Niemców to dla nowej władzy dowód ich wrogości. Poza tym wielu z nich ma za sobą potyczki z partyzantką radziecką i AL-owską oraz z wojskami NKWD, co oczywiście – w oczach tejże nowej władzy – czyni ich militarnymi wspólnikami Hitlera i niesprawiedliwie stawia na równi z folksdojczami i inną kolaborancką hołotą.

Byli to więc, bez przesady, Żołnierze Wyklęci. Wyklęci i bezpardonowo zwalczani przez nowy establishment, oraz bardzo różnie oceniani przez ówczesne polskie społeczeństwo. Bardzo różnie, gdyż nowa propaganda działała skutecznie i przekonywująco. A dlaczego przekonywująco? Ano dlatego, że ci Wyklęci nie byli święci. Lata wojny i okupacji zrobiły swoje, ukształtowały charaktery tych w większości młodych żołnierzy, znieczuliły ich na ludzką krzywdę, rozgoryczyły i przepełniły chęcią zemsty. A nieraz też wręcz ich zdemoralizowały.
Łatwo panu Piotrowi Zychowiczowi i mnie teraz (każdy nad klawiaturą swojego komputera) drobiazgowo analizować i oceniać ich zachowania w owych trudnych latach. Ja np. wcale nie jestem pewien, jak bym się zachowywał w tamtych czasach – mając wtedy np. 20 lat, należąc do oddziału partyzanckiego, będąc świadomym zbrodni nie tylko hitlerowskich, lecz też stalinowskich (a także ukraińskich nacjonalistów), oraz mając niewyrównane rachunki za krzywdy rodzinne (zbrodnie NKWD, wywózki na Sybir 1940-1941, Katyń 1940, Wołyń 1943, etc.). Piszę to hipotetycznie, gdyż nie było mnie wtedy na świecie i akurat takowych krzywd moja rodzina nie doznała. Los się w ogóle obszedł z nią w miarę łaskawie. Podczas wojny zginęli tylko stryj ojca i stryjeczny brat ojca. Pierwszy w hitlerowskim obozie koncentracyjnym, drugi w powstaniu warszawskim.

Ad rem.
Książkę „Skazy na pancerzach. (…)” naprawdę gorąco Państwu polecam. Autor po raz kolejny udowodnił, że powinna się liczyć tylko prawda historyczna, której nie wolno tuszować ani fałszować w imię doraźnych bądź długofalowych interesów politycznych. Historia to nie propaganda. Historyk ma oczywiście prawo mieć swój punkt widzenia, ale nie wolno mu kłamać, przemilczać ani nawet tendencyjnie relatywizować faktów potwierdzonych wiarygodnymi zeznaniami świadków.
Już nie po raz pierwszy podziwiam cywilną odwagę p. Piotra Zychowicza. Gdyby tę książkę napisał ktoś inny, jej autora zaraz by w Internecie okrzyknięto „postkomuchem”, „resortowym dzieckiem”, „ubeckim wnuczkiem”, itp. raczej mało przyjemnymi epitetami.
Nie będę streszczał ani nawet sygnalizował treści dziesięciu rozdziałów tej książki. Dziś jej bardziej szczegółowe omówienie zastąpiłem przypomnieniem tła historycznego. Zaznaczam też, iż to lektura – chociaż łatwa w odbiorze – to jednak raczej dla czytelników o mocnych nerwach.
***

A na zakończenie, jak prawie zawsze, przedstawiam kilka moich wątpliwości tzw. redakcyjnych.

Str. 256, wiersze 1 i 2 od dołu.
Zbytnim uproszczeniem (zwłaszcza w publicystyce pisanej) jest stwierdzenie, iż (cyt.) „Wojsko Polskie skapitulowało”. W kampanii 1939 r. kapitulowały jedynie poszczególne oddziały i zgrupowania WP, natomiast nasza armia jako całość żadnego aktu kapitulacji nie podpisała. Dzięki temu mogła się już wkrótce, zachowując ciągłość polityczną, na nowo organizować we Francji (co byłoby kontrowersyjne, gdyby Naczelny Wódz lub ktoś z jego upoważnienia podpisał akt kapitulacji czy chociażby zawieszenia broni).

Str. 259, wiersz 11 i 12 od góry.
Wskazana jest data (cyt.): „(…) ostatniej nieudanej akcji, do której doszło 21 listopada 1945 roku w Opolu.”. Z kontekstu wynika, iż raczej chodzi o rok 1950, a nie 1945.

