Piotr Zychowicz
„Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”
Dom Wydawniczy
REBIS Sp. z o.o., Poznań 2018
Zacznijmy
od króciutkiego komentarza historii Polski lat 1944-1947.
Nieprawdą
jest, jak to głoszą niektórzy publicyści, iż jedna okupacja (niemiecka) została
zastąpiona przez drugą (radziecką). Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy
Hansem Frankiem i Edwardem Osóbką-Morawskim (czy nawet Bolesławem
Bierutem). Stalin zainstalował w Polsce posłuszny mu, ale jednak polski rząd marionetkowy. Nasz kraj na
45 lat (1944-1989) stał się radzieckim satelitą, do 1956 r. krążącym po
orbicie bardzo bliskiej ZSRR. Ale czy to można i wypada nazywać okupacją,
zwłaszcza gdy dopiero co przegoniono okupanta rzeczywistego? Spostrzegam tu
dwie strony medalu.
Awers.
Polacy,
niezależnie od wyznawanych poglądów, przystąpili do odbudowy kraju, w tym
kompletnie zniszczonej lewobrzeżnej Warszawy, oraz do zasiedlania zdobytych
(nazwijmy rzecz po imieniu) niemieckich terenów.
Moi dziadkowie
(i po mieczu, i po kądzieli), niebędący przecież przybyszami ani repatriantami
ze wschodu - lata okupacji spędzili w tzw. Generalnym Gubernatorstwie,
wyjechali wówczas żyć i pracować w Gdańsku i Sopocie. Dziadek Włodzimierz
(po mieczu), inżynier budownictwa, został tam dyrektorem wydziału budownictwa w urzędzie
wojewódzkim w Gdańsku, a dziadek Bazyli (po kądzieli), również
inżynier budownictwa, był właścicielem przedsiębiorstwa budowlanego,
znacjonalizowanego dopiero parę lat później.
Młodzież
(w tym mój ojciec i wujek, brat
matki) nadrabiała okupacyjne zaległości edukacyjne, najczęściej łącząc studia
z pracą. Premier emigracyjnego Rządu RP w Londynie złożył swój
urząd by stać się wicepremierem marionetkowego Rządu RP w Warszawie,
uznanego latem 1945 r. już przez wszystkich wielkich koalicjantów, tj. także
przez Wielką Brytanię i USA. W tamtym czasie zdecydowana większość
Polaków (ze Stanisławem Mikołajczykiem na czele) łudziła się, że Polska
stanie się krajem tylko militarnie podporządkowanym ZSRR, ale że nie zostanie u nas
zainstalowany ustrój podobny radzieckiemu. Polscy oficerowie – ci z powracający
z oflagów i ci, którzy zdecydowali się opuścić Polskie Siły Zbrojne
na Zachodzie – byli w kraju przyjmowani do Wojska Polskiego z zaliczeniem
lat służby i z potwierdzeniem posiadanych stopni wojskowych. Zwolnienia
z wojska oraz represje wobec niektórych z nich miały dopiero nadejść.
Celem wprowadzenia w „klimat” książki p. Piotra Zychowicza
zatrzymajmy się jednak na latach 1944-1947 i postarajmy się odwzorować
sposób postrzegania ówczesnej Polski przez naszych niedawnych przodków.
Rewers.
Drugą
stroną medalu była gorycz przemilczenia a nawet dezawuowania wielkiego wysiłku
patriotycznego żołnierzy Armii Krajowej podczas wojny, liczne ich aresztowania
przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, tortury, wywózki na Sybir,
rozstrzeliwania. Fałszerstwo wyników referendum „3 x tak” dn. 30 czerwca
1946 r. i wyborów do Sejmu RP dn. 19 stycznia
1947 r. Surowe represje wobec działaczy niepodległościowych, w tym także
wobec polityków Polskiego Stronnictwa Ludowego, współrządzącego przecież krajem
wraz z PPR i PPS. Zdominowanie wyższej kadry dowódczej Wojska
Polskiego przez oddelegowanych oficerów radzieckich pochodzenia polskiego (nieraz
wątpliwego). Kontrolowanie resortu bezpieczeństwa publicznego przez tzw. doradców
radzieckich ze szkoły Berii i Jeżowa. Łatwo dostrzegalny, choć oficjalnie
skrywany serwilizm części wierchuszki PPR wobec Stalina i jego pachołków. Napisałem „części wierchuszki PPR”, gdyż
niektórzy (np. Gomułka, Spychalski) się z tego po trosze wyłamywali,
za co przyszło im później zapłacić latami uwięzienia. Ordynarne kłamstwo
katyńskie (dopiero po 1956 r.
