Wchodząc w „techniczne
trzewia” bloga z przyjemnością zauważyłem sporą grupę Szanownych Czytelników
także za Atlantykiem. Im szczególnie, choć oczywiście dotyczy to wszystkich Rodaków,
gdziekolwiek byście nie mieszkali, gorąco polecam książki autora, o którym
poniżej. Z zastrzeżeniem wzięcia pod uwagę moich bardzo subiektywnych opinii,
z którymi Państwo możecie, ale nie musicie się zgadzać. Ale je
przemyślcie.
Piotr Zychowicz
„Obłęd ’44. Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując
Powstanie Warszawskie”. Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.,
Poznań 2013.
Autor
jest bardzo surowym recenzentem polskiej polityki okresu okupacji – krytyce poddaje
działalność rządu emigracyjnego, jego krajowej delegatury i dowództwa
Armii Krajowej. Uważa, że doprowadzono do niepotrzebnych a niepowetowanych
strat ludzkich i materialnych. W rezultacie akcji „Burza” na terenach
wschodnich wielu żołnierzy AK zostało zabitych przez wojska NKWD,
wielu też wywieziono do łagrów syberyjskich. Ujawnienie się (wobec
wkraczającej Armii Czerwonej) polskiej administracji cywilnej też tylko
ułatwiało enkawudzistom robotę - nie musieli prowadzić dochodzeń, przyszłe
ofiary od razu wskazano im palcem.
Wcześniej,
w 1943 r. nie zapobieżono lub nie zminimalizowano rzezi ludności
polskiej na Wołyniu i Podolu. Armia Krajowa miała realne możliwości
podjęcia tam zwycięskich walk z oddziałami UPA. Odpowiednią akcję
rozpoczęto jednak zdecydowanie zbyt późno i niewystarczającymi siłami,
mając na względzie bezwzględny priorytet walki przede wszystkim z Niemcami.
Powstanie
warszawskie było już kulminacją tytułowego polskiego obłędu w 1944 roku.
Zniszczona została polska stolica, zginęło do dwustu tysięcy polskich cywilów i żołnierzy,
a wszystko to przy stratach niemieckich nieprzekraczających dwóch tysięcy
osób. Czyli bój o stolicę zakończyliśmy wg proporcji 1:100 na
naszą niekorzyść. Ale nie tylko o liczby ofiar obu stron tu chodzi. Piotr
Zychowicz słusznie podkreśla, iż Niemcy tracili własną i rosyjskojęzyczną
hołotę, prostaków i kryminalistów, a my – wspaniałą młodzież szkolną
i studencką. Pod niemieckimi kulami i bombami, w masowych
egzekucjach, a potem w popowstańczej, obozowej poniewierce, zginęła też
elita warszawskiej inteligencji.
Piotr
Zychowicz nie skupia się wyłącznie na aspekcie militarnym. Drobiazgowo analizuje
sytuację polityczną lat okupacji, przedstawia sylwetki najważniejszych polskich
dowódców wojskowych i polityków cywilnych, często w bardzo negatywnym
świetle (Tadeusz Bór-Komorowski, Stanisław Mikołajczyk). Jednego z generałów AK,
będącego dziś patronem ulic w polskich miastach, podejrzewa
(niebezpodstawnie !) o działalność agenturalną na rzecz ZSRR.
I nie
jest to tylko przysłowiowa polska mądrość po szkodzie. Autor wskazuje i cytuje
osoby, które już w latach wojny prawidłowo przewidziały przyszły przebieg
wydarzeń. Jego (ex post) i ich (ex ante) zdaniem, polski udział
w II wojnie światowej powinien się ograniczyć do wojny obronnej w 1939 r.
i późniejszych walk formacji regularnych na frontach zachodnich.
Piotr
Zychowicz uważa też, że w obliczu i tak przesądzonej klęski Niemiec
wrogiem nr 1 stawał się Związek Radziecki. Nasze konspiracyjne siły
zbrojne nie powinny zostać użyte do walki z Niemcami, nawet w sytuacji
ich wycofywania się z Polski. Powinniśmy je zachować w ścisłej konspiracji
przed wkraczającą Armią Czerwoną. A wcześniej – przed „wyzwoleniem” – należało
je zaangażować do fizycznej likwidacji
partyzantki komunistycznej, radzieckiej i polskiej GL/AL, oraz kadr PPR,
co miało ograniczyć lub w ogóle uniemożliwić utworzenie przyszłej
administracji komunistycznej w Polsce.