Str. 276, wiersze 5 i 6 od dołu.
Cyt. „Obrady tego gabinetu odbywały się w jidysz.”. Szanownego Autora najwyraźniej poniosła swada publicysty. W jidysz, i owszem, usiłowali się porozumiewać niektórzy żydowscy urzędnicy wydziałów Polrewkomu z mieszkańcami chwilowo zajętych miast północno-wschodniej Polski, ale sam „ten gabinet” był polskojęzyczny. Marchlewski był pół-Polakiem, pół-Niemcem, Dzierżyński, Kon, Unszlicht – Polakami (brat tego ostatniego był nawet katolickim księdzem). Proszę zerknąć choćby do Wikipedii.

Str. 335–337, część podrozdziału 2, dotycząca tzw. krwawej niedzieli (3 września 1939 r.) w Bydgoszczy.
Autor w ogóle tu nie dostrzega aktu dywersji niemieckiej. Pisze bardzo przekonywująco. Ale czy można tę kwestię naprawdę uznać za całkowicie wyjaśnioną? Historyk niemiecki Jochen Boehler w książce pt. „Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce” (jej opis proszę odszukać w katalogu tej czytelni) też bardzo powątpiewa w atak niemieckich dywersantów na maszerujących przez Bydgoszcz polskich żołnierzy, zastrzegając jednak (cyt., str. 148): „Nie można także wykluczyć, że odpowiedzialność za masakrę w Bydgoszczy spoczywa na niemieckich dywersantach.”. Może więc też i p. Piotr Zychowicz powinien ów tekst (dotyczący genezy krwawej niedzieli) zredagować w sposób nieco mniej arbitralny.

Str. 356, wiersz 9 od dołu.
Zdaję sobie sprawę, iż sformułowanie (cyt.) „zaledwie promil strat” stanowi przenośnię, ale jest ona nie na miejscu. 3 tysiące w odniesieniu do 100 tysięcy to jednak już 3%, a nie jeden promil. Ponadto: którzy historycy podają akurat powyższe liczby? Warto było wskazać ich nazwiska i publikacje. Przecież w innych przypadkach Pan Piotr skrupulatnie dokumentował swoje stwierdzenia. Pozwolę sobie zauważyć, iż prof. Grzegorz Motyka ocenia, że (cyt.) „liczba ukraińskich strat wynosi 10-15 procent polskich”. [„Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła”, podrozdział pt. „Jak ocenić polski odwet i Akcję „Wisła”, str. 457.]

Str. 375, wiersz 7 od góry i wiersz 9 od dołu.
Pan Piotr Zychowicz najwyraźniej uwziął się na ministra Józefa Becka. Jak najbardziej słusznie. Ale nie bierze pod uwagę, iż w newralgicznym 1939 roku minister Beck nie był już głównym kreatorem polskiej polityki zagranicznej. Wykonywał polecenia marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza i posłusznego marszałkowi prezydenta Ignacego Mościckiego. Nasi urzędowi historycy z IPN już dojrzewają do potwierdzenia tego faktu. Choć zbyt wolno im to idzie.

Str. 377, wiersze 6 i 7 od góry.
Cyt.: „(…) gigantycznymi ofiarami, jakie poniósł naród polski w tragicznych latach 1937-1989 (…)”.
Co do początku wyodrębnionego ww. okresu historii – pełna zgoda. Z zastrzeżeniem, iż Szanowny Autor miał zapewne na myśli tzw. operację polską NKWD, ofiarami której w latach 1937-1938 padło 142111 radzieckich Polaków (wg danych NKWD). Szkoda, że tego nie wyjaśnił, bowiem nie wszyscy czytelnicy mogą ów skrót myślowy zrozumieć (wojna się przecież rozpoczęła w roku 1939). Osobom zainteresowanym tą tematyką polecam „Zapomniane ludobójstwo” Nikołaja Iwanowa (omówione na blogu – proszę odszukać w katalogu czytelni).
Odnośnie jednak wskazania daty końcowej (rok 1989), to jestem zdania, iż użycie tu przymiotników „gigantyczny” i „tragiczny” zakrawa na propagandę, od której się przecież p. Piotr Zychowicz tak stanowczo odżegnuje. Jako historyk doskonale wie, że poszczególnych okresów dziejów Polski Ludowej nie można oceniać wg jednego prostego szablonu. Podobnie zresztą jak i historii II RP (innej do zamachu majowego, innej pod rządami marszałka Piłsudskiego, wreszcie innej po jego, zdecydowanie przedwczesnej, śmierci). Sugeruję więc, aby w kolejnym wydaniu tej książki, w powyżej cytowanym zdaniu rok 1989 p. Piotr Zychowicz zastąpił rokiem 1956. Rok 1956 zamyka bowiem okres rzeczywiście (cyt.) „tragicznych lat”, w których nasz naród ponosił rzeczywiście (cyt.) „gigantyczne ofiary”. Absolutnie nie twierdzę, iż później nastąpiła sielanka. Ale nie szafujmy powyższymi mocnymi sformułowaniami, bo się nam zdewaluują.