zaczęto tę kwestię oficjalnie przemilczać), surowe represje za głoszenie
prawdy. Świeża pamięć nie tylko o zbrodniach hitlerowskich, ale też o morderstwach,
prześladowaniach i wywózkach Polaków w głąb ZSRR do niewolniczej
pracy w latach 1939-1941, także o ludobójstwie Polaków na Wołyniu
i w Galicji w latach 1943-1944, dokonanym przez ukraińskich
nacjonalistów.
No
i jesteśmy w domu. Naszym polskim domu lat 1944-1947. Lasy są jeszcze
pełne oddziałów partyzanckich Armii Krajowej (później, po jej rozwiązaniu, już byłej
Armii Krajowej) i Narodowych Sił Zbrojnych. Żołnierze nie chcą i nie
mogą pogodzić się z otaczającą ich rzeczywistością.
Nie chcą, gdyż nie o taką
Polskę walczyli. Pragną Polski rzeczywiście niezawisłej, silnej politycznie i militarnie,
nieuszczuplonej (a wręcz powiększonej) terytorialnie względem obszaru przedwojennego.
Mają nadzieję na rychły konflikt zbrojny aliantów zachodnich z ZSRR. Mówiąc
otwarcie – liczą na wybuch III wojny światowej, którą na pewno wygra
Zachód uzbrojony w broń atomową.
Jedna bombka
atomowa i wrócimy znów do Lwowa. Druga bombka, byle silna, i wrócimy
też do Wilna. A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści. Tak
przecież wtedy podśpiewywano.
Ich
determinację podtrzymują emisariusze z Zachodu dostarczający instrukcje i twardą
walutę, za którą w tuż powojennej Polsce można było kupić absolutnie
wszystko. Leśni zwalczają więc, jak mogą, nową władzę, koncentrując się na
aparacie partyjnym PPR, funkcjonariuszach UBP i MO, żołnierzach KBW. Od
owej „koncentracji” zdarzają się jednak dość liczne wyjątki – będące właśnie tematem
dziś polecanej książki.
A tak na
marginesie – nie wszystkie rodzaje owych „wyjątków” Autor zaprezentował. Nie
wspomniał np. o zwalczaniu przez Żołnierzy Wyklętych reformy rolnej
PKWN - represjach (także zabójstwach) nie tylko wobec aktywistów ją w terenie
wdrażających, lecz też wobec chłopów, którzy odważyli się sięgnąć po pańską
ziemię.
Nie mogą wyjść z lasów, gdyż
zdemobilizowani i rozbrojeni rychło zostaliby wyaresztowani i poddani
represjom (z karą śmierci włącznie). Każdy ich partyzancki dzień w Polsce
już nieokupowanej przez Niemców to dla nowej władzy dowód ich wrogości. Poza
tym wielu z nich ma za sobą potyczki z partyzantką radziecką i AL-owską
oraz z wojskami NKWD, co oczywiście – w oczach tejże nowej władzy – czyni
ich militarnymi wspólnikami Hitlera i niesprawiedliwie stawia na równi z folksdojczami
i inną kolaborancką hołotą.
Byli
to więc, bez przesady, Żołnierze Wyklęci. Wyklęci i bezpardonowo zwalczani
przez nowy establishment, oraz bardzo różnie oceniani przez ówczesne polskie
społeczeństwo. Bardzo różnie, gdyż nowa propaganda działała skutecznie i przekonywująco.
A dlaczego przekonywująco? Ano dlatego, że ci Wyklęci nie byli święci.
Lata wojny i okupacji zrobiły swoje, ukształtowały charaktery tych w większości
młodych żołnierzy, znieczuliły ich na ludzką krzywdę, rozgoryczyły i przepełniły
chęcią zemsty. A nieraz też wręcz ich zdemoralizowały.
