poniedziałek, 17 kwietnia 2017

„Jerzy Dziewulski o polskiej policji w rozmowie z Krzysztofem Pyzią”. Autorzy: Jerzy Dziewulski, Krzysztof Pyzia

Starsze teksty, jakie jeszcze spoczywają w zakamarkach pamięci mojego komputera, mogą sobie poczekać. Dziś będzie o nowości na rynku wydawniczym. Kupionej w tym miesiącu, czytanej w podróży pociągiem, a dokończonej i od ręki zrecenzowanej (po kilku kielichach) w drugi dzień świąt.

Jerzy Dziewulski, Krzysztof Pyzia „Jerzy Dziewulski o polskiej policji w rozmowie z Krzysztofem Pyzią”. Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o., Warszawa 2017.

Bez wątpienia jest to lektura odpowiednia również do naszej „Czytelni Książek Historycznych”, choć to ani publikacja popularnonaukowa, ani esej historyczny, ani powieść historyczna. Mamy do czynienia z literaturą wspomnieniową w formie wywiadu-rzeki, wzbogaconą o ciekawe refleksje natury bardziej ogólnej, w tym przypadku - historycznej i politycznej.
Przewrażliwionych estetów ostrzegam: autor używa słownictwa „soczystego” – wyrazy rozpoczynające się literami „ch” i „k” padają tu często, niekoniecznie przy okazji dosłownego cytowania rozmów z osobami, z którymi Jerzy Dziewulski miewał w przeszłości do czynienia. Narrator używa ich też dla podkreślenia własnych emocji powstałych w toku wspomnień. Ale cóż, taki zastosowano styl redakcji tej książki i musimy się z tym pogodzić.

No pewnie, że musimy. Dzięki lekturze mamy okazję poznać niezafałszowany obraz Milicji Obywatelskiej z czasów PRL lat 60., 70. i 80. ub. wieku. Formacji, na której wielu publicystów i polityków nadal wiesza psy i którą odsądza od czci i wiary. A przecież była to normalna policja wykonująca swoją robotę, przede wszystkim zwalczająca przestępczość kryminalną. Także mająca piony prewencji, ruchu drogowego, służby logistyczne, itp. Owszem, bywało też, że niekiedy otrzymująca odgórne i doraźne polecenia natury politycznej w zakresie współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale te ostatnie nie były jej zadaniami ustawowymi, a do poleceń Służby Bezpieczeństwa w tamtych czasach musieli się formalnie stosować wszyscy obywatele, gdziekolwiek nie byliby zatrudnieni (wątpiący w te słowa niechaj pogadają z pierwszym lepszym dyrektorem czy kadrowcem z lat Polski Ludowej). A opowieści o wysokich pensjach milicjantów i zakupach w tanich sklepach za żółtymi firankami to już wierutne bzdury. Takowe sklepy, i owszem bywały, ale tylko dla partyjno-rządowej wierchuszki. W ostatnim dwudziestoleciu PRL zwykły oficer milicji czy wojska mógł sobie o nich jedynie pomarzyć.

Nic tu nie wybielam. Jerzy Dziewulski bynajmniej nie przedstawia sielankowego opisu milicji peerelowskiej. Ukazuje jej codzienną służbę „od kuchni”, wskazuje prawidłowości (czasem będące nieprawidłowościami) rządzące kierowaniem tą mundurową, choć nie zawsze umundurowaną, formacją. Bywają one uniwersalne i ponadczasowe, obserwowane przez autora także i dziś. Wyłania się z tego wołanie o właściwego człowieka na właściwym stanowisku, zarówno na najniższym wykonawczym, jak i na tym najwyższym kierowniczym. Autor na podstawie własnych i kolegów losów podkreśla znaczenie czynnika ludzkiego dla pomyślnej realizacji zadań służbowych oraz bezpieczeństwa wykonujących je funkcjonariuszy, nierzadko z narażeniem zdrowia i życia. Rekrutacja odpowiednich kadr, właściwe ich przeszkolenie i wyposażenie, koleżeńskie więzi i wzajemne zaufanie funkcjonariuszy wspólnie pełniących niebezpieczną służbę – oto ponadczasowe i ponadnarodowe warunki efektywnej pracy milicjantów czy policjantów (jak ich zwał, tak zwał).

Drugą część książki stanowią wspomnienia Jerzego Dziewulskiego z czasów, gdy kierował on milicją na warszawskim lotnisku na Okęciu. Mało kto dziś wie lub pamięta, że Polska w latach 70. i 80. ub. wieku była przez jakiś czas światowym prymusem w dziedzinie uprowadzeń czyli porwań samolotów. Wsiadał sobie polski obywatel do samolotu rejsu krajowego i zamiast do np. Słupska (był tam wtedy cywilny port lotniczy) życzył sobie przelot do Berlina Zachodniego. A ofertę zmiany kursu czynił „propozycją nie do odrzucenia” przy pomocy granatu, broni palnej lub białej, biorąc zakładników i terroryzując pasażerów. Polski pilot spełniał takie „życzenie” ryzykując, iż w drodze do Tempelhof przechwycą go radzieckie MIG-i  patrolujące przestrzeń nad b. NRD. A z takimi to nigdy nic nie wiadomo. Mogło wtedy dojść do niekontrolowanego przebiegu wydarzeń, z katastrofą lotniczą włącznie. Jako alternatywę Jerzy Dziewulski stosował więc oszukiwanie porywaczy samolotów, „przekształcając” warszawskie Okęcie w zachodnioberliński Tempelhof. A jak się to odbywało i do jakich tragikomicznych sytuacji przy tym dochodziło, to już proszę sobie przeczytać w książce.

Zatem, jak już na wstępie dałem do zrozumienia, nie jest to literatura najwyższych lotów, ale za to bardzo realistycznie przedstawiająca pewien specyficzny fragment historii najnowszej naszego kraju. Po książkę mogą sięgnąć osoby zainteresowane historią i polityką, zwłaszcza że jej postać tytułowa jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Jerzy Dziewulski jest nadal aktywny w życiu publicznym, często mamy okazję widywać go w różnych programach telewizyjnych. Osobiście przyznaję, że po tej lekturze będę go w TV oglądał i słuchał z jeszcze większą sympatią.
A teraz przeczytaną książkę odkładam na półkę i czekam na jej ciąg dalszy zapowiedziany przez obu autorów.
Aha, byłbym zapomniał. Jerzy Dziewulski dedykuje tę książkę również kandydatom na policjantów. Ma rację. Niech się zawczasu dowiedzą, jaka proza zawodowego życia ich czeka.