Starsze teksty, jakie
jeszcze spoczywają w zakamarkach pamięci mojego komputera, mogą sobie
poczekać. Dziś będzie o nowości na rynku wydawniczym. Kupionej w tym
miesiącu, czytanej w podróży pociągiem, a dokończonej i od ręki
zrecenzowanej (po kilku kielichach) w drugi dzień świąt.
Jerzy
Dziewulski, Krzysztof Pyzia „Jerzy Dziewulski o polskiej policji w rozmowie
z Krzysztofem Pyzią”. Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o.,
Warszawa 2017.
Bez
wątpienia jest to lektura odpowiednia również do naszej „Czytelni Książek Historycznych”,
choć to ani publikacja popularnonaukowa, ani esej historyczny, ani powieść
historyczna. Mamy do czynienia z literaturą wspomnieniową w formie
wywiadu-rzeki, wzbogaconą o ciekawe refleksje natury bardziej ogólnej, w tym
przypadku - historycznej i politycznej.
Przewrażliwionych
estetów ostrzegam: autor używa słownictwa „soczystego” – wyrazy rozpoczynające
się literami „ch” i „k” padają tu często, niekoniecznie przy okazji
dosłownego cytowania rozmów z osobami, z którymi Jerzy Dziewulski
miewał w przeszłości do czynienia. Narrator używa ich też dla podkreślenia
własnych emocji powstałych w toku wspomnień. Ale cóż, taki zastosowano
styl redakcji tej książki i musimy się z tym pogodzić.
No
pewnie, że musimy. Dzięki lekturze mamy okazję poznać niezafałszowany obraz
Milicji Obywatelskiej z czasów PRL lat 60., 70. i 80. ub. wieku.
Formacji, na której wielu publicystów i polityków nadal wiesza psy i którą
odsądza od czci i wiary. A przecież była to normalna policja
wykonująca swoją robotę, przede wszystkim zwalczająca przestępczość kryminalną.
Także mająca piony prewencji, ruchu drogowego, służby logistyczne, itp. Owszem,
bywało też, że niekiedy otrzymująca odgórne i doraźne polecenia natury
politycznej w zakresie współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale te
ostatnie nie były jej zadaniami ustawowymi, a do poleceń Służby
Bezpieczeństwa w tamtych czasach musieli się formalnie stosować wszyscy
obywatele, gdziekolwiek nie byliby zatrudnieni (wątpiący w te słowa niechaj
pogadają z pierwszym lepszym dyrektorem czy kadrowcem z lat Polski
Ludowej). A opowieści o wysokich pensjach milicjantów i zakupach
w tanich sklepach za żółtymi firankami to już wierutne bzdury. Takowe
sklepy, i owszem bywały, ale tylko dla partyjno-rządowej wierchuszki. W ostatnim
dwudziestoleciu PRL zwykły oficer milicji czy wojska mógł sobie o nich
jedynie pomarzyć.
Nic
tu nie wybielam. Jerzy Dziewulski bynajmniej nie przedstawia sielankowego opisu
milicji peerelowskiej. Ukazuje jej codzienną służbę „od kuchni”, wskazuje
prawidłowości (czasem będące nieprawidłowościami) rządzące kierowaniem tą mundurową,
choć nie zawsze umundurowaną, formacją. Bywają one uniwersalne i ponadczasowe,
obserwowane przez autora także i dziś. Wyłania się z tego wołanie o właściwego
człowieka na właściwym stanowisku, zarówno na najniższym wykonawczym, jak i na
tym najwyższym kierowniczym. Autor na podstawie własnych i kolegów losów podkreśla
znaczenie czynnika ludzkiego dla pomyślnej realizacji zadań służbowych oraz bezpieczeństwa
wykonujących je funkcjonariuszy, nierzadko z narażeniem zdrowia i życia.
Rekrutacja odpowiednich kadr, właściwe ich przeszkolenie i wyposażenie,
koleżeńskie więzi i wzajemne zaufanie funkcjonariuszy wspólnie pełniących
niebezpieczną służbę – oto ponadczasowe i ponadnarodowe warunki efektywnej
pracy milicjantów czy policjantów (jak ich zwał, tak zwał).
Drugą
część książki stanowią wspomnienia Jerzego Dziewulskiego z czasów, gdy
kierował on milicją na warszawskim lotnisku na Okęciu. Mało kto dziś wie lub
pamięta, że Polska w latach 70. i 80. ub. wieku była przez
jakiś czas światowym prymusem w dziedzinie uprowadzeń czyli porwań samolotów.
Wsiadał sobie polski obywatel do samolotu rejsu krajowego i zamiast do np. Słupska
(był tam wtedy cywilny port lotniczy) życzył sobie przelot do Berlina
Zachodniego. A ofertę zmiany kursu czynił „propozycją nie do odrzucenia”
przy pomocy granatu, broni palnej lub białej, biorąc zakładników i terroryzując
pasażerów. Polski pilot spełniał takie „życzenie” ryzykując, iż w drodze do
Tempelhof przechwycą go radzieckie MIG-i patrolujące przestrzeń nad b. NRD. A z takimi
to nigdy nic nie wiadomo. Mogło wtedy dojść do niekontrolowanego przebiegu
wydarzeń, z katastrofą lotniczą włącznie. Jako alternatywę Jerzy
Dziewulski stosował więc oszukiwanie porywaczy samolotów, „przekształcając”
warszawskie Okęcie w zachodnioberliński Tempelhof. A jak się to
odbywało i do jakich tragikomicznych sytuacji przy tym dochodziło, to już
proszę sobie przeczytać w książce.
Zatem,
jak już na wstępie dałem do zrozumienia, nie jest to literatura najwyższych
lotów, ale za to bardzo realistycznie przedstawiająca pewien specyficzny fragment
historii najnowszej naszego kraju. Po książkę mogą sięgnąć osoby zainteresowane
historią i polityką, zwłaszcza że jej postać tytułowa jeszcze nie
powiedziała ostatniego słowa. Jerzy Dziewulski jest nadal aktywny w życiu
publicznym, często mamy okazję widywać go w różnych programach
telewizyjnych. Osobiście przyznaję, że po tej lekturze będę go w TV
oglądał i słuchał z jeszcze większą sympatią.
A teraz
przeczytaną książkę odkładam na półkę i czekam na jej ciąg dalszy zapowiedziany
przez obu autorów.
Aha,
byłbym zapomniał. Jerzy Dziewulski dedykuje tę książkę również kandydatom na
policjantów. Ma rację. Niech się zawczasu dowiedzą, jaka proza zawodowego życia
ich czeka.