Takie
opinie wyraża pan Piotr Zychowicz.
A
co ja na to?
Po
pierwsze – zdecydowanie podzielam
pogląd autora wyrażony już w tytule książki. Razem z nim boleję też,
iż w 1939 r. Polska dokonała tak fatalnego wyboru politycznego, dając
się Anglii wmanewrować w tragiczną lecz bynajmniej nie nieuchronną konfrontacje
zbrojną z Niemcami. Bardzo cenię nonkonformizm Piotra Zychowicza,
wyrażający się odwagą głoszenia niepopularnych (politycznie niepoprawnych)
poglądów. Podpisuję się obydwiema rękami pod jego stwierdzeniem, że już
najwyższy czas, aby dobre kilkadziesiąt po wojnie nauka historii przestała
przypominać propagandę. Podobnie jak pan Piotr jestem wielkim zwolennikiem opinii
wyrażanych przez śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza (co potwierdzam opisem jego publikacji książkowych
- proszę sprawdzić w katalogu tej czytelni).
Po
drugie – nie podzielam (i to
zdecydowanie nie podzielam !) tylko
jednego poglądu autora, a mianowicie o zasadności rozpętania
bratobójczej wojny jeszcze pod okupacją niemiecką. Propaganda radziecka
wykorzystałaby to jako bardzo nośny argument o polskiej kolaboracji z Niemcami,
w co zachodnia opinia publiczna łacno by uwierzyła. Niektóre fakty zresztą
by to potwierdzały – wywiad niemiecki nie omieszkałby, w celu nadwątlenia
koalicji antyhitlerowskiej, doprowadzić do kilku lokalnych, taktycznych sojuszy
Wehrmachtu i AK. Tak, jak to już się wcześniej zdarzało na Kresach. Byłaby
to więc tylko woda na młyn Stalina - wykreowanie wielu lewicowych,
antyfaszystowskich męczenników, „skrytobójczo wymordowanych przez polskich
faszystów”. Sam pan Piotr Zychowicz słusznie zauważa, że Stalin konsekwentnie
dążył do zniewolenia Polski, uczynienia z niej podporządkowanego państwa
komunistycznego. I miał na to placet zachodnich aliantów. Kierunek
powojennych rozwiązań polityczno-terytorialnych został nieodwracalnie nadany
już w listopadzie/grudniu 1943 r. w Teheranie. Niestety. Polski
zbrojny opór przypominałby więc tylko zawracanie kijem Wisły.
Wystrzelanych
przez Armię Krajową kilkanaście tysięcy rodzimych AL-owców i PPR-owców
zastąpiliby polscy (lub tylko kiepsko polskojęzyczni) komuniści ze wschodu,
przybyli tu wraz z Armią Czerwoną. Później nie miałby już kto u nas zrobić
Października 1956. Zamiast być, jak to faktycznie później miało miejsce,
najweselszym barakiem w obozie „demoludów”, mogliśmy stać się barakiem o konstrukcji
rumuńskiej czy nawet albańskiej.
A wcześniej,
w latach 1945-1947, odczulibyśmy powojenny, straszliwy komunistyczny
odwet, przy którym bledną faktyczne ówczesne walki z żołnierzami
wyklętymi. Dla jego usprawiedliwienia radziecka propaganda epatowałaby cały
świat relacjami, jak to „polska reakcja” podczas okupacji stała „z bronią
u nogi”, a w przededniu wyzwolenia wyłamała się z sojuszniczego
obozu aliantów, sprzymierzyła się z siepaczami hitlerowskimi i podstępnie
zaatakowała kilkadziesiąt tysięcy radzieckich i polskich partyzantów, dotąd
przecież bohatersko walczących z Niemcami i tylko z Niemcami. I że
spowodowało to przedłużenie wojny, a tym samym większe straty żołnierskie
po stronie aliantów (także zachodnich). Nad Wisłą każdy by zrozumiał, że to
brednie. Jednak argumentacja taka, prezentowana za pośrednictwem brytyjskiej
i amerykańskiej prasy, z pewnością „przekonałaby” tamtejszą opinię
publiczną - wdzięczną ZSRR za olbrzymi wkład militarny w pokonanie Niemiec
i z sympatią odnoszącą się do Wujka Joe. Czasy zimnej wojny miały
dopiero nadejść.