Łatwo
panu Piotrowi Zychowiczowi i mnie teraz (każdy nad klawiaturą swojego
komputera) drobiazgowo analizować i oceniać ich zachowania w owych
trudnych latach. Ja np. wcale nie jestem pewien, jak bym się zachowywał w tamtych
czasach – mając wtedy np. 20 lat, należąc do oddziału partyzanckiego,
będąc świadomym zbrodni nie tylko hitlerowskich, lecz też stalinowskich (a także
ukraińskich nacjonalistów), oraz mając niewyrównane rachunki za krzywdy
rodzinne (zbrodnie NKWD, wywózki na Sybir 1940-1941, Katyń 1940,
Wołyń 1943, etc.). Piszę to
hipotetycznie, gdyż nie było mnie wtedy na świecie i akurat takowych krzywd
moja rodzina nie doznała. Los się w ogóle
obszedł z nią w miarę łaskawie. Podczas wojny zginęli tylko stryj
ojca i stryjeczny brat ojca. Pierwszy w hitlerowskim obozie
koncentracyjnym, drugi w powstaniu warszawskim.
Ad
rem.
Książkę „Skazy
na pancerzach. (…)” naprawdę gorąco Państwu polecam. Autor po raz
kolejny udowodnił, że powinna się liczyć tylko prawda historyczna, której nie
wolno tuszować ani fałszować w imię doraźnych bądź długofalowych interesów
politycznych. Historia to nie propaganda. Historyk ma oczywiście prawo mieć
swój punkt widzenia, ale nie wolno mu kłamać, przemilczać ani nawet
tendencyjnie relatywizować faktów potwierdzonych wiarygodnymi zeznaniami
świadków.
Już
nie po raz pierwszy podziwiam cywilną odwagę p. Piotra Zychowicza. Gdyby
tę książkę napisał ktoś inny, jej autora zaraz by w Internecie okrzyknięto
„postkomuchem”, „resortowym dzieckiem”, „ubeckim wnuczkiem”, itp. raczej mało
przyjemnymi epitetami.
Nie
będę streszczał ani nawet sygnalizował treści dziesięciu rozdziałów tej
książki. Dziś jej bardziej szczegółowe omówienie zastąpiłem przypomnieniem tła
historycznego. Zaznaczam też, iż to lektura – chociaż łatwa w odbiorze –
to jednak raczej dla czytelników o mocnych nerwach.
***
A na
zakończenie, jak prawie zawsze, przedstawiam kilka moich wątpliwości tzw. redakcyjnych.
Str. 256,
wiersze 1 i 2 od dołu.
Zbytnim
uproszczeniem (zwłaszcza w publicystyce pisanej) jest stwierdzenie, iż
(cyt.) „Wojsko Polskie skapitulowało”. W kampanii 1939 r.
kapitulowały jedynie poszczególne oddziały i zgrupowania WP,
natomiast nasza armia jako całość żadnego aktu kapitulacji nie podpisała.
Dzięki temu mogła się już wkrótce, zachowując ciągłość polityczną, na nowo
organizować we Francji (co byłoby kontrowersyjne, gdyby Naczelny Wódz lub ktoś
z jego upoważnienia podpisał akt kapitulacji czy chociażby zawieszenia
broni).
Str. 259,
wiersz 11 i 12 od góry.
Wskazana
jest data (cyt.): „(…) ostatniej nieudanej akcji, do której doszło 21 listopada
1945 roku w Opolu.”. Z kontekstu wynika, iż raczej chodzi o rok 1950,
a nie 1945.
Str. 276,
wiersze 5 i 6 od dołu.
Cyt.
„Obrady tego gabinetu odbywały się w jidysz.”. Szanownego Autora najwyraźniej
poniosła swada publicysty. W jidysz, i owszem, usiłowali się
porozumiewać niektórzy żydowscy urzędnicy wydziałów Polrewkomu z mieszkańcami
chwilowo zajętych miast północno-wschodniej Polski, ale sam „ten gabinet” był
polskojęzyczny. Marchlewski był pół-Polakiem, pół-Niemcem, Dzierżyński, Kon,
Unszlicht – Polakami (brat tego ostatniego był nawet katolickim księdzem). Proszę
zerknąć choćby do Wikipedii.
Str. 335–337,
część podrozdziału 2, dotycząca tzw. krwawej niedzieli (3 września
1939 r.) w Bydgoszczy.
Autor
w ogóle tu nie dostrzega aktu dywersji niemieckiej. Pisze bardzo przekonywująco.
