niedziela, 23 kwietnia 2017

"Obłęd '44 (...)". Autor: Piotr Zychowicz

Wchodząc w „techniczne trzewia” bloga z przyjemnością zauważyłem sporą grupę Szanownych Czytelników także za Atlantykiem. Im szczególnie, choć oczywiście dotyczy to wszystkich Rodaków, gdziekolwiek byście nie mieszkali, gorąco polecam książki autora, o którym poniżej. Z zastrzeżeniem wzięcia pod uwagę moich bardzo subiektywnych opinii, z którymi Państwo możecie, ale nie musicie się zgadzać. Ale je przemyślcie.

Piotr Zychowicz „Obłęd ’44. Czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie”. Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o., Poznań 2013.

Autor jest bardzo surowym recenzentem polskiej polityki okresu okupacji – krytyce poddaje działalność rządu emigracyjnego, jego krajowej delegatury i dowództwa Armii Krajowej. Uważa, że doprowadzono do niepotrzebnych a niepowetowanych strat ludzkich i materialnych. W rezultacie akcji „Burza” na terenach wschodnich wielu żołnierzy AK zostało zabitych przez wojska NKWD, wielu też wywieziono do łagrów syberyjskich. Ujawnienie się (wobec wkraczającej Armii Czerwonej) polskiej administracji cywilnej też tylko ułatwiało enkawudzistom robotę - nie musieli prowadzić dochodzeń, przyszłe ofiary od razu wskazano im palcem.
Wcześniej, w 1943 r. nie zapobieżono lub nie zminimalizowano rzezi ludności polskiej na Wołyniu i Podolu. Armia Krajowa miała realne możliwości podjęcia tam zwycięskich walk z oddziałami UPA. Odpowiednią akcję rozpoczęto jednak zdecydowanie zbyt późno i niewystarczającymi siłami, mając na względzie bezwzględny priorytet walki przede wszystkim z Niemcami.
Powstanie warszawskie było już kulminacją tytułowego polskiego obłędu w 1944 roku. Zniszczona została polska stolica, zginęło do dwustu tysięcy polskich cywilów i żołnierzy, a wszystko to przy stratach niemieckich nieprzekraczających dwóch tysięcy osób. Czyli bój o stolicę zakończyliśmy wg proporcji 1:100 na naszą niekorzyść. Ale nie tylko o liczby ofiar obu stron tu chodzi. Piotr Zychowicz słusznie podkreśla, iż Niemcy tracili własną i rosyjskojęzyczną hołotę, prostaków i kryminalistów, a my – wspaniałą młodzież szkolną i studencką. Pod niemieckimi kulami i bombami, w masowych egzekucjach, a potem w popowstańczej, obozowej poniewierce, zginęła też elita warszawskiej inteligencji.

Piotr Zychowicz nie skupia się wyłącznie na aspekcie militarnym. Drobiazgowo analizuje sytuację polityczną lat okupacji, przedstawia sylwetki najważniejszych polskich dowódców wojskowych i polityków cywilnych, często w bardzo negatywnym świetle (Tadeusz Bór-Komorowski, Stanisław Mikołajczyk). Jednego z generałów AK, będącego dziś patronem ulic w polskich miastach, podejrzewa (niebezpodstawnie !) o działalność agenturalną na rzecz ZSRR.
I nie jest to tylko przysłowiowa polska mądrość po szkodzie. Autor wskazuje i cytuje osoby, które już w latach wojny prawidłowo przewidziały przyszły przebieg wydarzeń. Jego (ex post) i ich (ex ante) zdaniem, polski udział w II wojnie światowej powinien się ograniczyć do wojny obronnej w 1939 r. i późniejszych walk formacji regularnych na frontach zachodnich.
Piotr Zychowicz uważa też, że w obliczu i tak przesądzonej klęski Niemiec wrogiem nr 1 stawał się Związek Radziecki. Nasze konspiracyjne siły zbrojne nie powinny zostać użyte do walki z Niemcami, nawet w sytuacji ich wycofywania się z Polski. Powinniśmy je zachować w ścisłej konspiracji przed wkraczającą Armią Czerwoną. A wcześniej – przed „wyzwoleniem” – należało je zaangażować do fizycznej likwidacji partyzantki komunistycznej, radzieckiej i polskiej GL/AL, oraz kadr PPR, co miało ograniczyć lub w ogóle uniemożliwić utworzenie przyszłej administracji komunistycznej w Polsce.

