Poprzednio zachęcałem
Państwa do lektury traktującej o codziennym życiu (gęsto jednak przeplatanym
śmiercią) ludności stalinowskiego ZSRR. No to dziś będzie o samym
Stalinie. Nie po raz pierwszy i ostatni. Trudno bowiem analizować historię
bez znajomości biografii jej kowala.
Eugeniusz
Duraczyński „Stalin. Twórca i dyktator supermocarstwa”
Wydawcy:
§ Akademia Humanistyczna im. Aleksandra
Gieysztora w Pułtusku
§ Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR
§ BELLONA SA
Pułtusk-Warszawa
2012
To
już kolejna biografia Józefa Stalina, którą z niemalejącym
zainteresowaniem przeczytałem. Dwie z nich (Olega Khlevniuka pt. „Stalin.
Nowa biografia” i bardzo zbeletryzowaną Edwarda Radzińskiego pt. „Apokalipsa
Koby. Wspomnienia przyjaciela Stalina”) już tu kiedyś omówiłem. Są do
wyszukania poprzez katalog tej czytelni. Inne biografie dyktatora zdążyłem
pochłonąć wcześniej, zanim jeszcze zacząłem zamieszczać opisy moich lektur w
Internecie.
Mam
więc skalę porównawczą. Jak na niej wypada praca prof. Eugeniusza
Duraczyńskiego? Ano, całkiem nieźle, pomijając nieliczne (jak na 722 strony
tekstu książki) i drobne niedoróbki edytorskie.
Autor
niezwykle rzetelnie podszedł do opracowania życiorysu i analizy działalności
polityczno-zawodowej Stalina, doszukując się w niej przede wszystkim
racjonalności postępowania dyktatora, oczywiście z punktu widzenia jego celów
politycznych - realizowanych z premedytacją i determinacją. Nie ma tu
więc nic o chorobliwej paranoi – ukrytej chorobie psychicznej
przypisywanej Stalinowi przez niektórych jego biografów. Stalin, już od
młodości bardzo oczytany w literaturze historycznej (znajdował na nią czas aż do końca życia), z czasem wykorzystał
swoją wiedzę dla wzmocnienia wewnętrznego i zewnętrznego państwa.
Przekształcił ZSRR z zacofanego kraju rolniczego w uprzemysłowione
mocarstwo, a następnie w supermocarstwo dyktujące reszcie świata
swoje warunki.
Realizując
ten cel szedł, w przenośni i bardzo dosłownie, po trupach. A konkretnie
po dziesiątkach milionów trupów, w większości własnych rodaków.
Był
komunistą – imperialistą. Ślepo wierzył i starał się twórczo rozwijać
nauki Marksa, Engelsa i Lenina, będąc jednocześnie rosyjskim (tylko
nominalnie: radzieckim) patriotą, niemalże rosyjskim szowinistą. Skąd ta cecha
u Gruzina? Autor się nad tym w ogóle nie zastanawia, w książce
nie znajdziemy dywagacji nt. wątpliwości co do pochodzenia Josifa
Dżugaszwili, wyrażanych przez innych jego biografów. Mniej też jest –
w porównaniu z innymi biografiami Stalina – informacji o jego
życiu osobistym, rodzinnym i towarzyskim.
Autor
bardzo dużo miejsca poświęca polityce zagranicznej ZSRR, kreowanej i kierowanej
wyłącznie przez Stalina (komisarze-ministrowie inostrannych dieł byli ślepo posłusznymi wykonawcami). W polityce
tej cechowały go przebiegłość, fałsz i wiarołomstwo. Bez najmniejszych
skrupułów łamał zawarte traktaty międzypaństwowe, nawet te niedawno podpisane,
gdy tylko widział w tym korzyści imperialne ZSRR. Na tym tle jego zachodni
partnerzy dyplomatyczni wypadali niezwykle blado, a prezydent Roosevelt
wręcz infantylnie. W zasadzie tylko dwóch wielkich polityków go
przechytrzyło. Pierwszym był oczywiście Adolf Hitler, który znienacka napadł na
absolutnie nieprzygotowany (do defensywy) Związek Radziecki dn. 22 czerwca
1941 r. Drugi to marszałek Josip Broz Tito, który w 1948 r.
wręcz zagrał generalissimusowi Józefowi Stalinowi na nosie – ośmielając się
prowadzić własną politykę zagraniczną i wewnętrzną, unikając przy tym
zamachów (zleconych przez Moskwę) na swoją osobę.
Lektura
książki oprowadzi nas po dwudziestowiecznej historii Rosji, ZSRR, Europy i Azji,
prześledzimy walki na froncie wschodnim II wojny światowej, poznamy kulisy
tworzenia stalinowskiego „imperium zewnętrznego”, czyli powstawania państw tzw. demokracji
ludowej. To ostatnie jest zwłaszcza ciekawe – autor znalazł dostęp do radzieckiej
dokumentacji szczegółowo obrazującej instalację reżimów środkowo- i południowoeuropejskich
w państwach, do których dotarł zwycięski krasnoarmiejec. Dowodzi, iż nawet autentycznie żywiona przyjaźń
wobec ZSRR i samego Stalina nie chroniła przed brutalnym zwasalizowaniem kraju
(przykład Czechosłowacji i dziecięco naiwnego jej prezydenta Benesza).