Ale czy można tę kwestię naprawdę uznać za całkowicie wyjaśnioną? Historyk
niemiecki Jochen Boehler w książce pt. „Najazd 1939. Niemcy przeciw
Polsce” (jej opis proszę odszukać w katalogu
tej czytelni) też bardzo powątpiewa w atak niemieckich dywersantów na
maszerujących przez Bydgoszcz polskich żołnierzy, zastrzegając jednak (cyt., str. 148):
„Nie można także wykluczyć, że odpowiedzialność za masakrę w Bydgoszczy
spoczywa na niemieckich dywersantach.”. Może więc też i p. Piotr
Zychowicz powinien ów tekst (dotyczący genezy krwawej niedzieli) zredagować w sposób
nieco mniej arbitralny.
Str. 356,
wiersz 9 od dołu.
Zdaję
sobie sprawę, iż sformułowanie (cyt.) „zaledwie promil strat” stanowi
przenośnię, ale jest ona nie na miejscu. 3 tysiące w odniesieniu do 100 tysięcy
to jednak już 3%, a nie jeden promil. Ponadto: którzy historycy
podają akurat powyższe liczby? Warto było wskazać ich nazwiska i publikacje.
Przecież w innych przypadkach Pan Piotr skrupulatnie dokumentował swoje
stwierdzenia. Pozwolę sobie zauważyć, iż prof. Grzegorz Motyka ocenia, że
(cyt.) „liczba ukraińskich strat wynosi 10-15 procent polskich”. [„Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła”,
podrozdział pt. „Jak ocenić polski odwet i Akcję „Wisła”, str. 457.]
Str. 375,
wiersz 7 od góry i wiersz 9 od dołu.
Pan
Piotr Zychowicz najwyraźniej uwziął się na ministra Józefa Becka. Jak
najbardziej słusznie. Ale nie bierze pod uwagę, iż w newralgicznym 1939 roku
minister Beck nie był już głównym kreatorem polskiej polityki zagranicznej.
Wykonywał polecenia marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza i posłusznego marszałkowi
prezydenta Ignacego Mościckiego. Nasi urzędowi historycy z IPN już
dojrzewają do potwierdzenia tego faktu. Choć zbyt wolno im to idzie.
Str. 377,
wiersze 6 i 7 od góry.
Cyt.:
„(…) gigantycznymi ofiarami, jakie poniósł naród polski w tragicznych
latach 1937-1989 (…)”.
Co
do początku wyodrębnionego ww. okresu historii – pełna zgoda. Z zastrzeżeniem,
iż Szanowny Autor miał zapewne na myśli tzw. operację polską NKWD,
ofiarami której w latach 1937-1938 padło 142111 radzieckich
Polaków (wg danych NKWD). Szkoda, że tego nie wyjaśnił, bowiem nie wszyscy czytelnicy mogą ów
skrót myślowy zrozumieć (wojna się przecież rozpoczęła w roku 1939). Osobom zainteresowanym tą tematyką polecam „Zapomniane
ludobójstwo” Nikołaja Iwanowa (omówione na blogu – proszę odszukać w katalogu
czytelni).
Odnośnie
jednak wskazania daty końcowej (rok 1989), to jestem zdania, iż użycie tu
przymiotników „gigantyczny” i „tragiczny” zakrawa na propagandę, od której
się przecież p. Piotr Zychowicz tak stanowczo odżegnuje. Jako historyk
doskonale wie, że poszczególnych okresów dziejów Polski Ludowej nie można oceniać
wg jednego prostego szablonu. Podobnie
zresztą jak i historii II RP (innej do zamachu majowego, innej pod
rządami marszałka Piłsudskiego, wreszcie innej po jego, zdecydowanie
przedwczesnej, śmierci). Sugeruję więc, aby w kolejnym wydaniu tej
książki, w powyżej cytowanym zdaniu rok 1989 p. Piotr Zychowicz zastąpił
rokiem 1956. Rok 1956 zamyka bowiem okres rzeczywiście (cyt.)
„tragicznych lat”, w których nasz naród ponosił rzeczywiście (cyt.)
„gigantyczne ofiary”. Absolutnie nie twierdzę, iż później nastąpiła sielanka.
Ale nie szafujmy powyższymi mocnymi sformułowaniami, bo się nam zdewaluują.