Takie opinie wyraża pan Piotr Zychowicz.
A co ja na to?

Po pierwsze – zdecydowanie podzielam pogląd autora wyrażony już w tytule książki. Razem z nim boleję też, iż w 1939 r. Polska dokonała tak fatalnego wyboru politycznego, dając się Anglii wmanewrować w tragiczną lecz bynajmniej nie nieuchronną konfrontacje zbrojną z Niemcami. Bardzo cenię nonkonformizm Piotra Zychowicza, wyrażający się odwagą głoszenia niepopularnych (politycznie niepoprawnych) poglądów. Podpisuję się obydwiema rękami pod jego stwierdzeniem, że już najwyższy czas, aby dobre kilkadziesiąt po wojnie nauka historii przestała przypominać propagandę. Podobnie jak pan Piotr jestem wielkim zwolennikiem opinii wyrażanych przez śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza (co potwierdzam opisem jego publikacji książkowych - proszę sprawdzić w katalogu tej czytelni).

Po drugie – nie podzielam (i to zdecydowanie nie podzielam !) tylko jednego poglądu autora, a mianowicie o zasadności rozpętania bratobójczej wojny jeszcze pod okupacją niemiecką. Propaganda radziecka wykorzystałaby to jako bardzo nośny argument o polskiej kolaboracji z Niemcami, w co zachodnia opinia publiczna łacno by uwierzyła. Niektóre fakty zresztą by to potwierdzały – wywiad niemiecki nie omieszkałby, w celu nadwątlenia koalicji antyhitlerowskiej, doprowadzić do kilku lokalnych, taktycznych sojuszy Wehrmachtu i AK. Tak, jak to już się wcześniej zdarzało na Kresach. Byłaby to więc tylko woda na młyn Stalina - wykreowanie wielu lewicowych, antyfaszystowskich męczenników, „skrytobójczo wymordowanych przez polskich faszystów”. Sam pan Piotr Zychowicz słusznie zauważa, że Stalin konsekwentnie dążył do zniewolenia Polski, uczynienia z niej podporządkowanego państwa komunistycznego. I miał na to placet zachodnich aliantów. Kierunek powojennych rozwiązań polityczno-terytorialnych został nieodwracalnie nadany już w listopadzie/grudniu 1943 r. w Teheranie. Niestety. Polski zbrojny opór przypominałby więc tylko zawracanie kijem Wisły.

Wystrzelanych przez Armię Krajową kilkanaście tysięcy rodzimych AL-owców i PPR-owców zastąpiliby polscy (lub tylko kiepsko polskojęzyczni) komuniści ze wschodu, przybyli tu wraz z Armią Czerwoną. Później nie miałby już kto u nas zrobić Października 1956. Zamiast być, jak to faktycznie później miało miejsce, najweselszym barakiem w obozie „demoludów”, mogliśmy stać się barakiem o konstrukcji rumuńskiej czy nawet albańskiej.
A wcześniej, w latach 1945-1947, odczulibyśmy powojenny, straszliwy komunistyczny odwet, przy którym bledną faktyczne ówczesne walki z żołnierzami wyklętymi. Dla jego usprawiedliwienia radziecka propaganda epatowałaby cały świat relacjami, jak to „polska reakcja” podczas okupacji stała „z bronią u nogi”, a w przededniu wyzwolenia wyłamała się z sojuszniczego obozu aliantów, sprzymierzyła się z siepaczami hitlerowskimi i podstępnie zaatakowała kilkadziesiąt tysięcy radzieckich i polskich partyzantów, dotąd przecież bohatersko walczących z Niemcami i tylko z Niemcami. I że spowodowało to przedłużenie wojny, a tym samym większe straty żołnierskie po stronie aliantów (także zachodnich). Nad Wisłą każdy by zrozumiał, że to brednie. Jednak argumentacja taka, prezentowana za pośrednictwem brytyjskiej i amerykańskiej prasy, z pewnością „przekonałaby” tamtejszą opinię publiczną - wdzięczną ZSRR za olbrzymi wkład militarny w pokonanie Niemiec i z sympatią odnoszącą się do Wujka Joe. Czasy zimnej wojny miały dopiero nadejść.