W śmierci
Stalina autor nie dopatruje się żadnego spisku bliskich współpracowników
dyktatora, choć informuje o innych poglądach w tej kwestii,
wyrażanych zwłaszcza przez A. Awtorchanowa.
Cyt.,
str. 721: „W 1943 r. miał powiedzieć [Stalin], iż jest przekonany,
że na jego mogiłę wysypią stosy śmieci, jednakże bez wątpienia rozwieje je
wiatr historii.”. Ta jego prognoza zdaje się we współczesnej Rosji już
potwierdzać – czas zatarł pamięć o krzywdach i zabliźnił rodzinne
rany, a mocarstwowa i atomowa Rosja jak stała, tak stoi.
Reasumując,
gorąco polecam tę książkę wszystkim zainteresowanym historią ZSRR i biografią
jego wodza. Napisana jest rzeczowo, bez politycznego zacietrzewienia. Autor
przedstawia ogrom stalinowskich zbrodni, ale też podkreśla tzw. drugą
stronę medalu – podniesienie (głównie dzięki Stalinowi) Związku Radzieckiego do
rangi światowego supermocarstwa.
Prof. Eugeniusz
Duraczyński, szczegółowo analizując politykę wewnętrzną, zauważa również istnienie
licznych beneficjentów reżimu komunistycznego, zarówno w samym ZSRR, jak i w zwasalizowanych
krajach demokracji ludowej. A owymi wydwiżeńcami
nie byli wyłącznie aparatczycy systemu, jak by to chcieli widzieć niektórzy
dzisiejsi politycy. Dokonały się przecież reformy społeczne i uprzemysłowienie
kraju, nastąpił wielki postęp cywilizacyjny – przede wszystkim rozwój nauki i upowszechnienie
oświaty. Miliony ludzi z często prymitywnych chłopskich chałup trafiły do
wielkomiejskich wielorodzinnych budynków mieszkalnych - zarówno tych nowych, wznoszonych
dla klasy robotniczej i inteligencji
pracującej, jak i starszych kamienic, na siłę znacjonalizowanych
i zagęszczonych. Dopiero
wykształcone dzieci owych niegdysiejszych beneficjentów nowego ustroju zaczęły go
kontestować - gdy system stał się już
rzeczywiście niewydolny i niereformowalny.
***
Na koniec, w związku
z tym powyższym akapitem, ot, taka moja krótka historyjka. Gdzieś tak w drugiej
połowie lat 80. ub. wieku miałem okazję szczerze i prywatnie porozmawiać
z osobami będącymi opozycjonistami wobec systemu (to nawet była jakaś
daleka moja rodzina, poznaliśmy się na pogrzebie stryjecznej siostry mojej
babci). Ludzie ci nie tylko byli zdeklarowanymi przeciwnikami PRL. Oni wręcz
widzieli konieczność powrotu do ustrojowego status quo ante, także w wymiarze
prawnomaterialnym. Siedzieliśmy i popijaliśmy kawkę w ich ładnie
urządzonym, dużym mieszkaniu. Jako zawodowo zainteresowany nieruchomościami,
rozmowę skierowałem właśnie na to mieszkanie. Jej przebieg był mniej więcej
następujący.
- A ten
budynek, to jakby jeszcze przedwojenny. I nawet w dobrym stanie.
- Tak, chyba z późnych
lat 30-tych. Administracja o niego w miarę dba, a i wszyscy
lokatorzy są tu kulturalni, nikt nic nie dewastuje.
- A jak tu
trafiliście?
- Mieszkamy od dzieciństwa,
prawie od urodzenia. Rodzice dostali kiedyś przydział.
- Czyli – z powojennego
kwaterunku?
- Nnno tak.
- A mieszkanie
wykupione?
- Jeszcze nie. Są
pewne formalne problemy. A dlaczego pytasz i dlaczego akurat to cię
zainteresowało?
- Tak sobie
myślę. Idąc waszym tokiem rozumowania, w razie tak upragnionej przez was
zmiany ustroju będziecie przecież musieli to mieszkanie opuścić. Może bowiem
znaleźć się były właściciel tej nieruchomości lub jego spadkobierca. Dlaczego
akurat tego nie bierzecie pod uwagę?
- Eee, bzdury
wygadujesz. Nikt by nas stąd nie ruszył. I w ogóle, zmień temat.
Z ludźmi owymi
żadnych kontaktów później nie utrzymywałem. Ale jakieś 12-15 lat po tej
rozmowie dotarła do mnie informacja, że już tam nie mieszkają. Starsza pani
trafiła do jakiegoś domu opieki, a jej dzieci (moi rozmówcy) wyprowadziły
się gdzieś indziej. Nie wiem, w jakich nastąpiło to okolicznościach ani na
jakich warunkach. Budynek - kilkulokalowa kamieniczka na warszawskim Mokotowie
Górnym - został oczywiście zreprywatyzowany.