W obliczu
powojennych, postępujących masowych aresztowań i mordów Armia Krajowa nie
mogłaby trwać w konspiracji. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego wspomagany
przez radzieckich „doradców” dość szybko rozpracowałby żołnierzy podziemia. W obawie
o życie prawie wszyscy (!) żołnierze AK pouciekaliby do lasów,
tworząc tam liczne (liczniejsze niż podczas okupacji niemieckiej !)
oddziały partyzanckie. Na ich stronę przeszłaby może jakaś część żołnierzy
Wojska Polskiego (tego już ludowego), ale tylko część. Pozostali żołnierze WP,
wraz ze skierowanymi do Polski znacznymi siłami NKWD, rozpoczęliby pacyfikację kraju
na miarę tłumienia przez carat powstania styczniowego, tyle że przy
zastosowaniu nowych technik walki.
I tak
doszłoby w Polsce do kolejnego w naszej historii powstania
„odmiesięcznego”. Może powstania majowego ? W maju 1945 r.,
zaraz po kapitulacji Niemiec, ZSRR mógłby już „z marszu” zająć się
rozwiązaniem „kwestii polskiej” nie tylko po swojej myśli, ale i na swój „sprawdzony”
(stalinowski) sposób. Nie byłoby wtedy żadnego udawania Polski demokratycznej
i mydlenia tym oczu Zachodowi, jak to faktycznie się odbywało
w latach 1945-1947.
Podjęcie
na masową skalę (taką radziecką, stalinowską) represji wobec rzeczywistych
i domniemanych żołnierzy Armii Krajowej, wobec jej rzeczywistych
i domniemanych sympatyków, spowodowałoby ucieczkę osób zagrożonych do lasu
i stałoby się katalizatorem wybuchu rozpaczliwego powstania narodowego.
Analogicznie jak branka zarządzona przez Wielopolskiego
w styczniu 1863 r.
Ludność
cywilna mająca dość wojny zostałaby poddana propagandowemu praniu mózgów, czemu
zresztą sprzyjałby jej skład socjalny A.D. 1945 (duży odsetek osób niewykształconych,
biedoty miejskiej i wiejskiej). Chłopi mieliby dość wymuszeń - oddawania przeróżnych
„kontyngentów” na rzecz licznych (początkowo) oddziałów leśnych AK, które
przecież musiałyby się jakoś wyżywić. Nie wymieniam partyzantów narodowców, gdyż
w opisanej, hipotetycznej sytuacji szybko doszłoby do rzeczywistego i pełnego
ich wcielenia do Armii Krajowej.
I wyginęłaby
polska inteligencja i najbardziej wartościowa młodzież, już nie tylko ta warszawska.
A żołnierze
Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, jak by się zachowali? Podnieśliby
oczywiście bunt, w następstwie którego zamiast do kompanii wartowniczych w okupowanych
Niemczech i brytyjskich ośrodków przysposobienia i rozmieszczenia, trafiliby
do obozów internowania. Ci najbardziej „krewcy” mogliby nawet zostać wydani
rządowi w Warszawie (niezniszczonej
wg tego wariantu historii alternatywnej), już uznawanemu na Zachodzie. Bo
to przecież nadal polscy obywatele byli.
Kreśli
pan Piotr Zychowicz swoje wersje historii tzw. alternatywnej ?
Kreśli.
Wolno
mu ? Wolno.
No
to i ja sobie pozwoliłem. Bynajmniej nie pragnę, aby czytelnik
rozstrzygał, kto tu ma rację, czyja wersja jest bardziej prawdopodobna. Ot,
tylko tak, ku własnej refleksji, to napisałem. Poważniejszy spór o historię
alternatywną nie ma najmniejszego sensu. Przypominałby tylko średniowieczne
zażarte kłótnie teologów o to, ile diabłów może się zmieścić na końcu
szpilki.