W obliczu powojennych, postępujących masowych aresztowań i mordów Armia Krajowa nie mogłaby trwać w konspiracji. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego wspomagany przez radzieckich „doradców” dość szybko rozpracowałby żołnierzy podziemia. W obawie o  życie prawie wszyscy (!) żołnierze AK pouciekaliby do lasów, tworząc tam liczne (liczniejsze niż podczas okupacji niemieckiej !) oddziały partyzanckie. Na ich stronę przeszłaby może jakaś część żołnierzy Wojska Polskiego (tego już ludowego), ale tylko część. Pozostali żołnierze WP, wraz ze skierowanymi do Polski znacznymi siłami NKWD, rozpoczęliby pacyfikację kraju na miarę tłumienia przez carat powstania styczniowego, tyle że przy zastosowaniu nowych technik walki.
I tak doszłoby w Polsce do kolejnego w naszej historii powstania „odmiesięcznego”. Może powstania majowego ? W maju 1945 r., zaraz po kapitulacji Niemiec, ZSRR mógłby już „z marszu” zająć się rozwiązaniem „kwestii polskiej” nie tylko po swojej myśli, ale i na swój „sprawdzony” (stalinowski) sposób. Nie byłoby wtedy żadnego udawania Polski demokratycznej i mydlenia tym oczu Zachodowi, jak to faktycznie się odbywało w latach 1945-1947.
Podjęcie na masową skalę (taką radziecką, stalinowską) represji wobec rzeczywistych i domniemanych żołnierzy Armii Krajowej, wobec jej rzeczywistych i domniemanych sympatyków, spowodowałoby ucieczkę osób zagrożonych do lasu i stałoby się katalizatorem wybuchu rozpaczliwego powstania narodowego. Analogicznie jak branka zarządzona przez Wielopolskiego w styczniu 1863 r.
Ludność cywilna mająca dość wojny zostałaby poddana propagandowemu praniu mózgów, czemu zresztą sprzyjałby jej skład socjalny A.D. 1945 (duży odsetek osób niewykształconych, biedoty miejskiej i wiejskiej). Chłopi mieliby dość wymuszeń - oddawania przeróżnych „kontyngentów” na rzecz licznych (początkowo) oddziałów leśnych AK, które przecież musiałyby się jakoś wyżywić. Nie wymieniam partyzantów narodowców, gdyż w opisanej, hipotetycznej sytuacji szybko doszłoby do rzeczywistego i pełnego ich wcielenia do Armii Krajowej.

I wyginęłaby polska inteligencja i najbardziej wartościowa młodzież, już nie tylko ta warszawska.

A żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, jak by się zachowali? Podnieśliby oczywiście bunt, w następstwie którego zamiast do kompanii wartowniczych w okupowanych Niemczech i brytyjskich ośrodków przysposobienia i rozmieszczenia, trafiliby do obozów internowania. Ci najbardziej „krewcy” mogliby nawet zostać wydani rządowi w Warszawie (niezniszczonej wg tego wariantu historii alternatywnej), już uznawanemu na Zachodzie. Bo to przecież nadal polscy obywatele byli.

Kreśli pan Piotr Zychowicz swoje wersje historii tzw. alternatywnej ? Kreśli.
Wolno mu ? Wolno.
No to i ja sobie pozwoliłem. Bynajmniej nie pragnę, aby czytelnik rozstrzygał, kto tu ma rację, czyja wersja jest bardziej prawdopodobna. Ot, tylko tak, ku własnej refleksji, to napisałem. Poważniejszy spór o historię alternatywną nie ma najmniejszego sensu. Przypominałby tylko średniowieczne zażarte kłótnie teologów o to, ile diabłów może się zmieścić na końcu szpilki.